Skocz do zawartości

Umierałem za rosyjskiego cara


Rekomendowane odpowiedzi

Umierałem za rosyjskiego cara
4 paź, 14:28 Źródło: Logo
Umierałem za rosyjskiego cara
fot. Albert Zawada

Żeby to jeszcze była bohaterska śmierć. Ale nie, udusiłem się oparami chloru w okopach pod Bolimowem. Okrutna agonia spodobała się publiczności. Razem z towarzyszami broni zebraliśmy huczne brawa. A ja kombinuję, kiedy znowu zginąć na polu bitwy.

Niestety, wbrew pozorom nie jest to takie proste. Bo żeby brać udział w walkach, trzeba być członkiem którejś z grup rekonstruktorów. A żeby się do nich dostać, trzeba mieć naprawdę dużą wiedzę.

Ja – przyznaję się bez bicia – zaciągnąłem się do carskiego pułku po znajomości, więc żołnierskiego życia posmakowałem bez wymaganych szkoleń, egzaminów, kursów i wylewania potu na poligonach.

Ale zapłaciłem za to cenę: do armii Jego Imperatorskiej Mości dostałem się w stopniu szeregowego. Riadowoj Piotr Markowicz Gikawij-Zabłockij służył carowi Mikołajowi II tylko jako mięso armatnie.

Werbunek

– Ty chcesz jutro walczyć? – Andrzej, jeden z organizatorów rekonstrukcji bitwy pod Bolimowem, zmierzył mnie wzrokiem. – Wiesz coś o tej bitwie?

– Wiem, atak gazowy Niemców...

– Dobra, dobra – machnął ręką. – Zgłoś się do Rosjan. Rano w szkole dostaniesz mundur i buty. Powodzenia.

I tyle go widziałem. Andrzej odgrywał bowiem niemieckiego oficera, więc tych krótkich kilka zdań rzuciło nas na dwie strony frontu.

Rozkaz to rozkaz, zgłosiłem się do rosyjskiej piechoty. I od razu mi się tu spodobało. Bo w sobotni wieczór carscy piechurzy oddali się świętowaniu. Niemiecka armia (koledzy z Gdańska i Wielkopolski) i austro-węgierska (koledzy z Węgier) jeszcze paradowały w pełnym rynsztunku, a moi koledzy z oddziału już przygotowywali się na śmierć przy kieliszeczku wódki i piwie.

Nocleg też miał coś z przygody. Spaliśmy na wojskowych materacach, przykryci szorstkimi kocami na podłodze w miejscowej szkole. Przypomniały mi się czasy harcerstwa. No, może wieczorne piwko było mało harcerskie, ale nastrój przygody podobny.

Marmolada i karabiny

Nie byłem w wojsku. Z harcerstwa mnie wyrzucili. Jestem szczęśliwym ojcem. Na wakacjach sypiam więc tam, gdzie jest prysznic, ciepła woda i świeżo parzona kawa na śniadanie. Może właśnie dlatego kąpiel w letniej wodzie w męskiej szatni bolimowskiej szkoły i marmolada na chlebie popita herbatą nalewaną chochlą z wielkiego kotła podobały mi się jak wizyta w pięciogwiazdkowym hotelu i obiad w luksusowej restauracji.

Ale to była tylko przygrywka. Punktualnie o godz. 9 zgłosiłem się po mundur. Założyłem spodnie i bluzę w burozielonym kolorze (bluza stanie się chwilę później powodem wielkiego sporu), zapiąłem pas z carskim orłem na klamrze, do pasa przypiąłem ładownice, na głowę włożyłem furażkę (czyli czapkę z daszkiem; do wyboru miałem też futrzaną czapę, ale w 30-stopniowym upale jej założenie byłoby jak zesłanie na katorgę), wciągnąłem wysokie buty (prawy był w sam raz, lewy ciut za mały). Riadowoj Gikawij-Zabłockij melduje się na rozkaz!

– Wygodne te buty – zagadnąłem towarzyszy broni.

– Zobaczymy, co powiesz wieczorem – zaśmiali się i poszliśmy na papierosa.

O czym obcy sobie faceci mogą rozmawiać na papierosie? Dotychczas sądziłem, że zestaw jest prosty: samochody, kobiety oraz alkoholowe przechwałki.

Błąd!

Rekonstruktorzy na papierosie rozmawiają o... mundurach. – Ta bluza powinna mieć dwie kieszonki? – zagadnął mnie facet, którego pierwszy raz zobaczyłem na oczy. – Na zdjęciach były dwie, ale mniejsze – ktoś rzucił z drugiej strony. – Bzdura, to czerwonoarmiejka z drugiej wojny, tylko przerobiona. W czasie pierwszej wojny ruscy nie mieli kieszonek, a guziki były odwrotnie – autorytatywnie rzucił rekonstruktor z Litwy, ciągnąc mnie za guziki, kołnierzyk, rękawy i pasek.

Umierałem za rosyjskiego cara
fot. Albert Zawada

– Ale ładownice masz super. Kto ci szył?

– Nie wiem, dostałem od kolegów.

Fatalna odpowiedź. Rekonstruktorzy, owszem, bawią się w wojnę, ale jakby przy okazji. Bo przez cały rok studiują dokumenty, stare zdjęcia i książki, żeby dokładnie wiedzieć, jak wyglądali żołnierze, których odtwarzają.

Pasek skórzany czy z materiału? Ładownica na ile naboi? Pagony czerwone czy zielone? Większość historyków rozmawia o wielkich wydarzeniach. Rekonstruktorzy żyją detalami. Moja odpowiedź mnie skompromitowała. Okazało się, że jestem tylko żałosnym łowcą przygód.

Nic dziwnego, że jako łowca przygód nie dostałem karabinu. Miałem walczyć bez broni. – To realistyczne. Według relacji w 1915 r. Rosja nie nadążała z produkcją mosinów i w nowych jednostkach jeden karabin przypadał nawet na trzech rekrutów – rzuciłem.

Opłaciło się. Może i byłem łowcą przygód, ale coś tam jednak wiedziałem. – Pod Tannenbergiem i w bitwie nad jeziorami mazurskimi Rosjanie stracili prawie dwieście tysięcy ludzi. I tyle samo karabinów – rzucił ktoś jeszcze na próbę. – A tymczasem produkowali maksymalnie 45 tys. mosinów miesięcznie – odparłem, częstując papierosami.

Znów byłem swój. Ale karabinu nie dostałem.

Wielki przemarsz

Nie czekając na zbiórkę, cały oddział ruszył marszem do miasta. – Lewa, lewa, lewa – podawał rytm dowódca, żar lał się z nieba, a my grzecznie szliśmy chodnikiem. Pierwszy przystanek: sklep spożywczy. Robimy zapasy wody, papierosów i coli. Widok carskich żołnierzy z puszeczkami amerykańskich napojów – bezcenny.

Robi się nas coraz więcej. Formujemy kolumnę i maszerujemy pod bolimowską farę. Tam przed godz. 12 będzie zbiórka i ruszymy przez całe miasto na pole bitwy. Ale to tylko teoria. Bo w praktyce różnica między planowaniem a rzeczywistością okazała się godna carskich logistyków.

Pod kościołem byliśmy około 11.30 i do pierwszej zalegaliśmy w przydrożnych rowach. Na przemian chowaliśmy się przed słońcem i uciekaliśmy przed mrówkami. Obejrzeliśmy dokładnie każdy karabin, przedyskutowaliśmy detale szycia każdej bluzy, czapki i ładownicy (to wciąż był dla mnie śliski temat), porozmawialiśmy o sytuacji na froncie wschodnim w 1915 r. (tu byłem godnym partnerem w dyskusji) i wreszcie dopadła nas nuda. Przestałem się dziwić, czemu przemarsze armii były dopustem bożym dla cywilów, pomyślałem, że po kilku dniach takiego szwendania się bez celu spalenie i zrabowanie wioski stałoby się nawet dla mnie atrakcyjnym sposobem na zabicie czasu.

Wreszcie o godz. 13 padł rozkaz wymarszu. – Lewa, lewa, lewa – znów pokrzykiwał dowódca, a nasze buty równiutko stukały o asfalt. Z obu stron drogi stali ludzie. Robili zdjęcia, machali, a ja poczułem, że oni – to gapie, a ja jestem członkiem oddziału. – Lewa, lewa, lewa! – nie spodziewałem się, że to takie wciągające.

Przeszliśmy przez bolimowski rynek między szpalerami mieszkańców i równym krokiem przemaszerowaliśmy na pole bitwy pod Bolimowem. Było bardzo gorąco, poczułem, że buty nie są aż tak wygodne jak rano, strużki potu ciekły mi po plecach, ale kiedy zobaczyłem okopy, zasieki, druty kolczaste i stanowiska karabinów maszynowych, poczułem, jak serce bije szybciej. W końcu to tu miałem zginąć!

Lać trzeba do chłodnicy cekaemu

– Nie masz karabinu? – kolega zwany Melonem podrapał się w głowę. Melon ma na imię Mariusz i jest piekarzem z Modlina. Jowialny, sympatyczny, typ: „swój chłop”. Ma żonę, która (to ponoć rzadkość w środowisku rekonstruktorów) całkowicie akceptuje jego pasję.

– Jako amator nie dostałem. Mam pomagać przy cekaemie.

Problem w tym, że w życiu nie strzelałem z rosyjskiego maksima. Nad moją głową rozgorzała więc dyskusja, czy mam podtrzymywać taśmę z nabojami, czy ją ciągnąć (żeby maksim się nie zaciął, strzelcowi pomagało dwóch żołnierzy; jeden z prawej strony przytrzymywał taśmę z nabojami, żeby równo wchodziły do zamka, drugi z lewej lekko ciągnął ją, żeby się w zamku nie zacięła; jeśli ktoś nie wie, co to jest zamek karabinu maszynowego, niech sprawdzi, zanim spróbuje się zapisać do grupy rekonstrukcyjnej).

Umierałem za rosyjskiego cara
fot. Albert Zawada

– Będziesz ciągnął taśmę – zapadła decyzja.

– Piotr! – zawołał mnie Sławek, nasz dowódca. Zwany Igłą, jest szczupły, żylasty, trochę w typie przedwojennego oficera. Elektronik z Podlasia, z rodziny o tradycjach wojskowych (dziadek służył w kawalerii). Bardzo spokojny i wyciszony, miało się wrażenie, że namocniej mu zależy na tym, by rekonstruktorzy byli bardziej „armijni”, zdyscyplinowani, a nie tacy zabawowo-rozlaźli. Obaj z Melonem są członkami GRH Kampinos, która rekonstruuje Wojsko Polskie II Rzeczypospolitej, a głównie 27. Pułk Ułanów z Nieświeża. – Uważaj na łuski, uważaj na bagnety, rozglądaj się, nie szalej, podglądaj doświadczonych kolegów, nie rób głupot. To bezpieczna zabawa, ale wypadki się zdarzają – powiedział. A ja poczułem, że śmierć w oparach chloru, która mnie czeka zgodnie ze scenariuszem, to aktorstwo, ale wcześniej będę w okopie pełnym broni – i to już zabawa tylko dla dorosłych.

Jeszcze chwila dla fotoreporterów i gapiów (będę sławny), przegląd mundurów i broni (– A co będzie, jak zachce mi się siku w okopie – zapytałem. – Lejesz do chłodnicy cekaemu – usłyszałem śmiech) i ruszyliśmy poza pole bitwy. Najpierw publiczność musiała obejrzeć akcję zwiadu kawaleryjskiego, więc piechota, czyli my, wylądowaliśmy w błocie i mrowiskach. Zacząłem się przyzwyczajać.

Znowu przemarsz – tym razem na stanowiska. Przyklęknąłem przy maksimie. – Pamiętajcie: starcie patroli, artyleria, atak Niemców, strzelamy, kontratak, zbieramy rannych, wyprawa po wodę, atak gazowy – powtarzamy sobie jak mantrę scenariusz rekonstrukcji. A ja się zastanawiam, czy potrafię dobrze ciągnąć taśmę cekaemu.

Za rodinu!

Koledzy mówili, że pierwszy atak Niemców był bardzo spektakularny. Ale ja nic nie widziałem. Carski maksim – mimo że strzelał ślepakami – był potwornie głośny. Artyleria waliła tak (a przecież to było tylko trochę pirotechniki!), że leciały na mnie tony piachu. Zamknąłem więc oczy i ciągnąłem taśmę. Źle. Za mocno. Nasz maksim się zaciął.

Kiedy otworzyłem oczy, było już cicho, a w ustach miałem sam piasek. – Młody, wyluzuj, jest dobrze – poklepał mnie Melon po ramieniu. – Zaraz my idziemy do ataku. Ale ty zostań – dodał.

– Za rodinu, za cariiiaaaaa! – zawył nagle Igła. I wszyscy wyskoczyli z okopów. Znowu huczały karabiny, ale tym razem patrzyłem uważnie ze stanowiska cekaemu. Seria niemieckich karabinów maszynowych wdusiła nasz atak w ziemię. Zaczęli wracać, ale na przedpolu zostali rani. – Po rannych, już! To rozkaz! – wrzasnął Sławek. Wrzasnął tak, że wyskoczyłem z okopu jak na sprężynach. Usłyszałem grzechot strzałów, kątem oka zobaczyłem publiczność, dobiegliśmy do pierwszego rannego. Uff, ciężki, ale zanieśliśmy go do okopu. Teraz po drugiego. Boże, jeszcze cięższy! Słyszę, jak wali mi serce. Pot zalewa mi oczy. Znów się udało. Poczułem, że jestem mokry ze zmęczenia, chce mi się pić, palić, ale jestem szczęśliwy. Uratowałem towarzysza broni.

Wiem, wiem, strzelaliśmy ślepakami, kolega udawał rannego, nikt nie chciał mnie zabić, a w ładownicy miałem telefon komórkowy. No i co z tego? Testosteron i adrenalina wylewały mi się uszami. Wojaczka to w końcu męska rzecz, nawet udawana.

Gospodi, pomiłuj

Teraz paru kolegów odgrywało epizod z wypadem po wodę do studni, więc my mieliśmy wolne. Papieros, łyk wody, sprawdzenie cekaemu. – Młody, nie ciągnij taśmy tak mocno! – zostałem upomniany.

– Przygotować się – rzucił teatralnym szeptem Sławek. Zgasiliśmy papierosy, plastikowe butelki z wodą upchnęliśmy pod deskami, żeby nikt ich nie zauważył. Przykucnęliśmy w skupieniu.

Umierałem za rosyjskiego cara
fot. Albert Zawada

Nagle niemiecka artyleria zaczęła ostrzał. Już wiedziałem, czego się spodziewać, a i tak byłem zdziwiony, jak jest głośno i ile piachu leci mi na głowę. Niespodziewanie z naszej lewej strony uniosły się żółte opary. – Chłopaki, walimy. Ruscy nie reagowali, bo myśleli, że to osłona ataku – ktoś rzuca zza moich pleców. No to my za maksima i jazda: tratata, tratata, trataa! Głośno, że hej! Tym razem dobrze ciągnę taśmę, więc udaje nam się wystrzelać wszystkie naboje.

W okopie robi się żółto. – Gramy atak gazowy! – krzyczy dowódca. Zaczynam kaszleć. Trzymam się za gardło i razem z kolegami wybiegamy z okopu na przedpole. Spektakularnie wijemy się i padamy na ziemię. – Szlag, tu naprawdę można się udusić – słyszę głos umierającego towarzysza broni. Mi też od oparów robi się niedobrze, dzięki temu umieram realistyczniej.

Niestety, okazuje się, że umierać też trzeba umieć. Moi koledzy padli ładnie na brzuch, oparli głowy na ramionach i oglądali sobie szturm Niemców, a potem atak kawalerii. A ja upadłem na plecy. Najpierw twarz przysypał mi piach po kolejnym ostrzale, a potem nie mogłem otworzyć oczu i przegapiłem resztę widowiska.

Wcześniej jednak Niemcy przybiegli sprawdzić efekty ataku gazowego. – Grać współczucie! Współczujcie im! – dyrygował nimi oficer. – Do dupy tak udusić się gazem, co? – szepnął mi do ucha niemiecki soldat, który udzielał mi pierwszej pomocy. – Do dupy – potwierdziłem. Niepotrzebnie. Do ust wpadło mi jeszcze więcej piasku.

Współczucie szybko się skończyło, bo część Rosjan przeżyła i ruszyła do kontrnatarcia, ale ja leżałem na plecach i mogłem tylko słuchać. – Niech już kończą – jęknął trup po mojej prawej. Święte słowa, niestety na spełnienie tego życzenia musieliśmy poczekać jeszcze kilka minut.

Ale kiedy wstaliśmy, poczułem, że warto było ginąć za cara. Ustawieni w kolumnę przemaszerowaliśmy przed publicznością, niektórzy dostali nawet kwiatki od dziewcząt. Ja nie, ale byłem umorusany jak nieboskie stworzenie i nie miałem karabinu, więc wybaczam.

Za rok umrę przystojniejszy. Aha, i buty sprawię sobie jednak wygodniejsze.

Bitwa pod Bolimowem

To część większej operacji, tzw. bitwy nad Rawką, czyli walk niemiecko-rosyjskich trwających od grudnia 1914 do lipca 1915 r.

31 stycznia 1915 r. Niemcy między Bolimowem a Sochaczewem po raz pierwszy na froncie wschodnim użyli gazu. Manewr się nie udał, bo bromek ksylitu (substancja o działaniu podobnym do gazu łzawiącego) w czasie mrozów po prostu nie parował. Rosjanie nawet nie wiedzieli, że zostali zaatakowani gazem!

31 maja Niemcy ponowili atak. Tym razem wypuścili na Rosjan 264 tony ciekłego chloru z 12?tysięcy butli ustawionych między Bolimowem a Sochaczewem. W ciągu kilkunastu minut zginęło kilka tysięcy żołnierzy. Ranni umierali w męczarniach jeszcze przez wiele dni – w sumie życie straciło 11 tysięcy ludzi.

Zachęceni powodzeniem Niemcy jeszcze dwa razy potraktowali armię carską chlorem. Ostatni atak skończył się dla nich tragicznie, gdyż w decydującym momencie wiatr zmienił kierunek i zepchnął opary nad linie niemieckie.

Warto wiedzieć, że w tym czasie ani Niemcy, ani Rosjanie nie stosowali masek przeciwgazowych. Te weszły do użycia w obu armiach dopiero w 1916 r.

Z czego strzelaliśmy

Mosin - czyli karabin Mosin wzór 1891 – była to podstawowa broń piechoty w carskiej armii. Miał magazynek na pięć naboi, standardowym wyposażeniem był też bagnet. Konstrukcja prosta, ale bywała zawodna. W armii rosyjskiej jednak sprawdziła się świetnie – jej zmodernizowana wersja była produkowana przez Sowietów aż do 1948 r.! Opracowano kilka odmian tego karabinu, między innymi wersję snajperską. Z niej korzystał najlepszy chyba snajper w historii Fin Simo Häyhä. W czasie wojny zimowej 1939-40 zastrzelił aż 505 radzieckich żołnierzy! Nosił przydomek Biała Śmierć.

Maksim - rosyjski ciężki karabin maszynowy, wzór 1910. Trudny w produkcji, bywał zawodny na polu walki. Ale był też morderczą bronią w czasie I wojny światowej. Strzelał tylko ogniem ciągłym. Lufę chłodzono wodą. Używany był jeszcze w czasie II wojny światowej.

Rekonstrukcja

W tym roku Stowarzyszenie Inicjatywa Ziemii Bolimowskiej, Fundacja Wspierania Inicjatyw i Rozwoju „WIR” oraz Fundacja Polonia Militaris zorganizowały rekonstrukcję bitwy pod Bolimowem po raz pierwszy. W walkach wzięło udział prawie 200 rekonstruktorów, głównie z Polski i Węgier, ale również z Czech, Rosji, Litwy i Białorusi. Odtworzyli sceny walki patroli konnych, szturmów piechoty na okopy oraz niemiecki atak gazowy. Na koniec widzowie zobaczyli jeszcze szarżę polskich ułanów pod Rokitną (12 czerwca 1915 r.). Wszystkie informacje o rekonstrukcji można znaleźć na stronie www.bolimow1915.dobroni.pl. Organizatorzy zapewniają, że w przyszłym roku impreza znów się odbędzie.

Jak walczyć za cara (lub innych władców)

Nie wystarczy chcieć strzelać. Rekonstruktorzy jak diabeł święconej wody boją się oszołomów. Żeby stać się jednym z profesjonalistów, przede wszystkim trzeba mieć wiedzę historyczną i pasję do drobiazgowego zgłębiania danej epoki. Potem należy znaleźć (najłatwiej w internecie) grupę rekonstrukcji historycznej (GRH), której członkowie pasjonują się tym samym okresem. Najczęściej wymagany jest okres próbny, w czasie którego kandydat jest sprawdzany. Dopiero po głosowaniu staje się pełnoprawnym członkiem grupy.

Zabawa w rekonstrukcje nie jest tania: mundur i osprzęt żołnierski mogą kosztować nawet 4-6 tys. zł. Do tego dochodzi czasami koszt sprowadzania książek i dokumentów, na podstawie których można odtworzyć wygląd żołnierza konkretnej jednostki.


http://facet.onet.pl/impulsy/umieralem-za-rosyjskiego-cara,1,3710707,artykul.html
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie