Skocz do zawartości

Wyzwolenie" miasta Allenstein


wilzken

Rekomendowane odpowiedzi

  • Odpowiedzi 100
  • Created
  • Ostatniej odpowiedzi
Duncam Bez wycieczek typu Her Peiper bo ktoś zaraz zacznie pisać gospodin Duncam. Kazdy ma prawo kwestionować obiektywność procesu w Norymberdze. Szczegolnie pod wzgledem prawnym. Samo to że oskarżali Ruscy zbrodniarze zbrodniarzy hitlerowskich było kpiną. Jednym z nich był niejaki Andriej Wyszyński sowiecki siepacz z procesów stalinowskich i innych.Zdaje sie że oskarżał również w procesie 16 tu przywodców państwa podziemnego. Probowali tez chyba wrobić niemców w Katyń. Idea ukarania była słuszna ale bezstronność pod wzgledem prawnym była mocno ograniczona. Ograniczono obronie mozliwośc powoływania innych swiadkow np. obrońca Ribbentropa chciał powołac na swiadka gen Andersa( chodziło o zenania dot katynia), tematu paktu Ribentrop -Mołotow nie pozwolono poruszyć obrońcom itp, itd, ograniczano mozliwosc wypowiedzi oskarżonym. to temat na inna dyskusje. Sąd zwyciezców.Ale że zwyciezcow sie nie sądzi..taki świat. Tak było i bedzie. vide proces Milosevica
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ale jątrzenie! prawie tak dobre jak w wątku o snajperze.

1. W Elblagu widziałem taki pomniczek z napisem w rocznicę WYZWOLENIA przez bratnią armię.... Ale wyzwolenia od czego to ja już nie wiem. Może od ciężaru rowerów i zegarków?. Ciekaw też jestem jak się czuje te kilkadziesiąt lub kilkanaście milionów Polaków, którzy żyją jakby bez korzeni w różnych miejscach na zachodzie i Pn Polski bo ich rodziców wyzwoliciele przywieźli tam w bydlęcych wagonach w 1945r. Albo co sobie myślą jak słuchają o odwetowcach z RFN. Bo 60 lat dla historii to jest mgnienie, czy nie boicie się że granice ktoś znowu przesunie? W moim mieście na święta zwykle zanika ruch uliczny bo wszyscy pojechali do rodziny, a miasto jest jakby polskie bezdyskusyjnie.

2. A jakby tak spojrzeć na skład narodowościowy katów z Powstania Warszawskiego to by może i wyszło że mniej tam szwabów rodowitych było niż hołoty ze wschodu.

3. Z tego co nam wiadomo Soviety wypowiedziały konwencję genewska więc ma to swoje konsekwencje.

4. Zamordowanie kilku milionów jeńców ze wschodu. Jak najbardziej Sovieci zrobili to samo i to nie z zemsty czy planowo ale z braku środków do zachowania przy życiu takiej masy jeńców, wtedy gdy Armia Czerwona i WH żywiła się czymkolwiek. Więc gadanie że, WH był ble a ACz cacy, to chyba bez sensu jest.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie pisz mi Duncam że w sovietach eksterminacja była niejako po drodze .Zesłanie w ciagu paru miesiecy tatarów krymskich praktycznie wyniszczyło ich biogicznie. To samo Czeczeni, naród praktycznie eksterminowamny w ciagu kilku lat.Moze przykład masakry ormian przez turków? czy nie zagroziło to ich biologicznemu istnieniu w ciągu paru miesiecy a przecież przetrwali. A było to planowane a nie wypadło po drodze. Czy wartosciujemy jaka smierć lepsza czy kulka w glowe albo gaz? czy moze rzucenie w step na 50 stopniowym mrozie? czy zatapianie całych statków z wiezniami na morzu Barentsa? czy moze strzał w tył głowy? czy to mozna wartosciować? A Żydzi mimo eksterminacji też jakos przetrwali. Jasne ze dlatego że wojna sie skończyła i pokonano Niemcy. Tak samo dlatego że umarł Stalin przetrwali być moze Łotysze ( choć zostało ich we własnym kraju 40% reszta to rosjanie).itd. Jedni równi drugim.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Do Bociana; za takie zmasakrowanie" zwoich oponentów odstawiłbym juz dawno Lokomotywę" na boczny tor, tym bardziej że niedawno dostałem od Ciebie ostrzeżenie" za duzo milsze" słówka. I jeszcze potrafiłem przeprosić. Język tego Pana jest godzien pożałowania. Wolałbym rozmawiać z azbestem...
Wracając do wątku; proponuję Bocian, aby przykleić jakiś SUPER - Topic" typu: WYMIANA MIĘSA POMIĘDZY ZWOLENNIKÓW III RZESZY A CCCP". Tam mogłyby się wypowiadać wszyscy, którzy czują się pokrzywdzeni przez jedna lub drugą stronę. Sam miałem ochotę odpowiedzieć na któryś z zawiadackich postów w powyższym temacie, ale powstrzymałem się, bo powinniśmy tutaj pisać TYLKO (poprawcie mnie, jeśli sie mylę) o Wyzwoleniu" miasta Allenstein.
Jeśli nie macie nic do powiedzenia na TEN temat, to proponuję powściągnąć języki, lub ewentualnie poprzeć mój wniosek o otwarcie proponowanego przeze mnie SUPER - Topica".
Pozdrawiam
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

wulfgarze mnie się szczególnie podoba fragment Norymbergi o wynalezieniu liczby 6.mln (to taki wynalazek jak w matematyce wynalezienie zera).
A wiemy natomiast z książki innego ptofesora, tego co tak nudnie o powstaniu nam napisał, że tylko liczba zabitych w I wojnie światowej i liczba ofiar holokaustu sa pewne i udokumentowane (Europa, jedna z tabelek na końcu książki).
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pomijając wyskoki jednego indywiduum, wywiązała się w tym wątku dość interesująca w sumie, choć zbyt nerwowa i „off topic”, dyskusja.

Szkoda tylko, że jest to spór o to, co lepsze: dżuma czy cholera?

Z pewnością ktoś biegły w medycynie może udowodnić, że np. cholerę łatwiej leczyć, a znający historię wykaże, że dżuma wyludniła kiedyś prawie całą Europę.

Tylko co z tego, skoro i jedna druga to zaraza, i strzec się obu trzeba!

A sposób potraktowania „Ziem Odzyskanych” przez sowieckich zdobywców, podstawy prawne takiego ich potraktowania i wynikające z niego dla Polski skutki gospodarcze, to ciekawy temat na osobny wątek.

Pozdrawiam, Darda
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ciekawy temat, naturalnie łapie jak zawsze inne tory odbiegające od przewodniego ale ściśle powiązane jakby nie patrzył. Często bazuje na wspomnieniach „obu stron” i to jest dla mnie skarbnica wiedzy , jestem daleki do opiniowania kto był „dobry” a kto „zły” . Zgadzam z wypowiedzią Duncam .Wycinek pochodzi z http://www.geocities.com/jugendzeit_ostpr/erinnerungen_pl.html .


......
Nadejście frontu
Mój ojciec nie został po wybuchu wojny wzięty do wojska, mieł już wtedy prawie czterdzieści lat. Dopiero w listopadzie lub grudniu 1944 roku został wcielony do Volkssturmu, pospolitego ruszenia. Składało sie ono w całości z podstarzałych, lub całkiem starych już mężczyzn. Nie byli oni uzbrojeni, lecz musieli budoiwać umocnienia i tym podobne rzeczy. Ale front nadchodził coraz bliżej. W połowie stycznia 1945 roku ojciec wrócił do domu. Ich oficer powiedział: „To bez sensu, nic tu po was! Idźcie do domu do waszych rodzin i zatroszczcie się o ich bezpieczeństwo.“ Ojciec wrócił do domu, przebudował nasz wóz i chciał z nami uciekać na zachód. Jego matka I ciotka Marta, która była jeszcze niezamężna, zostały na gospodarstwie. Babcia powiedziała: „Nie, Józef, jedź sam i zabierz rodzinę“. Rano wyjechaliśmy, a już wieczorem z powrotem byliśmy w domu. Nie dało rady przejechać. Drogi były tak zatłoczone, że nie sposób było posunąć sie nawet o metr do przodu. Na dodatek było bardzo zimno, jakieś 20-30 stopni na minusie. Ojciec stwierdził „Wracam, bo zamarźniem“.
Po paru dniach, kam eine Anordnung vom deutschen Militär. Meldunkowy powiedział, żebyśmy przynajmniej nie byli w pobliżu głównej drogi. Nasza wieś leżała przy ważnej linii drogowej i mogła znaleźć się w polu walki. No więc pojechaliśmy do Sternberg. Znajomy ojca, też rolnik, wziął nas do siebie. Babcia i ciotka Marta znów zostały na gospodarstwie. Ze Smolajn to było tylko jakieś 6-7 kilometrów, moe nawet mniej, ale droga szła cały czas przez las. A tamto gospodarstwo leżało też trochę z boku wsi.
4-tego lutego 1945 przyszli czerwonoarmiści. Pierwsze spotkanie z nimi było bardzo złe. Zobaczyliśmy ich zawczasu, bo akurat bawiliśmy się na dworzu a oni nas ostrzelali – słyszeliśmy jak gwiżdżą kule. Oczywiście w te pędy pobiegliśmy do domu. Trzej mężczyźni, którzy byli wtedy w gospodarstwie, wśród nich jego właściciel G. i mój ojciec, schowali sie w sianie. Tylko dzieci i kobiety zostały w domu. Na raz, łomot! Otworzyli drzwi kopniakiem. Najpierw pokazała sie w nich lufa karabinu, dopiero potem głowa żołnierza patyjącego „Deutsch Soldat ist?“. Gdy tylko się przekonali, że w nie ma żołnierzy, weszli do środka i od razu zabrali nam zegarki i inne przedmioty wartościowe. Następnie zaczęli szukać napojów alkoholowych a na końcu zabrali się za dzewczęta i kobiety. Szesnastoletnia córka gospodarza G. była pierwszą ofiarą brutalnych czerwonoarmiejców. Ponieważ było juź późne popołudnie, a ta około 15-osobowa jednostka nie chciała iść dalej, zostali u nas na kwaterze. Jak chcieli iść po siano dla swoich koni, sami się zaoferowaliśmy i zrobiliśmy to za nich. Baliśmy się oczywiście, że znajdą ukrytych tam mężczyzn.
Już dużo później zaczęliśmy, tzn. my dzieci, wychodzić na zewnątrz i próbować z tymi Rosjanami rozmawiać. Dało radę! Byli nawet tacy, którzy mówili po niemiecku. Musieliśmy się wtedy przekonać, że byli wśród nich także pożądni ludzie, którzy nie tknęli żadnej kobiety czy dziewczyny. Najgorśi w zasadzie byli ci politycznie szkoleni. To nie byli normalnie myślący ludzie. Jednostki walczące szły naprzód, ale wszędzie zostawali w komendanturach ci polityczni. Także obozay i lazarety, które zakładali Rosjanie, miały swoją stałą ekipę. Tam byli niektórzy spod ciemnej gwiazdy, tacy co zawsze chodzili w teren.
Obozowisko w lesie
Następnego dnia wszyscy musieliśmy opuścić gospodarstwo, bo znajdowało się rzekomo w rejonie walk. Później od ojca dowiedzieliśmy się, że Rosjanie ustawili tam działa dalekosiężne i dużo z nich strzelali. Ukryci w sianie mężczyźni pozostali w kryjówce. Wieczorami wkradali się do obory, żeby napić się troche kroweiego mleka. A my wszyscy pozostali, nie pamiętam już dokładnie, ile to było rodzin, poszliśmy głęboko w las. W grupie tej było tylko dwóch starych mężczyzn, reszta to same kobiety z dziećmi. Na dodatek było to w lutym, w samym środku zimy, najgorszy mróz i śnieg. W lesie nocowaliśmy pod gołym niebem rozpalając kilka ognisk. Ogień rozpalaliśmy też od tyłu, żeby zimno mniej nam dokuczało.
Mój brat bliżniak Paul, nasz najstarszy brat Franz i ja oddaliliśmy się od obozowiska, bo wiedzieliśmy, że w pobliżu jest gdzieś leśniczówka. Chcieliśmy ją znaleźć w nadziei, że będzie tam jakaś żywność. Było nas w końcu kupa ludzi w tym lesie a jedzenia nie za wiele. Znaleźliśmy leśniczówke i przeszukaliśmy wszystkie kąty. Po dworzu biegało tam prosie, jakieś dwa centary wagi. Złapaliśmy je i na miejscu ubiliśmy. Nie było to wcale takie łatwe. Mimo to udało się. My, więksi chłopcy, zawsze byliśmy przy świniobiciu we własnym gospodarstwie, więc wiedzieliśmy, jak to się robi. Tyle tylko, że nie mieliśmy potrzebnych do tego narzędzi. Nie było tam ostrego noża, jedynie siekiera. Tak czy owak, udało nam się to prosię zabić. Oprócz tego znależliśmy worek mąki, ziemniaki i różne inne rzeczy: sól, trochę cukru, rzeczy, które zazwyczaj są po prostu w domu. Załadowaliśmy to wszystko na taczkę i zawieźliśmy do obozowiska. Było to około dwóch kilometrów drogi i wiązało się dla nas trzech z ogromnym wysiłkiem z powodu głębokiego śniegu. Na zmianę ciągneliśmy i pchaliśmy taczkę. Dwóch z przodu za sznurek, jeden z tyłu za uchwyt. Mięso zostało sprawione przez wspomnianych dwóch mężczyzn, jak tylko dojechaliśmy do obozowiska. Od razu ugotowano też jedzenie. Opuszczając dom, gospodarstwo, nie mogliśmy zbyt wiele ze sobą zabrać. Troche boczku i chleba, ale na długo by to nie wystarczyło.
Spędziliśmy tak trzy noce. Czwartego dnia, ku naszej ogólnej radości, przyjechał ojciec saniami z dwoma koniami i zabrał nas z powrotem. Dowiedział się od kogoś, gdzie jesteśmy. A że znał las jak własną kieszeń, nie musiał nas długo szukać. Pojechaliśmy znowu do Sternberg do wspomnianego już gospodarza G. Rosyjskie stanowisko bojowe było już zlikwidowane. Spędziliśmy tam jeszcze dwa dni razem, trzeciego dnia przyszli czerwonoarmiści i zabrali ojca. To był najgorszy nasz dzień.
Deportacja ojca
Ci czerwonoarmiści zabierali kobiety i mężczyzn do pracy przymusowej na Sybir – zabrali gospodarza G., siostrę ojca ciocię Marię i tatę. Tata chyba przeczuwał, co go czeka. Porzegnał się po kolei z każdym z dzieci, głaskał je po głowie, rozmawiał z nami. Rosjanie stali cały czas za nim i powtarzali ciągle: „Dawaj, dawaj!“ – nie wiedzieliśmy wówczas, co to słowo znaczy. Na końcu tata podszedł do nas, starszych dzieci, i pożegnał nas słowami „Pomagajcie mamie“. Potem podszedł do mamy, objął ją i powiedział: „Uważaj na nasze dzieciaczki“. Iwan przyłożył mu do pleców karabin – „dawaj, dawaj!“. Ale tata zachował spokój. Mama dała mu spakowany dla niego plecak. Wtedy on jeszcze raz ją objął i powiedział: „Pewnie już się nigdy nie zobaczymy“. Tych słów nie zapomnę do końca życia! Potem zabrali go Rosjanie. Nikt nie był w stanie wykrztusić nawet słowa; nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Mama została nagle sama z dziesięciorgiem dzieci. Ale obowiązki macierzyńskie nie pozwoliły jej się załamać. Bo niemowlę przecież trzeba było nakarmić, pozostałe maluchy, Leo i Luzie, też: ,,Mama, jeść mi się chce“, „Mama, pić!“. Nie pozostawało jej nic innego, jak oddać się tym obowiązkom i zająć się dziećmi. Nocami tylko płakała, raz się obudziłem i to widziałem.
Po tym tragicznym wydarzeniu żona gospodarza G. dała się poznać jako prawdziwa wiedźma. Szykanowała nas, gdzie tylko mogła. Mama nie dała sie wprawdzie tak łatwo zastraszyć, ale mimo to nie sposób było dalej razem mieszkać. Dlatego poszliśmy z Paulem do Smolajn, żeby zobaczyć, co się dzieje z naszym własnym gospodarstwem. Wszystko było w porządku. Babcia i ciocia Marta były na miejscu i powiedziały: „Możecie wracać“. W drodze powrotnej do Sternberg złapali nas czerwonoarmiści. Mieliśmy pracować z dwoma innymi chłopcami – zbierać rupiecie i sprzęt wojskowy walający się po drogach – wszystko, co utrudniało przejazd. Była śliczna pogoda, na niebie świeciło słońce. Naraz przejeżdża kolumna ciężarówek. Pojazdy pełne ludzi, mężczyzn i kobiet. Z jednego z nich macha do nas ręką jakiś mężczyzna. Był wysoki i machał do nas. Słońce było po przeciwnej stronie, ale mimo to pod plandeką nie było zbyt widno. Ten mężczyzna, jestem o tym po dziś dzień święcie przekonany, to był nasz ojciec. Pilnujący nas żołnierz zapytał: „Was diese Mann?“ Ja mu powiedziałem: „To nasz ojciec!“. On na to: „Mann Sibirien, Mann kaputt!“. Po pracy Rosjanie zabrali nas do nadleśniczówki w pobliżu Smolajn, skąd następnego dnia mieli nas znów odebrać do pracy. Paul i ja spędziliśmy tam wprawdzie noc, ale uciekliśmy nad ranem do Sternberg, zanim Rosjanie zdążyli po nas przyjść.
Powiedzieliśmy mamie, że możemy wracać do domu. Następnego dnia spakowaliśmy nasze rzeczy. Pani G. skontrolowała prawie każdą sztukę naszej pościeli. Czyśmy aby czego nie ukradli! Co nam nigdy nie przyszło by do głowy. Wręcz odwrotnie! Pani G. chciała nam zabrać część naszych rzeczy. Ale nie miała szczęścia, bo nasza mama całą bieliznę sama tkała. Taki był kiedyś zwyczaj. Dziewczęta same produkawały swoją posagową pościel. Spakowaliśmy więc nasz dobytek na sanie i pojechaliśmy do domu. Babcia i ciocia Matra przetrwały cała zawieruchę bez uszczerbku.
Po naszym powrocie w domu wydarzyło się coś nadzwyczajnego. Mama od razu powiedziała „To znak od taty“. Niestety nie pamiętam, co to dokładnie było. Napewno jednak sprawcą tego wydarzenia nie mógł być nikt obcy. Mama była przekonana, że było to ostatnie pozdrowienie. Po latach otrzymała przez znajomego ojca z urzędu stanu cywilnego w Berlinie Zachodnim wiadomość, że tata nasz zmarł podczas transportu między 10-tym a 15-tym marca 1945 roku, gdzieś między Moskwą a Uralem.
„Matka chodź!“
Niestety, nasz pobyt w domu nie był szczególnie długi. Gdzieś w połowie marca przyszli inni Rosjanie i przepędzili nas z naszego gospodarstwa. Miała tam powstać komendantura wojenna. Tym razem także babcia i ciocia Marta nie mogły zostać na miejscu. Jeden z tych Rosjan, umiejący dość dobrze mówić po niemiecku, powiedział do mamy: „Uciekajcie stąd, zakładają tu lazaret, to źle dla dziewcząt i kobiet. Uciekajcie!“ Poszliśmy wtedy z powrotem do Sternberg, ale tym razem nie do pani G., ale na inne gospodarstwo. Tam także pozostała tylko sama matka z dziećmi. Miała duży dom, w którym wszyscy mogliśmy się pomieścić, więc przyjęła nas pod swój dach. Ta rodzina nazywała się Lingnau. Dostaliśmy dwa duże pomieszczenia na dole domu. Jedno wykorzystywaliśmy jako sypialnię, drugie jako kuchnię i pokój mieszkalny. Mama i babcia dostały każda własne łóżko. Reszta spała na podłodze. Razem z nami wprowadziła się tam też rodzina Wiezorreck. Pochodzili z Węgorzewa i już przedtem byli cały czas z nami. Uciekając przed frontem zatrzymali się u nas na postój, ale tak samo jak my nie byli w stanie przebić się przez zapchane drogi. Spaliśmy na sianie, od ściany do ściany, jeden obok drugiego. Obok mnie leżała Helga Wiezorreck, piętnastoletnia córka pani Wiezorreck.
Przeprowadzka jednak na nic się nie zdała! Rosjanie mimo to przychodzili do nas przez las. My, starsze dzieci, doskonale wiedzieliśmy, o co im chodzi, gdy przychodzili i mówili: „Matka chodź!“. Raz przyszedł jeden Iwan sam i mówi do pani Wiezorreck: „Matka chodź!“. Ona się podniosła, żeby z nim iść, a mój brat bliźniak Paul złapał ją za rękę mówiąc: „Nie idź!“. Ten Rusek tak brutalnie go kopnął, że Paul peleciał przez pół izby! Opór nie miał najmniejszego sensu. Najczęściej przychodzili w dzień. Również mamę wtedy pierwszy raz zgwałcili. Było ich znowu kilku. Jeden wziął Paula i mnie na strych stodoły. Kazał nam szukać w sianie ukrytych przedmiotów: „Szukać rupieć“. W tym samym czasie drugi Rosjanin był z mamą na dole w stodole. Naraz słyszymy głosy mówiące po rosyjsku i głośne słowa naszej matki: „Nie, tego nie zrobię!“. Zaraz po tym padł strzał, a kula otarła się dosłownie o pilnującego nas na górze żołnierza. Kazał nam zejść na dól i iść z powrotem do domu. Po tym, jak wszyscy Rosjanie się oddalili, a mama wciąż nie wracała, pobiegliśmy do stodoły. Mama siedziała płacząc w sianie. W tej chwili zdałem sobie sprawę, jak mało dla tych mężczyzn znaczyło życie ludzkie, jeśli stawiało się im opór.
Gdy Rosjanie po raz pierwszy przyszli w nocy, otworzyli zaryglowane drzwi brutalnie waląc w nie kolbami karabinów, aż się rozsypały. Przez ten chałas wszyscy się oczywiście obudzili, a małe dzieci zaczęły płakać. Od tego czasu kobiety nie zamykały już drzwi. Pani Lingnau została pewnego razu zgwałcona przez dwunastu Rosjan pod rząd. Innym razem widziałem to sam z niewielkiej odległości. Nocą przyszedł Rosjanin i świecąc latarką wypatrywał kobiet. Zdecydował się na panią Wiezorreck, ktora leżała obok Helgi. Odłożył latarkę i zaczął zdejmować marynarkę. W tej chwili Helga szybko przekulkała się nade mną, żeby być jak najdalej od tego Rosjanina i własnej matki. Bała się, że i jej to zrobi.
Nie mieli najmniejszych skrupułów! Czy widziały to dzieci, czy nie, było im zupełnie obojętne. Te nocne wizyty ciągnęły się przez długi czas, jeszcze po naszym ponownym powrocie do Smolajn. Przychodzili często wieczorami, mama musiała im robić jedzenie, a potem gwałcili ją. My leżeliśmy w łóżkach i spaliśmy. Pewnego razu została zgwałcona przez dwóch Rosjan bezpośrednio obok mojego łóżka. Wszyscy spali, tylko ja nie. Siedzieliśmy w takich sytuacjach zawsze cicho, bo wiedzieliśmy, co się stanie, jak zobaczą, że się ruszamy. Opór kobiet i matek był złamany, bo musiały żyć dalej dla nas dzieci, tak że znosiły ten ciężki los.
Śmierć sióstr
Rok 1945 przyniósł jeszcze inne tragiczne wydarzenia: śmierć moich sióstr Moniki i Anny oraz śmierć babci. Pierwsza umarła Monika; była jeszcze oseskiem! Nie tylko nasza mama, ale też jeszcze inna kobieta z sąsiedztwa miała niemowlę. Głód doprowadził do tego, że kobiety nie miały wystarczającej ilości mleka, by karmić dzieci piersią. Trzeba było te maluchy dokarmiać. Na szczęście uratowaliśmy kozę, która była mlekodawczynią dla obu maluchów. Wspomniana kobieta przychiodziła codziennie ta po mleko dla swojego dziecka.
Któregoś dnia przyszło znowu kilku Rosjan. Przeszukali wszystko, nie ostało się żadne miejsce, do którego by nie zajrzeli. Niestety odkryli też naszą kozę i wyprowadzili ją z obory. Mama od razu pobiegła na dwór i żebrała niemalże na kolanach, żeby nam ją zostawili, bo mama ma małe dziecko, i jest jeszcze inna kobieta, i bardzo potrzebujemy tego mleka!... Nie zdało się to zupełnie na nic. Rosjanie zabili kozę, rozpalili ogień i upiekli sobie na nim kawałek mięsa. Gdy się najedli, zostawili pozostałe mięso na miejscu. Zostało ono przez nas zjedzone. Ale zwierzę było martwe i tym samym skończyło się mleko utrzymujące nasze maluchy przy życiu. Obydwa wkrótce umarły – nasza Monika 17-tego kwietnia, przeżyła 137 dni. Sam zrobiłem dla niej trumnę. Całą rodziną pochowaliśmy ją na skraju lasu. To drugie maleństwo przeżyło moją siostre jedynie o kilka dni, jeśli dobże pamiętam, ale także zmarło. W kilka dni póżniej zmarła także nasza babcia w wieku 80 lat. Razem z Paulem znowu zbudowaliśmy trumnę z desek jakiejś skrzyni i pochowaliśmy babcię obok Moniki na skraju lasu.
Rok 1945 miał się już ku końcowi, gdy zachorowała moja siostra Anna.Miała sześć lat. Byliśmy już wtedy z powrotem w Smolajnach. Nie było żadnego lekarza, nie było medykamentów, nie było niczego, choroba była po prostu nieuleczalna. Pani Wiezorreck szczególnie polubiła tą dziewczynkę, podobnie zresztą cała nasza rodzina. Miała takie duże ciemne oczy i była bardzo ładną dziewczynką, nigdy nie kłociła się z innymi dziećmi. Także nasz ojciec był zauroczony swoją Anną.
I nagle była chora. Zaczęło się od nóżek, dokładniej od stóp, które nagle spuchły. Posuwało się to coraz bardziej ku górze, nie sposób było tego zatrzymać. Pewnego późnego wieczora w listopadzie nadeszła ta chwila, był 25-ty listopad. Mama trzymała ją w jej ostatnich minutach na kolanach. Anna powiedziała tylko „Mama, mama, mama“ i zasnęła na zawsze. Poszedłem na góre do pani Wiezorreck i powiedziałem jej o tym. Mama wysłala nas wszystkich do łóżka. Nie wiem, jak długo jeszcze siedziała tam ze swoją martwą córeczką. Następnego dnia zaczęliśmy z Paulem znowu budować skrzynię. Nasza Anna pozostała jeszcze 2-3 dni w domu. Potem zawieźliśmy ją z Paulem wózkiem ręcznym na cmentarz do Dobrego Miasta. Pochowaliśmy ją tam sami, we dwóch, bez księdza i tak dalej. Mama nie chciała iść na ten pogrzeb, co dziś doskonale rozumiem.
Powrót do Smolajn
Któregoś dnia bawiliśmy się z Paulem na dworzu. Nie wiem jak i dlaczego, ale po prostu nam odbiło, i poszliśmy do Smolajn – nic nie mówiąc mamie! Chcieliśmy zobaczyć, co i jak, czy możemy wracać do domu. Nie było to jeszcze możliwe, w domu nadal była rosyjska komendantura. Ponieważ zima się skończyła, a nasze zapasy zaczęły się kurczyć, postanowiliśmy zorganizować tam coś do jedzenia. Wcześniej co i rusz znajdowaliśmy mięso pozostawione na postojach przez Rosjan, zamarzłe na skutek zimna i tym samym zdatne do spożycia. Teraz przyszła pora uzupełnić zapasy. Na skraju naszej wsi stał młyn wodny, właściciel nazywał się Werr. Rosjanie mielili tam zboże. Znaliśmy ten młyn jak własną kieszeń i bez problemu udało nam się niezauważenie wejść do środka.
Rosjanie wsypywali na górze zboże, a my na dole łapaliśmy mąkę w worki, dwa worki po około 50 funtów. Udało nam się je niepostrzeżenie wynieść z młyna i ukryć. Obok młyna Rosjanie akurat zabili dwa byki. Odczekaliśmy tam jakiś czas, żeby sprawdzić, czy i dla nas może coś zostanie. Było tam jednak za dużo Rosjan, niebezpieczeństwo, że nas odkryją, było zbyt duże. Ich kucharz wyciął jądra byka i ugotował je w kuchni młyna. Odczekaliśmy, aż zjedzą i wyjdą z kuchni. Wkradliśmy się tam następnie od tyłu i mogliśmy spróbować tego wątpliwego przysmaku. Nie smakowało najgorzej. Zdobyliśmy także głowy obydwu zwierząt i trochę wnętrzności. Na koniec zbudowaliśmy z dostępnych części wózek ręczny, załadowaliśmy na niego mąkę i zdobyte resztki mięsa i pojechaliśmy z powrotem do domu. Wyruszyliśmy jednak dopiero na drugi dzień rano, bo było już ciemno – przenocowaliśmy na miejscu w sianie.
Do Sternberg dotarliśmy na drugi dzień w południe. Mama cieszyła się z naszego powrotu, za to pani Wiezorreck bardzo nas łajała: „Wstydźcie się! Co wasza matka tu przeżyła!“. Ale mama miała do nas zaufanie, powtażała pani Wiezorreck: „Moi chłopcy wrócą, znam ich!“. Wtedy nie zrobiło to na nas wielkiego wrażenia, dziś widzę to całkiem inaczej. Dla mamy było to napewno niemałe przeżycie. Oddaliliśmy się nic nie mówiąc i zniknęliśmy na całe dwa dni.
Później jeszcze raz poszliśmy do Smolajn, żeby sprawdzić, czy możemy wracać. W końcu Rosjanie rzeczywiście zniknęli, a my wróciliśmy do domu. Nie pamiętam już dokładnej daty, w każdym razie było już dosyć ciepło, mniej więcej koniec kwietnia. Po powrocie zaczęliśmy od razu przygotowywać nasze pola pod uprawę, bo trzeba było jak najszybciaj posadzić ziemniaki. Musieliśmy przeorać ziemię, ale nie mieliśmy koni. Zaprzęgliśmy się sami przed pług i w ten sposób oraliśmy. Dodatkowo przekopaliśmy ziemię szpadlem. Czekały nas dni ciężkiej pracy. Ale zagospodarowaliśmy nasze pola tak dobrze, jak tylko mogliśmy.
W tamtym czasie chodziła plotka, że naczelnik rolników (Ortsbauernführer) Franz Grimm został zabity przez rosyjskich okupantów i leży martwy w mieszkaniu rodziny Klein. Pan Braun, pan Gehrmann oraz my chłopcy poszliśmy tam razem, żeby sprawdzić, czy to prawda. Razem z Lotharem Wiezorrek wszedłem do piwnicy przez niewielką klapę. Wcześniej musieliśmy odkarnąć kupę gruzu i rozbitych mebli. Rzeczywiście, szybko natknęliśmy się na nagie męskie zwłoki będące już w stanie rozkładu. Wspomniani starsi mężczyźni spóscili na dół sznur, którym obwiązaliśmy nogi trupa, oni zaś go wyciągnęli na górę. Na górze, w świetle dziennym potwierdzili, że są to zwłoki pana Grimma. Ten biedny człowiek został brutalnie zamęczony na śmierć, lekarz sądowy mógłby pewnie spisać długi protokół.
Spokój potrwał tylko kilka dni, potem znowu przyszli Rosjaniem żeby zabrać starsze dzieci do pracy przymusowej. Zabrali między innymi naszego brata Franza i Helgę Wiezorreck oraz inne dzieci z sąsiedztwa. Wszystkich zawieźli do Braniewa, gdzie musieli ciężko pracować razem z niemieckimi jeńcami wojennymi. Franz i Helga wrócili dopiero 24-tego listopada, jeden dzień po śmierci Anny. Dla matek było to niekończące się czekanie na powrót ich dzieci.
Któregoś dnia Rosjanie gnali przez wieś spore stado koni. Obserwowaliśmy ich kolumnę i zauważyliśmy, że jeden koń został. Paul i ja natychmiast do niego pobiegliśmy, niestety okazało się, że koń jest ranny. Mieliśmy cichą nadzieję, że uda się nam go wykurować, mielibyśmy znowu konia do prac polowych. Z trudem zaprowadziliśmy go do stajni. Mama obejrzała go i doszła do wniosku, że bez weterynarza i lekarstw nie da się nic zrobić. Jedyne co pozostawało, to zabić zwierzę na mięso. Zamieniłem z Paulem spojrzenie – i jeden i drugi wiedział, co trzeba zrobić. Paul poszedł po ostry nóż a ja po siekierę. Biedne zwierzę położyło się z wyczerpania na ziemię. Mimo iż mieliśmy dopiero po dwanaście lat i nigdy wcześniej nie widzieliśmy zabijanego konia, przystąpiliśmy z zapałem do pracy. W naszej ciężkiej sytuacji nie mieliśmy żadnego innego wyjścia.
Ja ogłuszyłem zwierzę uderzając je tępym końcem siekiery w głowę. Paul podciął mu gardło. Po krótkim czasie koń zaczął się ruszać i próbował wstać. Przestraszyliśmy się i wpadliśmy w popłoch. Błyskawicznie przeskoczyliśmy przez koryto i wspięliśmy się na strych wykorzystując zbiornik na siano zamiast drabiny. Na górze byliśmy bezpieczni i mogliśmy dalej obserwować sytuację. W międzyczasie koń stanął na nogach i trysła z niego krew. Po chwili padł martwy. Nagle jedno z młodszego rodzeństwa poinformowało nas, że zbliża się konno jakiś Rosjanin. Musieliśmy się spieszyć. Marte zwierzę przykryliśmy sianem i gnojem, żeby je ukryć. Mieliśmy szczęście. Jeździec przeszukał najpierw kilka innych budynków, zyskaliśmy więc na czasie. Rzeczywiście szukał on „naszego“ konia. Skrytka z siana i gnoju była jednak tak dobra, że nie wzbudziła podejrzeń.
Dopiero gdy Rosjanin oddalił się z pustymi rękoma, mogliśmy kontynuować ubój. Tym razem z pomocą pana Bocha, po którego poszliśmy z polecenia matki. Wiadomość o naszej akcji aprowizacyjnej rozeszła się po wsi w mgnieniu oka, ludzie zaczęli przychodzić prosząc o trochę koniny. Dla naszej rodziny zapas ten starczyłby na dłuższy czas, ale mama na to nie pozwoliła. Każdy dostał po trochu mięsa.
Gdzieś w czerwcu-sierpniu nadeszły żniwa, musieliśmy zebrać dla Rosjan zboże z pól. Codziennie pracowaliśmy po 12-14 godzin. Nasze wynagrodzenie musieliśmy wykradać, z własnej woli Rosjanie nie dawali nam nic. A sami przecież też pilnie potrzebowaliśmy zboża na nadchodzącą zimę. W tym też czasie Rosjanie pędzili przez wieś duże stada krów i dwa razy zatrzymali się na postój. Wymiona tych biednych zwierząt prawie pękały, tak że ryczały one z bólu. Wszyscy mieszkańcy wsi, którzy jeszcze byli przy życiu, zostali spędzeni do dojenia. Z mleka tego Rosjanie zrobili w centryfudze śmietanę i przerobili ją natychmiast na masło. Wszystkie te dobre rzeczy zabrali ze sobą, z pozostałego odtłuszczonego mleka mogliśmy jednak wziąść tyle, ile chcieliśmy.
Zbliżały się też wykopki i mieliśmy pełne ręce roboty ze zbiorem niezbędnych do życia ziemniaków. Wózkiem ręcznym wieźliśmy je do domu i zakopywaliśmy w ziemiance. W tym samym czasie przybyła do nas uciekająca rodzina z zamiarem dalszej wędrówki w kierunku zachodnim. Młoda ich matka była w końciowym okresie ciąży, na drugi dzień zaczęły się bóle. Mama była za położną. Dziecko to było owocem gwałtu; mama ochrzciła je wodą święconą, która zawsze była w domu. Pozostali jeszcze około tygodnia, potem poszli dalej.
Szczęśliwym wydarzeniem był powrót w komplecie dzieci zabranych kilka miesięcy wcześniej na roboty przymusowe. Ledwie jednak Franz, Helga i inni zdążyli wrócić do domu, przyszli znowu Rosjanie i znów zabrali starsze dzieci, tym razem także Paula i mnie, do szczególnego rodzaju pracy. Kazali nam odkopywać groby poległyw w okolicy czerwonoarmistów i pakować zwłoki w skrzynie. Obojętnie – pojedyńczy grób czy grób masowy, musieliśmy odkopać wszystkie zwłoki. Smród był przy tym nie do zniesienia, bo trupy te leżały już prawie dziesięć miesięcy w ziemi. O masce ochronnej czy rękawicach nie było mowy. Trwało to kilka ładnych dni, nim wykaopaliśmy i przepakowaliśmy wszystkich poległych Rosjan. Heinz, syn sąsiadów, dopiero co wrócił z kilkumiesięcznych robót i także musiał z nami pracować. Krótko po tej akcji spotkało go duże nieszczęście. W krótkich odstępach czasu zmarła jego matka i obie młodsze siostry. Heinz zawiózł je na cmentarz do Dobrego Miasta. Najprawdopodobniej i te ofiary mieli na sumieniu Rosjanie. Mama wzięła Heinza do nas do chili, gdy odebrali go krewni. Przedtem jeszcze przyszło nam się zmagać z paskudną chorobą – świerzbem. Po wielu środkach, które w ogóle nie pomagały, dostaliśmy od polskiego sołtysa maść z popiołem, która położyła koniec chorobie.
Pierwsi Polacy
Pierwsi Polacy, którzy przyszli, to były zorganizowane kolumny mężczyzn i kobiet na szaber. Przybyli oni jedynie, żeby nas okraść – nie jacyś tam osadnicy, którzy zamierzali w naszej wsi zamieszkać. Dopóki we wsi byli Rosjanie, byliśmy, choć brzmi to paradoksalnie, chronieni przed rabunkiem ze strony Polaków. Gdy tylko się pojawili, któreś z dzieci biegło do rosyjskiej komendantury i prosiło o pomoc. Rosjenie obchodzili się z Polakami bardzo brutalnie, nie raz widzieliśmy jak bili ich kolbami karabinów.
Potem Rosjanie stopniowo się wycofywali, a do nas przyszli pierwsi polscy gospodarze. Ten zorganizowany rabunek ciągnął się jednak dalej. Mieliśmy w tym czasie już polskiego sołtysa, był to w zasadzie wspaniały człowiek; był wręcz naszym ulubieńcem. Często szukaliśmy u niego ochrony przed jego własnymi rodakami. Próbował nas bronić, ale nie raz przyszedł za późno lub nie mógł nic zdziałać wobec przytłaczającej większości szabrowników. Dopiero gdy dom nasz zarekwirował polski rolnik, kolumny tych rabusiów zniknęły. Stosunki z Polakami, którzy mieszkali we wsi i stale do niej przybywali, były bardzo złe. W większości pochodzili oni z centralnej Polski i nienawidzili Niemców. Kilometr dalej, w majątku Smolajny mieszkali bez wyjątku Polacy z kresów wschodnich, z którymi byliśmy na prawdę zaprzyjaźnieni. Pomagali nam, jak była jakaś checa z polską młodzieżą ze wsi.
Pierwsi polscy osadnicy przyszli pod koniec 1945 roku. Nieruchomości, które zamierzali zająć, specjalnie oznaczali. My akurat byliśmy poza domem, gdy to się stało. Po powrocie do domu zobaczyliśmy biało-czerwoną chorągiewkę przymocowaną do drzwi. Z początku w ogóle nie wiedzieliśmy, co to znaczy. Kilka tygodni póżniej nasz dom zajął Polak. W rozmowie było wszystko ładnie i pięknie. Rozmówiliśmy się, on umiał co nieco po niemiecku, i powiedział łamaną niemczyzną, że wprowadza się na to gospodarstwo, że będziemy razem pracować i wszystkim się będzie dobże żyło. I my wcale tego nie odczuliśmy jako czegoś złego. W parę dni póżniej wprowadził się do nas z rodziną. Mieli piecioro lub sześcioro dzieci, przy czym najmłodsze były w naszym wieku, tj. około dwunastu lat. On mieszkał na dole, a my przenieśliśmy się na górę. Do pierwszej konfliktowej sytuacji doszło już po kilku dniach. Moja matka i pani Wiezorreck przyjęły do naszej wspólnoty Lothara Porschatka z bratem Gerdem, po tym, jak Rosjanie zabrali ich matkę. Lothar głaskał na podwórzu psa polskiego gospodarza, co nie spodobało się jego synowi. Próbował on poszczuć psa na Lothara. Ale zwierzę się go nie słuchało, wolało być dalej głaskane. Tak to rozzłościło tego polskiego chłopca, że ruszył z pięściami na Lothara. Bogu dzięki w pobliżu była pani Wiezorreck i załagodziła spór.
Co i rusz dochodziło do napięć i w końcu polski gospodarz wyrzucił nas po niedługim czasie, na wiosnę 1946 roku, z naszego domu. Musieliśmy opuścić dom i przeprowadzić się gdzie indziej. Główną przyczyną była przypuszczalnie chęć przywłaszczenia sobie naszego dobytku, który pozostał na górze. Ale mama pokrzyżowała mu plany. We wspomnianym już majątku pracowaliśmy z dwoma Polakami z kresów, nazywali się Józef i Ignac. Mama poprosiła ich, żeby przyjechali wozem i pomogli nam przy przeprowadzce. Obiecała im, że mogą zabrać wszystko, czego my nie potrzebujemy lub nie będziemy w stanie zabrać. Józef i Ignac tak się przyłożyli do pracy, że dla „naszego” gospodarza nie pozostało nic, ale to zupełnie nic. Był on z tego powodu dosyć wściekły, ale nas to nie obchodziło. Po raz ostatni wprowadziliśmy się do innego domu na terenie Prus Wschodnich. Dom ten był bardzo zniszczony, miał słomainy dach, ale był to jedyny budynek, w którym mogliśmy jeszcze zamieszkać. Tragicznie było w deszcz. Dach był tak dziurawy, że we wszystkich pomieszczeniach porozstawialiśmy miski i wiadra, nawet na środku łóżek. Nie przejmowaliśmy się tym jednak, ważne było, że mieliśmy w ogóle jakiś dach nad głową.
Gospodarstwo to leżało nad rzeką Łyną. Wystarczyło zbiec w dół po niewielkiej skarpie, i już było się na brzegu tej rybnej rzeki. Franz umiał się bardzo dobrze obchodzić specjalną siatką w formie sita i nie raz udało mu się złowić szczupaki i inne smaczne ryby. Moją specjalnością były raki rzeczne. Nie raz trzeba było wsadzić pół ręki w taką przybrzeżną dziurę, żeby je wyciągnąć. Zwierzęta się oczywiścię dzielnie broniły i potrafiły mocno uszczypnąć. Ale nie było dla nich pardonu. Polska młodzież często nas przy tym obserwowała. Gdy ich własne próby się nie udały, chcieli nam zabrać nasz połów. Szybko wysłaliśmy maluchy z rybami i rakami do domu, a sami pozostaliśmy na polu walki. Doszło do przepychanek, których wynikiem dla obu stron były siniaki i zadrapania. Wkrótce przed naszym domem pojawili się wszyscy polscy ojcowie ze wsi. Mama im się przeciwstawiła i nie pozwoliła im wejść do środka. Pomocny okazał się przy tym pewien Polak, który dobrze umiał po niemiecku.
Nam dzieciom zarzucono bowiem, że to my sprowokowaliśmy bójkę i że to my brutalnie biliśmy. Dzięki jego tłumaczeniom udało się wyjaśnić nieporozumienie. Następujące słowa nmojej matki pamiętam do dziś: „Czego tu chcecie? To nasz kraj, jesteście na niemieckiej ziemi. Wracajcie, skąd przyszliście!“. W konńcu Polacy się rozeszli. Pani Wiezoreck była przez cały czas w domu i modliła się. Gdy było już po wszystkim opowiedziała o tym i zapytała: „Czy pani się nie bała?“. Mama odpowiedziała zdecydowanym „Nie!“. Wszystkie dzieci były z niej strasznie dumne. Dziś mam inne zdanie na ten temat! Ale w tamtych ciężkich czasach jej dzielna akcja dodała nam niesamowicie otuchy. Dla wielu Polaków byliśmy bowiem wyjęci spod prawa, byliśmy celem nieprzerwanych ataków. Nie raz obrzacili nas kamieniami rozbijając nam szyby w oknach lub inne przedmioty. Zniszczyli też nasz wychodek.
Nie potępiam Polaków
W tamtym czasie dwóch zaprzyjaźnionych Polaków z wspomnianego majątku zaprosiło nas na obiad. Krótka droga przez wieś była dla nas jednak „zamknięta”. Biada nam, gdyby zobaczyli nas mieszkający tam Polacy! Dlatego wybraliśmy znacznie dłuższą drogę przez pola i las, by skorzystać z zaproszenia. Nasz wysiłek nagrodziła wspaniała uczta. Nasze gospodynie były bardzo miłe i suto zastawiły stół. Tak, były i takie przeżycia z Polakami. W drodze powrotnej towarzyszył nam Kaziuk, odprowadził nas przez wieś do domu chroniąc nas przed atakami polskiej młodzieży. Tak to żyliśmy w tym dziurawym domu, i pracowaliśmy w majątku.
Raz musiałem sam przejechać furmanką przez wieś z dostawą. Gdy wracałem, zaczaili się na mnie na końcu wąskiej drogi.. Byli uzbrojeni w metalowe pręty, kije i kamienie. Za póżno było zawracać. Dałem koniom mocna z bata i schowałem się pod deskę, na której powiniennem siedzieć, w nadziei, że uda mi się tak uratować skórę. Posypały się na mnie kamienie i ciosy, konie wpadły w panikę. W szybkim galopie oddaliliśmy się z miejsca tego zdarzenia, i tylko z trudem udało mi się uspokoić zwierzęta. Furmanka wreszcie się zatrzymała, a ja pełen strachu obejrzałem się za sobą. Na szczęście żadnemu z Polaków nic się nie stało. Nie do pomyślenia, co by wtedy ze mną zrobili.
Podobnie zachowywali się być może także Niemcy w Polsce. I po naszej stronie byli źli i dobrzy, oczywiście! Dlatego też nie potępiam Polaków, choć miałbym powód, żeby temu czy innemu postawić zarzut. Takie to już były te powojenne lata, nienawiść i tak dalej. Dziś, Bogu dzięki, jest inaczej, byłem już od tamtego czasu dwa razy w Prusach Wschodnich i miałem okazję się o tym przekonać. Do szkoły my dzieci już eśmy w tym czasie nie chodzili, do szkoły mogły chodzić tylko te dzieci, których rodzice podpisali, że przyjmują polskie obywatelstwo.
Zgniłe ziemniaki
Głodować w tym czasie w zasadzie nie musieliśmy. W żniwa 1945 roku zbieraliśmy w trybie przymusowym zboże dla Rosjan. Wszystko wymłóconoi wysłano do Rosji. My oczywiście wykradliśmy parę worków, mimo iż Rosjanie mocno nas pilnowali. Ale wiedzieliśmy dokładnie – bez chleba w zimie jesteśmy straceni. Gdy przyszły wykopki, to Rosjan już nie było, ziemniaków nie zabrali.
Część zebranych ziemniaków trzymaliśmy w domu, a resztę zakopaliśmy w ziemiankach. Później, jakoś na wiosnę 1946 roku, pracowaliśmy, jak już wspomniałem, w majątku Smolajny. Wydaje mi się, że zarządzał nim polski kościół. W gotówce płacono nam bardzo mało, może złotówkę na dzień – można było za to kupić mniej więcej kilogram chleba – ale my dostawaliśmy jedzenie w pracy. Te niewielkie pieniądze, które oprócz jedzenia dostawaliśmy szły na rodzeństwo, które było jeszcze za małe, żeby pracować. W każdym razie nie musieliśmy głodować.
Tylko z ziemniakami mieliśmy pecha, gdy się skończyły. Była jeszcze zima i musieliśmy odkopać pierwszą ziemiankę. Odkopaliśmy – po nocy, cichaczem, tak cicho, jak tylko się dało. Polski gospodarz w nocy niczego nie usłyszał, ale na drugi dzień, zobaczył, w którym miejscu było kopane. Przypuszczał, widząc, że znów mamy ziemniaki, że zakopaliśmy swego czasu jeszcze więcej. Wszędzie szukał. Kawałek po kawałku przeszukiwał ziemię wbijając metalowy pręt. Zniszczył w ten sposób warstwę zamarzniętej ziemi chroniącej ziemiopłody przed mrozem i znalazł także naszą ostatnią ziemiankę. Po odkopaniu przyszło mu jednak stwierdzić, że wszystkie ziemniaki zgniły i nie nadawały się do jedzenia – nigdy się to nam wcześniej nie zdarzyło! Dlatego też moja matka powiedziała (nigdy tego nie zapomnę): „Widzisz, to kara boża! Chciałeś nam zabrać to, cośmy wyhodowali. My i tak nic już byśmy z tego nie mieli, ale ty też nic nie będziesz miał!“
Ziemniaków, które chciał nam ukraść, potrzebował pewnie na bimber. Pędził dużo alkoholu z ziemniaków i z żyta, mimo iż nie było za wiele do jedzenia. Jak miał dużo wódki, przynosił do mamy mąke i kazał jej piec chleb. Potem świętował z mężczyznami ze wsi. Mama musiała dla nich piec chleb. Znosili jej mąkę, a jak tylko chleb wychodził z pieca, cięli go na kawałki i jedli gorący. Do tego pili bimber. Chleb ten tak im smakował, że z czasem przychodziło coraz więcej mężczyzn, żeby im go upiec. Był to chleb na zakwasie, nie na drożdżach. I, tak jak już wspomniałem, pili do tego alkohol. Potem po pijaku śpiewali i tańcowali.
W areszcie milicyjnym
Na krótko przed wysiedleniem za Odrę latem 1947 roku mieliśmy pewne bardzo nieprzyjemne przejścia. Którejś nocy przyszła polska milicja i aresztowała kilku z nas - moich braci Franza i Huberta, oraz mnie. Chcieli zabrać take Paula, ale nasi polscy znajomi z majątku, Kazik i Piotr, pomogli mu się ukryć. Ja sam miałem wtedy 13 lat, Hubert tylko 11. Zabrano nas do Dobrego Miasta i przesłuchiwano. Zarzucano nam, że strzelaliśmy do jakiegoś Polaka, którego nigdy w życiu nie widzieliśmy. Najgorsze na tym przesłuchaniu było to, że ci tak zwani policjanci znęcali się nad nami. Bili nas kawałkiem kabla o grubości trzech centymetrów, nie tylko w pośladki, nie raz trafiali także w plecy. Tortura ta odbywała się na krześle, na które musieliśmy się położyć – jeden Polak zakleszczał głowę między udami, drugi trzymał nas mocno za nogi, a trzeci bił. Franza przywiązali do drabiny, tak mocno, że nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą. Potem zaczęli go bić.
W przedpokoju siedział oficer zkobietą na kolanach. Pili wino, palili papierosy i śmiali się. A my wrzeszczeliśmy z bólu. Potem trafiliśmy do aresztu – każdy do oddzielnego pomieszczenia bez mebli – w środku nie oprócz gołej, zimnej podłogi. Tak spędziłem dwa dni, bez jedzenia i picia. Trzeciego dnia trafiliśmy wszyscy do jednej celi. Na szczęście padał deszcz, a my znaleźliśmy blaszaną puszkę, która mogliśmy wyłapać choć trochę wody. W miedzyczasie byliśmy znowu przesłuchiwani i co róż bici.
Tego dnia do naszej celi trafiła Polka, do której po krótkim czasie przyszła matka na widzenie. Strażnik podał jej przez drzwi miskę pełną pachnącej zupy, po czym znów zamknął celę. Ona zaś przekazała to jedzenie nam, mówiąc łamaną niemczyzną „Kinder essen“, i zaczęła przuez zamknięte drzwi głośną rozmowę ze swoją matką. Łykaliśmy to jedzenie, byliśmy jej za nie bardzo wdzięczni. Wieczorem zebrano nas w jednym pomieszczeniu i oznajmiono nam „wyrok“. Mniej więcej takimi słowami: „Franz Block – kulka w łeb, Helmut Joswig – kulka w łeb, Lothar Porschatek – 20 lat więzienia, Josef Block – 15 lat, Hubert Block – 10 lat!“:
Nazajutrz rano milicjanci wezwali mnie do siebie. Bałem się, że będą mnie znów bili, ale tym razem było inaczej. Oficer powiedział do mnie: „Pójdziesz do domu po matkę, niech zabiera twojego chorego brata!“. Nie mogłem w to uwierzyć, ale rzeczywiście zaprowadzili mnie do drzwi i wypuścili na zewnątrz. Zacząłem biec, ile tylko tchu – aż zabrakło mi sił – byle szybciej od nich. Do domu miałem bądź co bądź 5 kilometrów. Chyba połowę tej drogi biegłem. I mama poszła z wózkiem ręcznym i młodszym rodzeństwem na milicję, żeby odebrać Franza. Starszych dzieci ni zabrała, bojąc się, że Polacy je aresztują.
Hubert i inne dzieci zostały zwolnione następnego dnia. Po tym wszystkim przez trzy tygodnie nie mogłem ani normalnie siedzieć, ani leżeć na plecach. Mojemu najstarszemu bratu tak pobili pośladki, że rany zaczęły gnić przy żywym ciele. Mama i pani Wiezorreck pielęgnowały je ziołami – rumiankiem i tym podobnymi. Trwało to kilka tygodni.
Wypędzenie
W połowie czerwca 1947 r. zarządzono wysiedlenie Niemców. Wójt powiedział, że trafimy do transportu do Lidzbarka Warmińskiego. W tym czasie we wsi pozostawało jeszcze tylko szesnastu Niemców – nasza rodzina, rodzina Wiezorrków i jeszcze jedna kobieta z córką, do tego kilka rodzin z majątku. Pani Wiezorreck i rodzina Olszewski z majątku musiała zostać na miejscu – powodem były ich polsko brzmiące nazwiska.
Z nakazu wójta podstawiono dwie furmanki, którymi do punktu zbiorczego jechać miał bagaż i dzieci. Dorośli mieli iść pieszo, było to mniej więcej 18 kilometrów drogi. Cała polska ludność zabrała się w około. Załadowaliśmy na wozy nasze bagaże, na których usadowiły sie mniejsze dzieci, większe stały obok wozów. Gdy tylko wozy ruszyły – nie wiem jak to inaczej nazwać, powiem po prostu tak, jak to wtedy odczułem – Polacy rzucili się jak sępy na te nasze tobołki – a nie pozostało tego od końca wojny wiele. Odebrali nam prawie wszystko, tak że ze sobą zabrać mogliśmy niewiele więcej, niż to, co mieliśmy na sobie. Wyrywali nam te rzeczy z rąk. My, dzieci, nie byliśmy w stanie się bronić, to byli sami dorośli mężczyźni, którzy zrbowane dobra od razu podawali rodzinie stojącej z tyłu i natychmiast siętgali po nowe! To było ostatnie wspomnienie ze Smolajn.
W Lidzbarku wszystkich wysiedlonych Niemców załadowano w wagony bydlęce, było w nich dosyć tłoczno, i niedługo po tym, jak zamknięto drzwi, pociąg ruszył. Transport posuwał się bardzo powoli naprzód, etapami. Nie raz staliśmy godzinami na jakimś dworcu, czekając na wolny tor. Prowiant dostaliśmy tylko jeden jedyny raz, a i to bardzo niewystarczający. Nie było wystarczającej ilości naczyń do jedzenia przydzielonej zupy. Kobieta rozdzielająca jedzenie była bardzo miła. Wymogła ona, mimo sprzueciwu eskorty, że niemieckie kobiety dostały kilka wiader wody do mycia. Nie mieliśmy zupełnie nic, byliśmy całkowicie zdani na ich łaskę i niełaskę. W pociągu nie było też urządzeń sanitarnych. W takich warunkach dotarliśmy do granicy. Tam skierowano nasz pociąg w kierunku Drezna. Po dwóch dniach i trzech nocach dotarliśmy w końcu do Pirny koło Drezna. ........."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

„Gdy tylko Niemcy przyjmą doktrynę bolszewicką przeniosę moją główną kwaterę z Moskwy do Berlina, ponieważ dla nadchodzącej światowej rewolucji Niemcy będą o wiele lepszą kadra niż Rosjanie „
Lenin do tureckiego ambasadora Ali Fuad Paszy 14.01.1921
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wyzwolenie czy zdobycie?
To było prawo zdobywcy. Maszerując przez ziemie polskie Rosjanie niejednokrotnie pytali: Daleko do Prus Wschodnich?", a na przykład w Kutnie: Daleko do Niemiec?". Oni wiedzieli, że na niemieckich ziemiach mogą robić, co im się podoba.

Prof. Janusz Jasiński, historyk

- W styczniu 1945 roku Armia Czerwona wyzwoliła czy zdobyła Olsztyn? Czy sposób określenia zależy od punktu widzenia oceniającego to wydarzenie?
- Oczywiście, że to zależy z czyjej perspektywy na to patrzymy. Z punktu widzenia niemieckich mieszkańców miasta było to zdobycie terenu przez wroga i to niezależnie od tego, jak dany mieszkaniec odnosił się do wojny - po prostu nieprzyjaciel stanął u bram jego kraju. Na froncie zachodnim, gdzie alianci zajmowali niemieckie miasteczka, też początkowo postrzegano ich tylko jako zdobywców, a okupacja była wynikiem przegranej wojny. Dopiero po blisko dwóch pokoleniach, które wyrosły od czasu tamtych wydarzeń, zaczęto mówić o wyzwoleniu od totalitaryzmu hitlerowskiego. W zeszłym roku, w rocznicę zdobycia Normandii, oprócz przedstawicieli krajów alianckich zaproszono tam Niemców.
We wschodniej części Niemiec, tej pod okupacją radziecką na skutek indoktrynacji mówiono o wyzwoleniu". Gdyby odnieść tę sytuację do terenów centralnej Polski było to wyzwolenie spod okupacji hitlerowskiej - należy oczywiście się domyślać, że popadnięto zarazem w sowiecką. Pamiętam, że w czasie wojny mieszkając w Lublinie, nosiliśmy paczki dla naszych krewnych. Po tak zwanym wyzwoleniu nasi krewni działający w AK wciąż byli więzieni, tylko przez nowego okupanta.

- Czy Niemcy na wschodzie nie odczuwali przegranej dotkliwiej?
- Tak, była to klęska o większym wymiarze, bo bano się Rosjan, bo przecież wojska niemieckie sporo nagrzeszyły na terenach Związku Radzieckiego. Wypadki mordowania ludności czy jeńców zdarzały się też na Zachodzie, ale sporadycznie. Przecież pod koniec wojny na zachodnim froncie Wermacht masowo poddawał się, by umożliwić aliantom zajęcie jak największego obszaru, chociaż Hitler wydawał szaleńcze rozkazy pozostawiania aliantom spalonej ziemi".

- Czemu Rosjanie wiedząc, że część ziem dawnych Prus Wschodnich będą należeć do Polski dewastowali miasta i miasteczka, rabowali co się dało wywożąc fabryki, szyny, wszystko co mogło mieć jakąś wartość? Przecież Polska była oficjalnie sojusznikiem Związku Radzieckiego.
- Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie, można tylko snuć przypuszczenia. Prawdopodobnie, jak wobec niemieckich mieszkańców, z nienawiści do wszystkiego co wiązało się z niemieckością. Niemcy niszczyli ziemie ZSRR, wobec tego i tu stosowano zasadę ślepego odwetu. W przeciwnym wypadku nie dewastowanoby północnych terenów Prus Wschodnich, które wszakże miały przypaść Związkowi Radzieckiemu.

- Wiele uwagi przy okazji wkroczenia Armii Czerwonej do Prus Wschodnich mówi się o okrucieństwie żołnierzy wobec ludności cywilnej. Czy można to skomentować stwierdzeniem kto sieje wiatr ten zbiera burzę"?
- Tak. Trzeba pamiętać, że Armia Czerwona, zwłaszcza kozacy Budionnego, już wcześniej, w 1920 roku, też rozstrzeliwali ludzi - może było mniej gwałtów. Jeżeli chodzi o rok 1945 można dodać jeszcze, że żołnierze pochodzący z republik azjatyckich nie traktowali rabunków, a zwłaszcza gwałtów jako coś złego - to było prawo zdobywcy. Maszerując przez ziemie polskie Rosjanie niejednokrotnie pytali: Daleko do Prus Wschodnich?", a w Kutnie, gdzie mieszkała moja żona: Daleko do Niemiec?". Oni wiedzieli, że na niemieckich ziemiach mogą robić, co im się podoba. Po kapitulacji Niemiec starano się ukrócić rabunki i gwałty.

- Jak w takim razie powinniśmy postrzegać dramat cywilów? Czy tylko jako fakt, że na wojnie tak jest?
- Niestety, niemal na każdej na wojnie najbardziej cierpią cywile. W 1945 roku do tragicznej w skutkach wielkiej ucieczki ludności przyczyniły się same władze nazistowskie. Najpierw wmawiano ludziom siłę obrony i fortyfikacji Prus Wschodnich, kopano rowy przeciwczołgowe, a ewakuację ogłoszono w ostatniej chwili. Gdyby przeprowadzono ją wcześniej nie doszłoby do tego, że rosyjskie czołgi ścigały się z uciekającymi. Pamiętajmy, że ci uciekinierzy do chwili pierwszych klęsk Hitlera pod Staliningradem, a potem Kurskiem, wierzyli w jego sukces i zwycięstwo. W pamięci utkwiły mi listy pewnej niemieckiej nauczycielki, ze wschodnich części Prus Wschodnich, dla której największym nieszczęściem było to, że Niemcy przegrywają wojnę, nie dostrzegając odpowiedzialności Hitlera i narodu. Nie wolno też zapominać o rzeszach robotników przymusowych biorących udział w zbiorowej ucieczce z Prus Wschodnich, którzy też ginęli, co zapomniano przypomnieć na przykład na pomniku we Fromborku upamiętniajacym tych, którzy zginęli podczas ucieczki na Zalewie Wiślanym.

- Czy w ofensywnych planach rosyjskich i defensywnych niemieckich Prusy Wschodnie odgrywały znaczącą rolę? Heinz Guderian, twórca niemieckiej doktryny Blitzkriegu, we wspomnieniach pisał o wysyłanych z Prus - na zdaniem Hitlera - ważniejszy front na Śląsku dywizji pancernych. Znowu Rosjanie wydawali się być zainteresowani tylko marszem na Berlin?
- Śląsk dla Niemców był ważniejszy jako leżący bliżej centralnych ziem niemieckich i ośrodek przemysłowy. W Prusach trwały walki w m.in. kotle lidzbarskim, długo bronił się Królewiec. Obie strony chyba wiedziały, że klęska niemiecka w Prusach jest tylko kwestią czasu. Rosjanie zdobycie astionu niemczyzny" traktowali prestiżowo, podobnie jak i Niemcy obronę Prus.

- Jak powojenni, polscy przybysze traktowali tereny Prus Wschodnich? Z jednej strony wiemy o szabrze, z drugiej, o magii Na tropach Smętka" Wańkowicza, oddziaływującej na ówczesnych czytelników.
- W okresie międzywojennym, w Polsce nie znano dobrze sytuacji ludności polskojęzycznej, zamieszkującej Prusy Wschodnie. Trochę lepiej orientowała się ludność pogranicza. W czasie okupacji utworzono rejencję ciechanowską i włączono ją prowincji Prusy Wschodnie. Wiemy, czym był obóz w Działdowie, organizowano łapanki na robotników przymusowych, Mazurów, którzy przecież procentowo najliczniej w wyborach poparli partię hitlerowską, wcielano do jednostek żandarmerii, stacjonującej na ziemiach polskich. Okupacja trwała pięć lat i Niemcy pozostawili jak najgorsze wspomnienia: zagłady Warszawy, obozów koncentracyjnych. Daleki jestem od stwierdzenia, że sprawiedliwości stało się zadość", ale to co działo się w Prusach bezpośrednio po wkroczeniu Rosjan, było pewnego rodzaju zapłatą". Stosowano zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Wspominam okrucieństwa niemieckie z czasów wojny nie po to, aby odwet ludności polskiej usprawiedliwić, ale przynajmniej ją w pewnym sensie zrozumieć. Aniołów na ziemi nie spotkamy.
Trzeba też powiedzieć, że rząd polski na emigracji emigracyjny miał konkretne plany, co zrobić z Prusami zgodnie z prawem i uwzględniając miejscowe realia. Jak wiemy, było dzikie osadnictwo, szaber. Pamiętam jak u nas na Lubelszczyźnie mówiono: Trzeba jechać do Prus Wschodnich tam można się obłowić".

- Czy historycy wiedzą, jak dokładnie doszło do wyznaczenia naszej równoleżnikowej, północnej granicy?
- Niestety, nie znamy szczegółowych protokołów dotyczących ustalania tej granicy. Mogę tylko opowiedzieć anegdotę, że gdy wzdłuż granicy jechała komisja delimitacyjna od wsi do wsi i dotarła do zamieszkałego już gospodarstwa, które granica przecinała na pół. Postanowiono zapytać gospodarza, po której chce być stronie. Ten, poradził się żony i wrócił do komisji stwierdzając: W Polsce!". Czemu akurat w Polsce?" - zapytano go. Żona powiedziała, że w Rosji zimy są bardziej srogie" - odparł.
Rozmawiał: Sebastian Mierzyński

Pamiętam jak u nas na Lubelszczyźnie mówiono: Trzeba jechać do Prus Wschodnich, tam można się obłowić" - wspomina prof. Janusz Jasiński.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

IRONRAT,- ja Ciebie rozumiem, przez emocjonalizowanie jakiegoś tematu starasz się te wymyślone monstrualne zawartości które tu upychasz, uczynić dla niezorientowanych łatwiejsze do przełknięcia, czy też odwrócić uwagę od rzeczy istotnych. Inaczej mówiąc, chcesz klasycznym działaniem wyłączyć u mnie logiczne rozumowanie i nastawić na odbiór zmysły. Ale ten produkowany przez Ciebie na forum megakicz działa na mnie odwrotnie.
Można wszystkich ludzi jakiś czas i nielicznych ludzi cały czas, ale nie wszystkich ludzi cały czas zaliczać do głupców." (Abraham Lincoln.)
Dlaczego nie przyszło to Tobie nigdy do głowy ?
Jasne, nie prowadzę szkółki niedzielnej i nie mam zwyczaju wybijać cokolwiek komuś z łepetyny, czy z Tobą dyskutować, wybieram sobie sam osoby do rozmowy, w tym przypadku to Ty zwróciłeś się do mnie : Dla reszty wyliczających kto/co/kogo mam takie pytanie.
Ilu Polaków zginęło w czasie wojny? Wszyscy przecież wiedzą. To oczywiste. Ale...
Ilu było mieszkańców przed wojną - 35,2 mln. Ilu ich było po wojnie - nieco poand 24 mln."
Opowiedź na to pytanie znajdziesz tutaj > http://tezlav-von-roya3.piranho.com/stat.html
Jeśli zechcesz na ten wpis zareagować, to musisz już wnieść się ponad to co produkujesz, t.zn. powtórny Twój argument" ,- Wszyscy przecież wiedzą" czy to idiotyczne pojęcie oczywistość" wsadź sobie..... narazie......w nos!
A tutaj możesz sobie poczytać o likwidacji Słowian"
Amerykańska pisarka i bardzo odważna kobieta Freda Utley napisała w 1948r następujące zdanie :
?Już nawet minimalna wiedza historyczna powinna wystarczyć , aby spowodować zniknięcie rozprzestrzenianego poglądu iż Niemcy są z natury bardziej agresywni niż Anglicy, Francuzi czy jakikolwiek inny europejski naród?[ Freda Utley, High Cost of Vengenance" (1948]

Problem w tym, że Ty nawet tej minimalnej nie znasz, powtarzasz tylko w kółko wojenną anglosaską propagandę. Na wojnie prawda jest tak drogocenna, że wymaga wsparcia całą serią kłamstw" (Winston Churchill)
?Manchester Guardian? z dnia 14.12.1931 donosił ,
? Mniejszości narodowe mają w Polsce zniknąć. Ten który o to najbardziej zabiega to polski rząd a właściwie polska polityka, i to nie tylko na papierze(mają zniknąć). Taka polityka prowadzona jest bez skrupułów i bez przerwy oraz bez brania pod uwagę światowej opinii, nie przestrzega się w Polsce międzynarodowych umów i zaleceń Ligi Narodów. Ukraina pod polskimi rządami stała się piekłem, co z jeszcze większym przeświadczeniem można powiedzieć o Białorusi . Celem polskiej polityki jest pozbycie się narodowych mniejszości na papierze i w rzeczywistości.
Ta sama gazeta rok wcześniej, 17. 10. 1930 r. :
?Polski terror na Ukrainie jest dzisiaj gorszy od wszystkiego innego w Europie. Ukraina stała się krajem rozpaczy i zniszczenia, co jest o tyle niezrozumiałe, bo prawa Ukrainców zabezpieczone są prawami człowieka, podczas gdy Liga Narodów na wszystkie apele i dowody jest głucha, a pozostały świat nic o tym nie wie i nikt się o to nie troszczy.....?
v.T.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hm, niby wariatów można ignorować. A jednak gdy osobnik von Teuto po raz kolejny na tym forum neguje podstawowe fakty, przytaczając przy tym sprzeczne logicznie teksty z różnych stron internetowych" (radzę wszystkim przeczytać to dzieło i bełkot tam zawarty, jaki w pewnym momencie sam sobie przeczy), można powiedzieć tylko jedno.

Bocian, eo" szaleją na tym forum i to ostro, dodatkowo łamiący regulamin forum (zabrania się na forum rozpowszechnianai informacji nieprawdziwych").

200-300 tys zabitych Polaków... Faktem jest, że z 6 mln obywateli polskich z 1939 roku jacy zginęli, ok. połowy stanowili Żydzi polscy, których często błędnie wlicza się do osobnych statystyk, ale to już mocna przesada, aby twierdzić, iż nasze straty wyniosły 300 tys zabitych!
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jest druga w nocy a w Polsce nawet póxniej... Nie byłem na forum pewnie od 7 miesiecy i jak widze kolejne pokolenie neo czy jak kto woli generation next daje znac o sobie. To przykre, że tylu ludzi ma tutaj niemiecko brzmiace czy zgoła historycznie niemieckie nicki. Wydaje mi sie ze za dziesiec la nawet my Polacy dołaczymy do grona dziczy ze wschodu". coraz wiecej filmów, ksiażek, wspomnień o bednych niemcach co byli keine nazi" a których los tak okropnie doswiadczył. Tylko ze mozna dokonać sprytnego zabiegu jakiego dokonano swojego czaasu na pewnym motocyklowym forum, zamieniono dawców nerek" na babcie scigajace sie po supermarketach wózkami na zakupy. Oba teksty mozna było uznac za dotyczace rzeczywistości. Ja zamieniłbym w tym tekscie Prusy na zamojszczyzne, zmienił nazwiska na Pawlaków, Nowaków i innych, i tekst nie bedzie przypominał rzeczywistości on bedzie prawdziwy a nawet pokusze sie o stwierdzenie za mdły do opisania rzeczywistośc.
Dla wyjaśnienia kto był be a kto nie to moja rodzina ucierpiała od obu okupantów" a ACz to jeszcze pamietam, i czekolady od nich nie dostałem a mój wujek od Niemca tak. Sam nie moge teraz zdecydować kto był w takim razie lepszy )
Chciallem wziaśc udział w tej dyskusji. Wbrew pozorom, mimo ze odbiega od tematu jest arcyciekawa. Niestety nie mam z kim bo ci którzy w miare rozsadnie mysla i zachowuja elementarny poziom kultury- IRONRAT, DUNCAM, Mike... akurat podzielaja moje poglady. Jest kilka osób z którym sie nie zgodze, ale znam ich inne poglady i szanuje ich ze wzgledu na fason" który mimo wszystko zachowali. Respect!

A w kwestii jezyka jakiego używamy- mówimy". Generalplan Ost tego nie przewidywał...
A co do kultury nie daleko widze co niektórym do chołot czy brunatnej czy czerwonej w to nie wnikam.
Miłej nocy.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 5 years later...
Witam
Rozumiem, że temat już ucichł. Tym lepiej, zatem w spokoju i ja się wypowiem. Tak Jestem pochodzenia Niemieckiego. Urodziłem się w Olsztynie. Moja dalsza rodzina pamięta wyzwolenie, zdobycie... Nazywajcie to jak chcecie. Prawda jest taka, że nikt i nic, żadne pomsty, apele, rachunki nie przywrócą nam naszych dziadków, babć i krewnych. Rozumiem, że sprawa nie jest prosta. Cóż zmieni to rozliczanie się z historii. Te sawietskie hordy i rasy panów? Kto ile zabił a kto ilu doprowadził do śmierci głodowej. Śmierć zawsze jest taka sama tylko okoliczności inne. Prawie każda rodzina straciła bliskich. Wybaczcie, ale nie wiem co powiedzieliby Ci, którzy oddawali swe życie Za Ojczyznę, Fur Fatterland, Za Atieczestwo i Dom Radnoj. O tym co się stało, o tych wszystkich okrucieństwach ciężko, a nawet nie da się mówić a jak mawiał L. Wittgenstein O tym o czym nie można mówić, o tym należy milczeć. Grusse aus Allenstein
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie