Skocz do zawartości

lepsze od Allegro .....


janushew

Rekomendowane odpowiedzi

Takie potrafi interesy zrobić Polak:

W siedzibie baliwatu w Słońsku joannici zgromadzili około 1,3 tys. tablic z herbami rycerzy zakonu. Zamek i kolekcja przetrwały sekularyzację, a potem II wojnę światową. W 1975 r. pałac spłonął. 13 lat później minister kultury Aleksander Krawczuk sprzedał tablice Szwedom. Za 35 tys. dolarów. Tymczasem dwa lata później joannicki zbiór wyceniono już na 5 mln dolarów! Teraz za pojedyncze tablice trzeba zapłacić nawet kilkadziesiąt tysięcy euro. - Niestety, ponad 20 lat temu nie doceniono ich wartości - przyznaje Błażej Skaziński, który kieruje gorzowską delegaturą Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków.

tu cały artykuł:
http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100815/POWIAT08/497101326
pozdrawiam! zyczę dalszych owocnych interesów.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Warto jeszcze dodać, że nie wszystkie tablice herbowe wyjechały do Szwecji. Oprócz tych 9, które zostały w muzeum w Międzyrzeczy,kilka lat temu okazało się, że dwie tablice herbowe ze Słońska są w posiadaniu wybitnego polskiego reżysera Janusza Majewskiego i jego żony, cenionej fotografki Zofii Nasierowskiej. Małżeństwo tłumaczyło, że kupili je najzwyczajniej w Desie....
Artur
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pamiątki pojoannickie ze Słońska mają w ogóle wyjątkowego pecha. 7 lat temu skradziono cenną księgę parafialną z XVIII w. Nie przypominam sobie, aby media doniosły o jej odzyskaniu,a przecież trop wskazany przez proboszcza był łatwy do weryfikacji i sprawca" podany na talerzu... Przypomnę artykuł sprzed lat w tej sprawie:

http://gorzow.gazeta.pl/gorzow/1,36844,1571344.html

Kto ukradł cenną XVII-wieczną kronikę parafii w Słońsku z wpisem króla Prus? Przedstawiamy wyniki dziennikarskiego śledztwa. Ślady prowadzą do pewnego niemieckiego wydawcy
W minioną środę, czyli w przeddzień zniknięcia drogocennej Kroniki parafialnej Werner Waisberg parkuje swoje auto (srebrny metalik) przed furtą paradyskiego seminarium. Kilka lat temu spędził tu sporo czasu przeglądając księgi kościelne. Życzliwi księża nie czynili przeszkód niemieckiemu pasjonatowi w dostępie do paradyskich archiwaliów, chociaż wtedy, na wszelki wypadek, niemieckiemu badaczowi pochylającemu się nad księgami zawsze non stop towarzyszył kleryk - tak "do pomocy.

- W środę był tu pierwszy raz po pięciu latach. Zapytał tylko, czy mamy coś nowego z ksiąg parafialnych, które go interesują. Odpowiedziałem, że nie, więc się pożegnał - mówił nam potem ksiądz rektor Ryszard Tomczak. Przed południem w czwartek Werener Waisberg jedzie do gorzowskiego archiwum. Przegląda mapy i materiały metrykalne. - Porządny człowiek - mówią o nim jedni archiwiści. - Pazerny na pieniądze i uparty. Wyprosisz drzwiami, wejdzie oknem - mówią inni. Mimo wielu lat przepracowanych w Polsce, Waisberg nie posługuje się językiem polskim.

Niemiec wychodzi z budynku archiwum po godz. 15. Niecałą godzinę później przed parafię pw. Matki Boskiej Częstochowskiej w Słońsku zajeżdża samochód.

Księga w aktówce

Na plebanię wchodzi Waisberg. Z proboszczem nie może się porozumieć, bo ten nie zna języka niemieckiego. Pokazuje mu więc pozwolenie na wgląd w księgi parafialne, sygnowane przez biskupa diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Proboszcz zapamiętuje tylko podłużną pieczęć biskupa i pierwszą literę nazwiska gościa "W. Zostawia Niemca z księgami samego. Z półki kusi oprawiona w szaro-zieloną tekturę pamiątkowa kronika z wpisami osobistości, które odwiedzały świetne niegdyś uroczystości zakonu joannitów, właściciela ówczesnego Słońska. Wewnątrz kroniki jest m.in. wpis pruskiego króla Fryderyka Wilhelma I z 1722 r. Waisberg bez zastanowienia wkłada księgę do aktówki, nie żegna się, pospiesznie wychodzi przez nikogo nie zatrzymywany. Proboszcz widzi tylko, jak jego gość wsiada do samochodu i odjeżdża. Ksiądz podczas porządkowania ksiąg, stwierdza brak jednej z nich. Dzwoni do kurii i tam dowiaduje się, że biskup pozwolenia nikomu nie wystawiał. A więc kradzież! Waisberg już dawno przekroczył granicę na Odrze, ze Słońska miał do niej zaledwie 15 km.

Czy tak właśnie dokonano kradzieży cennej kroniki z parafii w Słońsku?

Jak ustaliła "Gazeta w portrecie pamięciowym wykonanym na podstawie zeznań proboszcza, pracownicy archiwum i seminarium rozpoznali Waisberga. Tym tropem podąża prawdopodobnie policja.

Czy to on?

Gdyby przyjąć wersję "Gazety, to kradzież kroniki w Słońsku byłaby ilustracją dla powiedzenia: "okazja czyni złodzieja. Okazję stworzyłby proboszcz parafii, który lekkomyślnie zostawił nieznanego gościa sam na sam z cennymi dokumentami. Złodziejem zaś okazałby się hobbysta - Niemiec, Werner Waisberg.

Ale są i wątpliwości. Archiwiści mówią np., że Waisberg, chociaż podobny, to jednak jest starszy niż na portrecie pamięciowym. Zastanawiają się też, jak zamierzał ukryć kradzież, skoro zostawił za sobą tak wyraźny trop? - Po co też by palił za sobą mosty? Przecież współpraca z nami jest dla niego ważna, w końcu dzięki niej zarabia pieniądze - zastanawia się jedna z osób, z którą Waisberg często się zawodowo kontaktował. Może więc to nie Waisberg, może kradzieży dokonała druga osoba, w zmowie z nim lub zupełnie ktoś inny...

Andrzej Kulesza z biura prasowego KWP w Gorzowie na nasze pytanie, czy są już wytypowani podejrzani, odpowiedział krótko: - Śledztwo jest w toku.

* Nazwisko hobbysty zmieniliśmy, celowo nie podajemy nazw miejscowości związanych z hobbystą, a także nie publikujemy nazwisk naszych informatorów proszących o anonimowość



Poszukiwacz przodków

Waisberg prowadzi od lat wydawnictwo w niewielkim niemieckim mieście nad Łabą. Wydał kilka tomów książek o metrykalnych źródłach w zachodniej Polsce, na terenach należących dawniej do Niemiec. Ma swoją stronę w internecie. Jego publikacje można zamówić za pośrednictwem poczty elektronicznej. Praca Waisberga polega na wyszukiwaniu i lekturze starych ksiąg parafialnych. Po kilkunastu latach regularnych wizyt w Polsce i odwiedzin w parafiach, Waisberg dobrze wie, gdzie i jakie źródła znajdzie. Zarabia, odtwarzając odpłatnie na zlecenie zainteresowanych drzewa genealogiczne niemieckich rodów."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ale wracając do tablic herbowych napisze jeszcze, jak cała sprawa wyszła na jaw. Streszczam tu świetny tekst (naprawde polecam) ze strony:

http://www.poloniacal.org/sztuka/sztuka15.htm


W styczniu 1993 roku amerykański kolekcjoner dzieł sztuki polskiego pochodzenia Ryszard Boncza zauważył w katalogu nowojorskiego domu aukcyjnego Sotheby's Praczke", obraz siedemnastowiecznego holenderskiego mistrza Gabriela Metsu. Obok znajdowala sie informacja, ze dzielo pochodzi z Polski, z palacu w Lazienkach.

We wrzesniu 1939 roku zbiory ze zbombardowanego Zamku Krolewskiego i z Lazienek przeniesiono do podziemi gmachu Muzeum Narodowego. Juz jednak w kilkanascie dni po kapitulacji Warszawy pojawila sie w Muzeum Narodowym ekipa hitlerowskich rabusiow dziel sztuki, kierowana przez prof. Dagoberta Freya z uniwersytetu we Wroclawiu.

Wkrotce bowiem po lustracji zbiorow znajdujacych sie w gmachu Muzeum Narodowego Praczka zostala wraz z najcenniejszymi dzielami z Muzeum i innych zbiorow warszawskich wywieziona do Krakowa, do nowego gmachu Biblioteki Jagiellonskiej. Na poczatku roku 1940 niemieccy historycy sztuki urzadzili tam dla okupacyjnych wladz wielki pokaz najlepszych dziel zrabowanych z polskich zbiorow. Wtedy tez przeprowadzono ich selekcje. 521 najcenniejszych obrazow, rzezb, monet i skarbow rzemiosla artystycznego sfotografowano i opisano w Sichergestellte Kunstwerke im General Gouvernement" - katalogu dziel sztuki zabezpieczonych" w Generalnym Gubernatorstwie. Katalog luksusowo wydalo wroclawskie wydawnictwo Wilhelma Gottlieba Kora prawdopodobnie latem 1940 roku, w nakladzie kilkudziesieciu egzemplarzy. Pod numerem 72. figuruje w nim Praczka.

SS-Oberfuehrer Kai Muehlmann, specjalny pelnomocnik do zabezpieczenia dziel sztuki i dobr kultury w Generalnym Gubernatorstwie (a prywatnie brat dr. Josepha Muehlmanna, ktory w 1939 r. wraz z prof. Freyem polecil wywiezc Praczke z Muzeum Narodowego), w roku 1940 wreczyl katalog Hitlerowi. Ksiega miala ulatwic fuehrerowi i jego doradcom wybranie najlepszych arcydziel z polskich zbiorow do projektowanego przez Hitlera najwiekszego w Europie muzeum w jego rodzinnym Linzu.

Praczka jednak do Linzu nie pojechala, podobnie jak obecne w Sichergestellte Kunstwerke" obrazy Rafaela, Rembrandta i Leonarda da Vinci z kolekcji ksiazat Czartoryskich. Prezentacja w Berlinie katalogu sztuki zagrabionej w Polsce zbiegla sie w czasie z pokonaniem Francji, Holandii i Belgii. W tamtejszych muzeach Niemcy spodziewali sie znalezc lupy nieporownanie bogatsze. Polskie skarby Berlin pozostawil do dyspozycji generalnego gubernatora Hansa Franka.

Poszukiwania prowadzone az do konca lat 40. przez polskie misje rewindykacyjne w niemieckich strefach okupacyjnych i w Austrii nie przyniosly rezultatu. W wydanym w roku 1949 katalogu dobr kultury utraconych w czasie wojny prof. Wladyslaw Tomkiewicz wymienia Praczke jako zaginioną.


W roku 1993 zaalarmowany przez pana Boncze konsul w Nowym Jorku Jerzy Surdykowski natychmiast powiadomil polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Od Warszawy domagal sie przeslania dokumentacji, ze obraz Metsu jest wlasnoscia panstwa polskiego. Poza tym postanowil niezwlocznie wynajac amerykanskiego adwokata. Rozpoczeła się nerwowa walka o wycofanie Praczki z aukcji. Zwieńczona sukcesem. Jednka włascicielem obrazu, oswiadczyli przedstawiciele Sotheby's, jest jeden z czolowych kolekcjonerow europejskich. Stale mieszka w Monako. Nie zyczy on sobie ujawniania nazwiska. Praczke, w dobrej wierze, kupil ponad trzy lata temu, w filii Sotheby's w Monako, zatem zgodnie z prawem amerykanskim przysluguje mu zwrot poniesionych kosztow. Wedle Sotheby's posiadacz Praczki za jej przekazanie zadal 63 tys. dolarow. Zaplacic miala Polska.

I tutaj na scenie pojawia się kolekcja tarcz herbowych ze Słońska. W sytuacji - jak sie wydawalo - bez wyjscia, pojawil sie pomysl nader, jak sadzono, przebiegly: skoro juz musimy Praczke wykupic, sprzedajac przy tym jakies dziela, to niech to beda dziela pochodzace z niemieckich zbiorow. Konkretnie - tarcze herbowe zakonu joannitow.

W roku 1945 w zamku Sonnenburg (obecnie Slonsk pod Zielona Gora), znaleziono komplet tarcz herbowych przelozonych zakonu joannitow. Od wiekow kazdemu generalowi joannitow bracia zakonni zamawiali portret i tarcze herbowa do sali posiedzen zakonu. Pod koniec wojny Niemcy ukryli zbiory tarcz w Sonnenburgu. Najstarsze z nich liczyly sobie trzy wieki. Po wojnie przewieziono je do Warszawy, do palacu Pod Blacha.

Z planu przekazania joannitom tarcz w zamian za wykupienie przez zakon Praczki i przekazanie jej Polsce nic jednak nie wyszlo. Najcenniejszych tarcz w Polsce juz bowiem nie bylo.

Jak sie okazalo, kilka lat wczesniej wieczyscie biedne Ministerstwo Kultury zamienilo je z pewnym londynskim konserwatorem i handlarzem dziel sztuki polskiego pochodzenia na materialy do konserwacji dziel sztuki na Zamku Krolewskim. Dzieki tym materialom konserwatorzy uratowali rozpadajace sie arcydziela z naszych zbiorow. Klopoty zaczely sie z drugiej strony. Londynski konserwator sprzedal tarcze do Irlandii. Nowy wlasciciel zas wystawil je w Szwecji. Tam zauwazyli je niemieccy joannici i wystapili do szwedzkiego sadu o zwrot.

Po skomplikowanym procesie irlandzki wlasciciel sprawe wygral. Szwedzki sad uznal, ze Warszawa mogla swobodnie dysponowac tarczami znalezionymi na ziemiach zajetych po wojnie.

- To bylo wazne rozstrzygniecie, gdyz zapadlo przed sadem, w ktorego neutralnosc zadna ze stron nie watpila - wspomina prof. Wojciech Kowalski, ktory byl wowczas glownym ekspertem powolanym przez irlandzkiego wlasciciela tarcz.

Tak więc okazało się, że tarcze ze Słońska ostatecznie wypadły z rąk i Polsce i joannitom. Dziwi, że skoro zapadło w końcu lat 80' decyzja o ich sprzedazy, nie zwrócono się od razu do jaonnitów,którzy najpewniej byliby wyjątkowo zainteresowani i gotowi zapłacić więcej niż owe marne 35 tys. dolarów (mniej niż 30 USD za tarczę!!!) Tak czy owak dzięki Praczce sprawa tarcz wyszła w ogóle na jaw i chyba po dziś dzień jest jedną z najbardziej znanych kompromitacji naszego systemu ochrony. Ale o ilu podobnych przypadkach nigdy się nie dowiemy?

I na zakończenie sprawa Praczki. Tez niezbyt chlubnie zakończona z punktu widzenia naszego państwa. Państwo nasze bowiem pieniędzy na wykup obrazu nie znalazało... Za własne pieniądze wykupił ja Wiktor Markowicz, amerykański kolekcjoner polskiego pochodzenia i potentat branzy gier losowych w USA (W roku 1993 jego firma GTECH byla najwiekszym na swiecie dostawca systemow operacyjnych dla gier losowych. Nalezalo do niej niemal dwie trzecie olbrzymiego rynku amerykanskiego i rynki siedemdziesieciu innych krajow).

Oficjalne powitanie Praczki odbylo sie z wielka pompa w Palacu Lazienkowskim w roku 1994. Bylo mnostwo dygnitarzy, cala Warszawa", przemowienia i szampan....
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie