Skocz do zawartości

Najsłynniejszy napad na bank w czasach PRL-u.


Rekomendowane odpowiedzi

Warszawa, róg ulic Jasnej i Hibnera (dziś Zgoda), 22 grudnia 1964 roku, godzina 18:35.
Na niewielki placyk przed Domem pod Orłami zajechał samochód marki Warszawa. Zatrzymał się kilka metrów od wejścia do budynku, w którym mieścił się III Oddział Narodowego Banku Polskiego. Z auta wysiadła kobieta w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręce szary jutowy worek. Jego zawartość musiała być ciężka, gdyż mężczyzna niósł go z wyraźną trudnością. Nic dziwnego – w środku był cały przedświąteczny utarg Centralnego Domu Towarowego przy ulicy Brackiej. Drugi z mężczyzn oparł dłoń na kaburze pistoletu i rozejrzał się dookoła. Nie zauważył nic podejrzanego i cała trójka skierowała się w stronę wejścia do banku. Mężczyzna z workiem szedł pierwszy. Nagle od strony ulicy Jasnej podszedł do nich jakiś człowiek. Zderzył się niby przypadkowo z konwojentem, po czym pewnym ruchem wyjął z kieszeni pistolet i strzelił mu w pierś. Konwojent zachwiał się, upuścił worek na ziemię i upadł twarzą w brudny, rozdeptany śnieg. Bandyta natychmiast chwycił zdobycz i zaczął uciekać wgłąb ulicy Hibnera. Drugi z konwojentów nerwowo szarpał zapinkę kabury. Kobieta stała jak sparaliżowana nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Nagle przed nimi pojawił się drugi z bandytów. Dwukrotnie strzelił do konwojenta, a gdy ten upadł, dobił leżącego strzałem w głowę. Kobieta nagle ocknęła się z odrętwienia i schowała za samochodem.
Kierowca Warszawy na odgłos pierwszych strzałów rzucił się na podłogę i wcisnął klakson. Bandyta kilkakrotnie strzelił w przednią szybę pojazdu. Kule przeleciały nad skulonym kierowcą i utkwiły w siedzeniu. Napastnik pobiegł w ślad za swoim kompanem, który czekał na niego w szaroniebieskiej Warszawie starego typu z włączonym silnikiem.
Postrzelony konwojent zaczął się powoli czołgać w kierunku wejścia do banku. Udało mu się dotrzeć do holu i sięgnąć schodów. Tam umarł.

W szarej, socjalistycznej, gomułkowskiej Polsce Ludowej napady na banki oglądano tylko w kinach i w telewizji. Oficjalna propaganda umacniała ludzi w przekonaniu, że takie wydarzenia mają miejsce tylko na zgniłym, kapitalistycznym Zachodzie.
Czasem jednak i na szarych ulicach polskich miast rozgrywały się dramatyczne sceny, jakby żywcem przeniesione z planu filmowego.
Najsłynniejszy napad na bank okresu PRL miał miejsce dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia w 1964 roku. Łupem bandytów padło 1 336 500 złotych – suma, która wówczas przyprawiała o zawrót głowy (odpowiednik dzisiejszych kilkunastu milionów).
Napad był niesłychanie zuchwały i brutalny. Wydarzył się w centrum miasta, podczas przedświątecznego szczytu zakupowego, kiedy ulice pełne były przechodniów. Gdy umilkła strzelanina przed bankiem zapanował chaos. Zszokowani ludzie biegali we wszystkie strony, samochody zatrzymywały się, a ich kierowcy naciskali klaksony tworząc przerażającą kakofonię. Z okien redakcji „Kuriera Polskiego”, która mieściła się naprzeciwko banku wychylali się dziennikarze, krzycząc „Tam uciekli!” pokazując rękoma w stronę ulicy Hibnera.
Przed bankiem szybko zaroiło się od milicjantów. Śledztwo o kryptonimie P-64 otrzymało najwyższy priorytet, a prowadzący je oficerowie zainstalowali się w redakcji „Kuriera”. Świadków zdarzenia było mnóstwo. Szybko stworzono ich portrety pamięciowe, a nawet więcej – zbudowano dwa manekiny bandytów naturalnej wielkości dbając o najmniejsze szczegóły.
Oba manekiny zrobiono tak doskonale, że gdy do pokoju przesłuchań weszła ocalała z napadu kasjerka z CDT i zobaczyła obu „bandytów” - zemdlała.


Portrety pamięciowe sprawców

Zbadano dokładnie osiem łusek znalezionych na miejscu zdarzenia. Okazało się, że tej samej broni użyto w kilku innych napadach, które miały miejsce w Warszawie na przestrzeni kilku poprzednich lat.
W grudniu 1957 roku dwaj bandyci zaatakowali na ulicy Marszałkowskiej kasjerkę sklepu obuwniczego, która w towarzystwie ochroniarza niosła utarg do banku. Jeden z nich sterroryzował ochroniarza, który mimo wymierzonej w siebie „tetetki” nie chciał oddać worka z pieniędzmi. Zrobił to, kiedy bandyta strzelił mu pod nogi. Łuska znaleziona na miejscu zdarzenia pasowała do tych sprzed banku.
W kwietniu 1959 roku na skarpie mariensztackiej przechodnie znaleźli ciało milicjanta Zygmunta Kiełczkowskiego. Miał kilka ran zadanych nożem, ale zginął od strzału w głowę z tej samej broni, która dwa lata wcześniej posłużyła do napadu na kasjerkę. Bandyci zrabowali jego służbową broń (również pistolet TT) i dwa magazynki.
W czerwcu tego samego roku z tej samej broni zginął konwojent odbierający pieniądze z urzędu pocztowego przy Alei Armii Ludowej. Ubezpieczał go strażnik uzbrojony w pepeszę. Jak spod ziemi wyrosło dwóch bandytów którzy jednocześnie wystrzelili. Strażnik trafiony w twarz przeżył. Rannego, czołgającego się konwojenta dobili strzałem w głowę. Łupem bandytów padła pepesza i ponad 600 tysięcy złotych.
Uwagę śledczych natychmiast zwróciła niezwykła brawura przestępców (podczas żadnego z napadów nie mieli na twarzach masek), ich zimna krew oraz bezwzględność, z jaką działali. Strzelali do swoich ofiar bez zmrużenia oka i tak, aby zabić. Było oczywiste, ze to nie są żadni amatorzy, tylko najprawdopodobniej ludzie, którzy zabijali już wcześniej.
Zaczęto uważnie przyglądać się ludziom z AK-owską przeszłością. Pod lupę trafili byli Cichociemni, egzekutorzy Armii Krajowej, którzy podczas okupacji wykonywali wyroki śmieci na zdrajcach i szmalcownikach oraz ci, którzy nie złożyli broni po 1945 roku i wyszli z lasu dopiero po amnestiach ogłoszonych w 1947 i 1956 roku.
Pod koniec lat 40-tych i na początku 50-tych organizacje niepodległościowe wywodzące się z Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych dokonywały tzw. akcji ekspropriacyjnych (od łacińskiego słowa „ekspropriatio” - zawłaszczać), będące w rzeczywistości zwykłymi napadami rabunkowymi. Napadano na konwoje bankowe, kasy milicyjnych posterunków i urzędów gminnych, by zdobyć środki na prowadzenie działalności. Podczas takich akcji często ginęli niewinni ludzie.
Nikogo jednak nie znaleziono, nikomu nie postawiono żadnych zarzutów. Społeczeństwo gubiło się w domysłach tworząc coraz bardziej sensacyjne hipotezy. Według jednej z nich sprawcami napadów byli... funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa.
Kto wie, czy ta hipoteza nie była prawdziwa. W 1997 roku nieistniejący już tygodnik „Kulisy” opublikował artykuł o napadzie na bank z 1964 roku. Wkrótce potem do redakcji przyszedł list z Jaworzna. Jego nadawca posługując się milicyjnym żargonem napisał, że sprawcami napadu byli dwaj funkcjonariusze SB – major i kapitan. Zrabowane złotówki wymienili na twardą walutę u zaprzyjaźnionych cinkciarzy, a szaroniebieski samochód, który posłużył im do ucieczki przetopili w piecu martenowskim Huty Warszawa, co umożliwił im esbek będący szefem straży przemysłowej. Chcieli uciec z Polski i za zrabowane pieniądze urządzić się na Zachodzie, jednak wcześniej zostali wykryci i po cichu zlikwidowani przez kolegów ze służby. Władze nie mogły przecież dopuścić do tak gigantycznej kompromitacji. Całej sprawie ukręcono więc łeb.
Tego, kto naprawdę napadł dokonał najsłynniejszego napadu na bank w historii PRL zapewne nie dowiemy się nigdy. Jeśli jego sprawcy jeszcze żyją, to już dawno mogli się bezkarnie ujawnić. Ich przestępstwo uległo bowiem przedawnieniu po dwudziestu pięciu latach, w 1989 roku.


Miejsce zdarzenia - Dom pod Orłami

Słynny napad oraz teoria, według której dokonali go byli AK-owcy zainspirowały reżysera Wojciecha Wójcika do nakręcenia w 2001 roku filmu pt. „Tam i z powrotem”. W filmie jednym ze sprawców jest były Cichociemny grany przez Janusza Gajosa.
Biszop (00:52)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pamiętam z tamtych czasów, że w narodzie krążyły na ten temat różne plotki. Od tej, że napad był w stylu" zamachów przeprowadzanych przez AK, poprzez plotkę że to zrobili milicjanci lub SB-cy, aż po plotkę że za tym wszystkim stał jakiś wysokiej rangi członek władz, czyli ówczesnego PZPR-u.

Jak było naprawdę, tego pewnie się już nigdy nie dowiemy.

Swoją drogą ciekawe, czy w archiwach zachowały się jakieś materiały z prowadzonego śledztwa?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No i nie wiadomo co w końcu stało się ze zrabowanym łupem - został odzyskany czy sprawcy nie puścili jednak farby.

Według ówczsnych kursów to na zachodzie nie byłaby to oszałamiająca kwota - jakieś 12500 USD, i to do podziału na dwóch i z kosztami skoku do odliczenia. W Polsce majątek - ale dzięki relacji złotówki do dolara mizeria na zachodzie...
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Słynny apad" na bank w Wołowie - 19 października 1962.
W niedzielny wieczór, 19 sierpnia 1962r . do wartownika, który właśnie wchodził do pomieszczeń banku, aby pełnić służbę, zbliżają się nieznani osobnicy, terroryzują go, wciągają do piwnicy i tam skrępowanego zostawiają. Następnie sami wchodzą do banku, rozpruwają kasę i rozpoczynają rabunek...
Stwierdzono, iż włamywacze zabrali banknoty 500-złotowe z serii AP i AR oraz 100-złotowe z serii DI, DK i DR. Powiadomiono o tym wszystkich inkasentów i kasjerów w różnych placówkach i instytucjach w kraju.
Z banku zrabowano dokładnie 12.531 tyś. zł. Milicja Obywatelska ujeła sprawców w dwa tygodnie.
Z tego odzyskano 12 mln zł a ponadto wiele przedmiotów i obcych walut nabytych przez włamywaczy za ukradzione pieniądze.
Sprawę prowadziła Prokuratura Wojewódzka we Wrocławiu. Rozprawa odbyła się w trybie doraźnym.
12 milionów w 1962r to suma niebotycznie wielka - roczna dobra pensja to 16 tyś.
http://www.alertfinansowy.pl/alerty/absurd/1709-najbardziej-efektowne-napady-na-bank.html
pozdrawiam
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gdzieś kiedyś (niestety nie pamiętam gdzie) słyszałem/czytałem, że w kręgu podejrzanych o dokonanie skoku na Jasnej był peerelowski resortowy literat" oraz agent Marian Strużyński vel Reniak - wyjątkowo zasłużony" np. przy grach z V komendą WiN czy grze z Ukraińcami - były oficer AK, ukadrowiony później przez bezpieke.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 year later...
Hej

Z twarzy podobny zupełnie do nikogo... :)

Pozwolę sobie wskrzesić ten temat, gdyż kilka dni temu TVP w programie z cyklu Listy gończe" przypomniała sprawę napadu na Jasnej. Mam w związku z tym pytanie: czy można gdzieś przeczytać o tym więcej? Może książkę ktoś napisał na przykład?

We wspomnianym programie Listy gończe" padło zdanie, że był analizowany wątek, czy zabici konwojenci mogli znać sprawców. To by tłumaczyło tę brutalność napastników - zabicie konwojentów, by nie było świadków. W napadzie w 1957 konwojenta nie zabili, a jedynie wystraszyli strzałem pod nogi, mimo że nie chciał oddać torby z pieniędzmi. Być może wcześniej typowali swe ofiary spotykając się np. w knajpie, zaprzyjaźniając się, pijąc z nimi i wyciągając informacje na przykład?

No i szperając w necie znalazłem artykuł z gazety Focus Historia" autorstwa p. Andrzeja Gassa http://niniwa2.cba.pl/sprawa_dla_borewicza.htm którego fragment pozwolę sobie tu zacytować:

W 2008 r. podczas pracy nad filmem telewizyjnym o napadzie z cyklu "Zagadki PRL, w aktach śledztwa, znajdujących się obecnie w Instytucie Pamięci Narodowej, został znaleziony zagadkowy dokument. Komunikat z 17 marca 1966 r. powstał w Wydziale Ogólnym Departamentu III MSW i skierowany był "do funkcjonariuszy MO i Służby Bezpieczeństwa Garnizonu Warszawskiego. Departament III zajmował się zwalczaniem działalności antypaństwowej w sferze tzw. nadbudowy. Dlaczego więc dokument powstał w jego gabinetach? "Na podstawie informacji uzyskanej w sprawie »P-64« przesłuchano w charakterze świadka Ewę G., która zeznała, że w dniu 21 XII 1964 r. około godziny 18 lub 18.15, idąc ulicą Jasną w kierunku CDT, spotkała na odcinku między ulicą Świętokrzyską i Moniuszki znanego sobie z widzenia mężczyznę o imieniu Zdzisław, który szedł tą samą ulicą od strony banku w kierunku ulicy Świętokrzyskiej. Ze spotkanym mężczyzną Ewa G. rozmawiała około 7 do 8 minut. Z zachowania spotkanego mężczyzny podczas rozmowy z Ewą G. wynikało, że bardzo mu się spieszy oraz że zależy mu na tym, aby nie szła ona dalej ulicą Jasną w kierunku banku. Na skutek zachowania się spotkanego mężczyzny Ewa G. wróciła do ulicy Świętokrzyskiej, on natomiast udał się w kierunku ulicy Moniuszki, a więc z powrotem. Ewa G. twierdzi, że wspomnianego mężczyznę o imieniu Zdzisław poznała w latach 1950-1952 na zabawach tanecznych odbywających się w klubie sportowym »Kolejarz« (obecnie »Polonia«) przy ulicy Foksal, gdzie bywał on w towarzystwie swego kolegi imieniem Lutek. Tegoż Lutka Ewa G. widziała w miesiącach letnich 1955 roku, jak wychodził z gmachu Komendy Głównej MO przy ul. Karowej. W czasie rozmowy przy ul. Jasnej w dniu 21 XII 64 r. Zdzisław powiedział do G. m.in., że widział ją na akademii w Klubie MSW przy al. Wyzwolenia. Ewa G. istotnie 19 lipca 1964 r. była tam na centralnej akademii dla MO i SB Garnizonu Warszawskiego. Biorąc powyższe okoliczności pod uwagę, należy przypuszczać, że poszukiwany Zdzisław oraz Lutek, który powinien bliżej znać Zdzisława, są lub byli funkcjonariuszami organów MSW, względnie obracali się wśród znajomych bądź krewnych tych funkcjonariuszy. W związku z tym, że identyfikacja mężczyzny spotkanego przez Ewę G. w dniu 21 XII 1964 r. przy ul. Jasnej, a więc na dzień przed dokonaniem napadu na konwój CDT, może doprowadzić do ustalenia sprawców tej zbrodni, prosi się funkcjonariuszy MO i służby bezpieczeństwa o zgłoszenie swoim przełożonym lub bezpośrednio Kierownictwu Grupy »P-64« ewentualnych informacji, które mogą posłużyć do identyfikacji poszukiwanych osób. (...) Kierownictwo Grupy »P-64« sądzi, że za pośrednictwem niniejszego komunikatu uda się zidentyfikować poszukiwanych osobników w znacznie krótszym czasie niż w drodze normalnych czynności operacyjno-dochodzeniowych. Komunikat jest dziwny. Wynika z niego, że zarówno Zdzisław, Lutek, jak i Ewa G. to funkcjonariusze służb PRL. Nie wiadomo po co podano rysopis Ewy G., skoro doskonale znano jej personalia. Identyfikacja Zdzisława i człowieka o imieniu Lutek powinna odbyć się na drodze operacyjnej, a nie w rezultacie rozpowszechnienia wśród funkcjonariuszy komunikatu, który mógł być dla nich ostrzeżeniem. Co dziwniejsze, brak jest dokumentów opisujących, jakie były efekty poszukiwania, a takie powinny znaleźć się w aktach śledztwa. Nie wiadomo dlaczego trop ten nie doczekał się wyjaśnienia."

I co o tym myślicie?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Któryś z dziennikarzy opowiadał, że do jednej z redakcji w 91 bodaj roku wpłynął anonimowy list od kogoś kto rzekomo kiedyś miał pracować w MO.
W liście tym przedstawiono kulisy napadu oraz to jak zakończyła się naprawdę sprawa. Sprawcy mieli posłużyć się w celach ucieczki zakupioną uprzednio i przemalowaną warszawą. Po ucieczce warszawa poszła sekretnie do huty i została po prostu zlikwidowana - zniknęły fizycznie numery seryjne pojazdu i cały pojazd. Ślad się zatarł.
Któryś z bustrych śledczych miał właśnie założyć wersję w związku z użyciem takiej a nie innej broni o udziale kogoś z milicji lub SB. Sprawdzono alibi wszystkich funkcjonariuszy razem z tymi, którzy przebywali na delegacjach, zwolnieniach lub urlopach. Zawężono krąg do Stolicy i tak w końcu śledczy mieli dotrzeć do dwóch oficerów (podobno kapitana i majora), zresztą podobnych do złudzenia do trójwymiarowych modeli. W śledztwie, po aciskach" przyznali się do napadu, wskazali miejsce ukrycia gotówki, która rzeczywiście miała być dokładnie tą zrabowaną. Podobno dotarto również do użytej broni.
W związku z tak sensacyjnym wynikiem dochodzenia jak na owe czasy, względami politycznymi i propagandowymi sprawa została całkowicie wyciszona i zatuszowana przez władze
Śledczych zobowiązano do zachowania ścisłej tajemnicy.
Ponieważ był to wtedy temat nr 1 apubliczny proces funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa byłby spektakularną klęską propagandową i polityczną (może nawet casus sprawy Popiełuszki) sprawę załatwiono nieoficjalnie - fizycznie zlikwidowano tą ujętą dwójkę oficerów sprawców napadu a oficjalne śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Śledztwo dziennikarskie w sprawie ww anonimowego listu wykazało, że jego autorem mógł być były milicjant, który nim dotarli do niego dziennikarze wyjechał za granicę.

Po co sprawcy strzelali ? Użycie kominiarek w centrum Warszawy spowodowałoby wpadkę zanim spróbowaliby cokolwiek.
Tak więc trzeba było pozbyć się wszelkich świadków, zwłaszcza tych którzy mogli znać wcześniej sprawców.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czy w latach 60. (późnych) lub 70. SB mogła sobie na to pozwolić?"


A czemu by nie mogła sobie pozwolić ?

To były całkowicie inne warunki Speedy - masowy przepływ informacji był w zasadzie pod całkowitą kontrolą państwa, jedna TV, jedno radio, prasa i dziennikarze pod kontrolą.
Internet nikomu się wtedy nie śnił. Dane osobowe funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa a zwłaszcza SB były tajemnicą państwową. Oczywiście były gazetki w formie W służbie narodu" ale nigdy takich informacji i wykazów kadrowych nie publikowano. Duża alienacja środowiska, nikły przepływ informacji kadrowych (nawet w resorcie każdy wiedział oficjalnie ile musiał), wysoki stopień utajnienia powodowało, że takie brudne sprawy można było o wiele łatwiej a nawet bez porównania łatwiej załatwiać niż dziś.
Jak bardzo prosto, wystarczyło powiedzieć że małżonek został wydelegowany na szkolenie, na szkoleniu było polowanie, doszło do wypadku, postrzelił się. Prokurator sprawę umorzył. Pogrzeb na koszt państwa, koniec kropka.
Ewentualnie mąż zaginął podczas słuzbowej podróży zagranicznej". Wszystko oficjalnie prawdopodobne. Rodziny do tej pory mogą się nie domyślać jaki był prawdziwy powód zgonu.

Czemu tak dziwnie to wygląda na papierach znalezionych w IPN - proste, jedna pracująca grupa funkcjonariuszy na tematem nie wiedziała o drugiej. Wiedział tylko ktoś jeden nadzorujący.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 year later...

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie