Skocz do zawartości

Cieszyn-70-ta rocznica zajęcia Zaolzia 1938


Rekomendowane odpowiedzi

  • Odpowiedzi 83
  • Created
  • Ostatniej odpowiedzi
Napisano
Wkroczenie Polaków na Zaolzie

Obszerne cytaty z felietonu Artura Górskiego.
Polska zajmując w 1938 r. Zaolzie odzyskiwała swoje dawne ziemie i swoich rodaków. I nikt w II Rzeczypospolitej nie miał co do tego wątpliwości.
Można powiedzieć, że gdyby nie wydarzenia z 1919 r., nie byłoby polskiej interwencji w 1938 r. Gdyby nie antypolska polityka Czechosłowacji, gdy Rzeczpospolita Polska walczyła o przeżycie z bolszewikami, nie byłoby wkroczenia polskiej armii na Zaolzie. Pamiętajmy, że sprawa Śląska Cieszyńskiego była przedmiotem bardzo ostrych sporów między Polską a Czechosłowacją w okresie międzywojennym.
Początkowo, w latach 1918-1919, Czesi godzili się, aby tereny zamieszkałe przez przeważającą ludność polską należały do Polski. Zawarto nawet wstępne porozumienie w tej sprawie. Jednak po ogłoszeniu przez Polskę wyborów do Sejmu ustawodawczego na spornych terenach, w dniu 23 stycznia 1919 r. doszło do ataku wojsk czeskich, które zbrojnie opanowały Bogumin i Zaolzie. Z tamtych walk znany jest epizod wymordowania 20 polskich jeńców. Pomnik upamiętniający to wydarzenie znajduje się w Stonawie.
W okresie wojny polsko-bolszewickiej Czesi rozwinęli na Zachodzie akcję propagandową na rzecz formalnego przyłączenia tych ziem do ich państwa. Gdy bolszewicy podchodzili pod Warszawę, premier Władysław Grabski, naciskany przez Anglików i Francuzów, zgodził się na spełnienie żądań Czechów i oddanie Zaolzia. Sprawa została przypieczętowana w układzie zawartym z Ententą w lipcu 1920 r. Zaolzie zostało włączone do Czechosłowacji, choć Polacy stanowili na tym terenie prawie 55 proc. mieszkańców, a Czesi zaledwie 27 proc.
W okresie międzywojennym mamy udokumentowane liczne działania, zwłaszcza władz powiatowych i krajowych, które zmierzały do czechizacji zaolziańskich Polaków. Władze czeskie starały się asymilować Polaków głównie przez szkolnictwo. Naciskano naszych rodaków, nie tylko zatrudnionych w lokalnej administracji, ale także na kopalniach i w fabrykach, żeby zgłaszali swoje dzieci do szkół czeskich, bo w przeciwnym razie będą pozbawieni zatrudnienia. I znamy takie przypadki, gdy Polacy nie chcieli poddać się naciskom i tracili pracę.
Ponadto prowadzono świadomą akcję osiedleńczą Czechów na tym terenie. W 1930 r., podczas spisu ludności, dochodziło do nacisków na Polaków, aby zgłaszali narodowość czeską lub śląską, a nie polską. Rząd polski interweniował w tych sprawach. Z kolei nie dawał satysfakcji Czechom, gdy ci upominali się o zaolziańskich Polaków, uciekających do Polski przed poborem do armii czechosłowackiej.
Wobec zagrożenia Czechosłowacji ze strony Niemiec rząd czeski chciał znormalizować stosunki z Polską. 22 września 1938 r. prezydent Czechosłowacji Edward Benesz wystosował list do prezydenta Polski Ignacego Mościckiego. Zaproponował w nim ułożenie przyjaznych stosunków i nową współpracę między obydwoma krajami. Dał też do zrozumienia, że Czechosłowacja gotowa jest na korektę granicy.
Tymczasem w dniach 29-30 września miała miejsce konferencja w Monachium, która przesądziła, że Czechosłowacja musiała oddać III Rzeszy ogromne obszary z ludnością niemiecką. Politycy polscy zdawali sobie sprawę, że nie jest to koniec żądań niemieckich. I obawiali się, że Niemcy zajmą całe terytorium Czechosłowacji, a następnie zażądają od Polski przekazania Gdańska, za co oferują Zaolzie. Aby uprzedzić Niemców, władze polskie 30 września 1938 r. wystosowały ultimatum do prezydenta i rządu Czechosłowacji z żądaniem niezwłocznego przekazania Zaolzia Polsce.
W dniu następnym władze Czechosłowackie ultimatum przyjęły i wojska gen. Władysława Bortnowskiego wkroczyły do Zaolzia, zajmując jednocześnie leżącą na Słowacji, będącą kiedyś częścią Śląska, Ziemię Czadecką. Obszar 869 km2 zajęto bez jednego wystrzału. Jak pisał Władysław Pobóg-Malinowski, gdy wojska polskie zajmowały Zaolzie, entuzjazm ludności porównać można chyba tylko z najwznioślejszymi chwilami, jakie w latach 1919-20 przeżywało wyzwalane Wilno. Całe społeczeństwo polskie witało wracające Zaolzie głębokim wzruszeniem i burzliwą radością. To była autentyczna radość. Witano żołnierzy, organizowano komitety powitalne.
Na koniec pragnę podkreślić, że polityka Polski w sprawie Zaolzia nigdy nie była uzgadniana z Niemcami. Wręcz przeciwnie, była to polityka wbrew stanowisku Berlina. Była to suwerenna polityka polska, która dziś, z perspektywy czasu i doświadczeń historycznych może wydawać się błędna, ale w ówczesnych realiach politycznych była jedynie słuszna.
(k.cyt.)
Napisano

Zamazywanie napisów na dwujęzycznych to normalka w całej Europie. Wystarczy do tewgo młokos ze sprayem z cokolwiek wypranym mózgiem. Tu przykład z Bośni (teren Federacji Bośni i Hercegowiny).
A tutaj ciekawy artykuł o przeszłości i teraźniejszości Zaolzia

Najlepsza pogoda w całych Czechach
Monika Redzisz
2008-11-04

jesteśmy Polakami, ale...

Nazywamy się Antoni i Władysław Szpyrc. Urodziliśmy się w Jabłonkowie na południowych krańcach Śląska Cieszyńskiego.
Korzenie mamy polskie. Rodzina ojca osiedliła się tam w XVI stuleciu, mama pochodzi spod Wilna; oboje poznali się na robotach przymusowych w Niemczech.

Rośliśmy w przekonaniu, że jesteśmy Polakami; ojcu bardzo na tym zależało. Jeszcze w szkole staliśmy się członkami Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego. Ale nie byliśmy wychowywani w nienawiści. Rodzice kładli nam tylko do głowy, że musimy się zachowywać lepiej niż inni.

Antoni: Pracuję w hucie trzynieckiej na wydziale ekspedycji. W wolnym czasie maluję na szkle dawny Jabłonków ze starych fotografii.

W moim wewnętrznym świecie Jabłonków zawsze był polski. Ja w ogóle nie czuję się za granicą. Od małego miałem interes w tym, żeby udowodnić, że jestem stąd. Jak mi ktoś mówił: Polak? A ty skąd się tu wziąłeś? Wynocha!"

- to ja odpowiadałem: Ja jestem tutejszy, to ty idź sobie za Ostrawicę!".

Tutejsi Czesi są niedoinformowani. I chociaż wywodzą się z etnicznych rodzin polskich, w ogóle tego nie wiedzą. Dopiero jak im powiedzieć: spójrz na napisy w kościele, zobacz, że wszystkie czeskie szkoły powstały dopiero po 1920 roku, to oczy im się otwierają. Rodzimych Czechów w 1920 roku tutaj nie było w ogóle!

Polaków było 150 tysięcy; teraz zostało niecałe 40 tysięcy.

Moja żona jest Polką. Córka chodziła do polskiej szkoły, wnuk ze względu na zięcia chodzi już do czeskiej, ale nie robimy z tego powodu problemu, dbamy po prostu o to, żeby wiedział, jakie ma korzenie. Jestem nastawiony na porozumienie. Dla dobra nas wszystkich i tej ziemi.

Władysław: Ja i mój starszy brat, choć bardzo się przyjaźnimy, jesteśmy jakby z dwóch generacji. Moje zainteresowania poszły bardziej w kierunku sztuki współczesnej. W ośrodku kultury zająłem się organizowaniem wystaw. Pomiędzy 1980 a 1984 rokiem wielu znanych artystów było w Pradze na indeksie; zapraszałem ich do Cieszyna i wystawiałem tu ich prace.

Moja żona czuje się Czeszką, choć korzenie chyba ma tutejsze, polskie. Nasze dzieci chodziły do czeskiej szkoły, i to nie był dla mnie żaden problem. Moja córka w Irlandii przedstawia się dziś jako Czeszka. Gdybym miał wybór pomiędzy Pragą a Warszawą, wybrałbym chyba Pragę. Ma ładniejszą architekturę.

Czuję się niewątpliwie Polakiem, ale Starsze pokolenie wiąże polskość z folklorem, góralskością. Patrzą na wszystko, co nowoczesne, jak na wrogie, bo kosmopolityczne. Tożsamość polska to dla nich Wołodyjowski i Chopin.

Jak przyjeżdża do nas sztuka współczesna, alternatywna, trudno znaleźć na nią chętnych. Organizuję między innymi międzynarodowy Festiwal Teatralny Bez Granic". Idea była taka, żeby Czesi chodzili na spektakle polskie i odwrotnie. Niestety, wszyscy chodzą tylko do swoich teatrów. Jak organizujemy Kino na granicy", to na widowni jest 95 procent studentów z Polski; nie ma cieszyniaków. Kiedy odbywał się u nas Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty" - olbrzymia impreza, to samo.

Mimo to wydaje mi się, że idzie ku lepszemu. Młodzi dążą do globalizacji. Problemy narodowościowe się zacierają.

Jestem Polakiem, nie przeszedłem na Czecha

Nazywam się Jan Gazur. Jestem Polakiem. Światłość świata ujrzałem 30 listopada 1925 roku w miejscowości Jabłonków Piaseczno.

Ojciec był hutnikiem, ale posiadaliśmy też kilka hektarów pola. Biedy nie było, ale było dużo pracy. W niedzielę się szło do kościoła, a wieczorem znów pasać krówki.

Przed wojną byli tu, w Jabłonkowie, Polacy, i tacy, co się przyznawali do czeskiej narodowości; było też kilkunastu Niemców i Żydów. Każdy trzymał się kółka własnego. Bywało, że ktoś w knajpie na kogoś wyrył, ale chwała Bogu, na tym się kończyło.

Nasi sąsiedzi kiedyś byli Polakami, a potem z powodu pracy stali się Czechami. Bo jak przeszedł Polak na Czecha, to dostał wnet lepszą pracę.

Ja zacząłem naukę w polskiej szkole. Potem był kryzys gospodarczy w Europie i tatę wydalili z trzynieckiej huty. I zadecydował, że ja i siostra moja Hanka pójdziemy do czeskiej szkoły. I został po tym przyjęty z powrotem do huty.

W 1938 roku radość była, bo większość ludzi wtenczas była polska, więc myśmy się radowali, że nas niby przyszli wyzwolić. Ale znowu Czechom stała się krzywda, bo ich nie uznawano za obywateli polskich, i musieli opuścić Śląsk Cieszyński. To było bolesne i dla nas, bośmy widzieli, że oni cierpią.

Jak wojna wybuchła, byłem powołany do Wehr-machtu. Nie znałem niemieckiego, jedynie te wojskowe rozkazy. Ciężko było, ale jak był człowiek młody, to jakoś to szło raźniej. Moim przydziałem był pułk setny wysokogórski. Było nas trzech ze Śląska. Podoficer oświadczył, że jeden musi pójść na front. Wyjął trzy zapałki i w taki sposób, na pół żartowny ocknąłem się pod Monte Cassino.

17 maja 1944 roku udało mi się przedostać do atakujących wojsk polskich. Pędziłem i krzyczałem: Dyć nie strzylejcie, jo Polok! Z Jabłonkowa!". Potem razem z nimi brałem udział w walkach. Pod rodzinną strzechę wróciłem 30 kwietnia 1947 roku. Nie żałuję do dzisiejszego dnia.

Najstarszy brat Antoni nie przeżył, nie podpisał volkslisty i wzięli go do obozu koncentracyjnego. Reszta rodzeństwa przeżyła, bo pobrali te volkslisty i dali im spokój, liczyli, że myśmy się już odwrócili od polskości. A to było tylko na oko.

Nie otrzymałem pracy w hucie trzynieckiej, bo mnie było powiedziane, że Andersowa armia była wrogą armią. Urzędnik mi powiedział, abym się zgłosił na kopalni. Poszedłem i odpracowałem 33 i pół roku we ścianie, najcięższa praca. Kilka razy doznałem ciężkiego uszkodzenia ciała, ale przeżyłem dzięki Panu Bogu na niebie.

Żonę Emilię poznałem w Jabłonkowie na zabawie. Patrzyłem, żeby żona była Polką, aby nie było problemów dodatkowych. Mamy dwóch synów i dwie córki. Mieszkają tu na Śląsku, a wnuczki - w Hiszpanii.

Dziś nikt nie patrzy, kto jest Czech, kto Polak.

Jestem Ślązak, ale żona mówi, że Czech

Nazywam się Štepán Vadják. Urodziłem się w 1923 roku. Mój dziadek pochodził z Żywca, ale przywędrował tu w 1870 roku za pracą.

Wszystkie ze swoich siedmiorga dzieci posłał do niemieckiej szkoły, chociaż sam po niemiecku nie umiał. To zrozumiałe. Kto za Austrii umiał po niemiecku, mógł pracować w urzędzie, a kto nie umiał, ten kopał węgiel.

Mama nas też chciała posłać do niemieckiej szkoły, ale tata był kolejarzem; na kolei powiedzieli mu, że jeśli będzie posyłał dzieci do innej szkoły niż czeskiej, to go skierują w głąb kraju. Nauczyłem się więc czeskiego, nabyłem czeskie wykształcenie, zacząłem myśleć jak Czech i, można powiedzieć, stałem się Czechem.

Ale nie jestem jakoś szczególnie przywiązany do jednej lub drugiej narodowości. W domu mówiliśmy po naszymu". Większą część rodziny mieliśmy po polskiej stronie.

Wszystko było fajnie, aż przyszedł rok 1938 i Polacy zamknęli moją czeską szkołę. Powiedzieli nam, że mamy polską krew. Twierdzili, że jest to odwieczna polska ziemia. Wy jesteście czechofilami, ale wraz będą z was dobrzy Polacy". Wtedy tatuś chciał stąd odejść, ale Polacy go docenili i został kierownikiem pociągu z wysoką pensją.

Gdy przyszli Niemcy, trzeba było się zdeklarować. Wpisałem narodowość czeską. Po roku dyrektor mojej szkoły powiada:  czeską narodowością nie możecie chodzić do niemieckiej szkoły. Szkoda was jednak, bo jesteście dobrym matematykiem. Dajcie sobie przypisać narodowość niemiecką". Zgodziłem się.

Mój tatuś stracił pracę. Jeden znajomy Niemiec doradził mu, żeby posłał synów do Hitlerjugend. Poszliśmy się tam zapisać i od razu tatę przyjęli z powrotem do pracy, choć tylko jako niewykwalifikowanego robotnika.

W Hitlerjugend było wychowanie paramilitarne: w prawo zwrot, w lewo zwrot. W ogóle mi się to nie podobało. Tej nazistowskiej mowy nawet nie rozumiałem. Więc przestałem tam chodzić. Wtedy do rodziców przyszło pismo, że się źle troszczą o swoje dzieci. Znów musiałem tam chodzić. Ten, kto tu żył, musiał się dostosować do polityki.

Świadomie o swojej narodowości zacząłem myśleć jakieś trzy lata temu. Dzisiaj nie przyznaję się do czeskiej narodowości, tylko do śląskiej. Kiedy obserwuję tych Czechów, to sobie myślę, że to nie jest mój charakter. Co prawda moja żona mówi, że żaden ze mnie Ślązak, tylko Czech i że sąsiadki będą się śmiać, jak się podpiszę jako Ślązak.

Nie uważam, że narodowość to jest problem pierwszej wagi.

A wiecie, dlaczego na Śląsku Cieszyńskim jest najlepsza pogoda w całych Czechach? W radiu mówią, że wokół burze, a tu u nas słonko świeci? Bo tu mieszkają Polacy, a oni się często modlą.

Jestem Polakiem oczywiście

Nazywam się Marian Siedlaczek.

Jestem Polakiem oczywiście. Z jednego z tych rodów, które tu były od zawsze. Urodziłem się w Trzyńcu w 1955 roku. Z wykształcenia jestem psychologiem po Uniwersytecie Jagiellońskim. Kraków jest moim ukochanym miastem, nigdy nie brałem pod uwagę studiów w Pradze. Pracowałem jako robotnik, redaktor, w końcu znalazłem pracę psychologa w szpitalu, a później w poradni rodzinnej. Ale mam naturę niecierpliwą, co nie idzie w parze z powołaniem psychologa. Byłem potem redaktorem naczelnym polskiej gazety Głos Ludu", z której mnie wyrzucili, oskarżając o czechofilstwo. Zostałem grafikiem.

Tu jest pogranicze. Ludzie nie wiedzą, kim są. Moi rodzice mieli jasne stanowisko - są Polakami i już. Dziś Polacy coraz częściej wycofują się z twardych deklaracji. W 1990 roku w spisie ludności wprowadzili kategorię Ślązak" i ci chwiejni się tam wpisali. Większość tych, którzy uważają się tu za Czechów, ma polskie korzenie. To widać po nazwiskach. Prawdziwych Czechów tu raczej nie ma, chyba tacy, co się przyżenili; oni nie mają problemów.

Najgorsi są Polacy stąd i Czesi stąd. Nie umieją nawet dobrze pisać po czesku, a krytykują wszystko, co polskie. Drogi kiepskie? Polska to zacofany kraj. Wałęsa? Robol. Kwaśniewski? Pijak i komuch. Kaczyński? Mały i głupi. Nie ma żadnej przychylności wobec Polaków.

Kiedyś było przyjaźniej. Z nadania władz sowieckich wszystkie napisy były dwujęzyczne. Po wejściu kapitalizmu napisy zniknęły i teraz trzeba o nie walczyć. W telewizji były dwa programy polskie i dwa czeskie. Wszyscy łapali polaka", bo były filmy, teatr telewizji. A w czeskiej telewizji - same zjazdy partii. W kiosku można było kupić kilkanaście polskich czasopism! Czytali je i Polacy, i Czesi, bo a to reportaż ze świata, a to jakaś rozebrana kobietka, a to krzyżówka. Teraz polska prasa już tu nie dochodzi.

Po 1980 roku ludzie dali się przekonać czeskiej propagandzie, że Polacy to banda nierobów, którzy tylko strajkują i chleją. I część Polaków zaczęła się wstydzić. Przedtem cały autobus gadał po naszemu, potem lepiej się było nie odzywać. W 1980 roku było 60 tysięcy Polaków, teraz już niecałe 40.

Po wojnie był tu jeden Polski Związek Kulturalno-Oświatowy: w każdej wiosce koło terenowe. Po 1989 roku zaczęły się reaktywować przedwojenne stowarzyszenia. Ja też je zakładałem, by pozbawić PZKO monopolu. Nazwali mnie agentem Pragi, który chce zlikwidować polskość. Zmęczyło mnie to, wyłączyłem się z polityki.

Za dziesięć lat zostanie tu może jedna polska podstawówka, może jedna klasa w liceum. Uczniowie polskiego liceum używają jakiegoś przerażającego kodu językowego; tam już prawie nie ma polskich słów. Kto za sto lat będzie wiedział, że tu Polacy mieszkali i byli na swoim?

Pewnie, że nie chciałbym się przenieść do Polski. To jest moje miasto, moja ojcowizna, mnie się tu podoba.

Jestem po prostu góralką

Nazywam się Irena Cicha i urodziłam się w Jabłonkowie. Jestem luteranką. Mama jest Polką, tata pochodził z rodziny mieszanej. Ślub brali po czesku, ale słowa przysięgi mama wypowiedziała po polsku. W domu mówiliśmy wyłącznie gwarą.

Rodzice posłali nas do czeskiej szkoły. Przeważyły względy praktyczne - po czeskiej szkole dzieci będą miały więcej możliwości. Ja na szczęście czytałam wcześniej trochę po czesku, więc dałam sobie radę, ale w mojej klasie były dzieci, które nie znały po czesku ani słowa.

Dyskusji na tematy narodowościowe było w domu mnóstwo. Wszystkie nasze kuzynki były Polkami i wołały na nas: głupie Czeszki". Rodzina miała pretensje, że polskie dzieci, a poszły do czeskiej szkoły.

Moje dzieci mają teraz po dwadzieścia kilka lat i mieszkają w Brnie. W domu mówiliśmy z nimi po czesku, bo mój mąż, choć z rodziny polskiej, nie życzył sobie, byśmy mówili gwarą. Teraz syn ma dziewczynę stąd, Polkę, i uczy się gwary!

Studiowałam w Brnie, a potem animację społeczno-kulturalną na Uniwersytecie Śląskim. Pracę magisterską pisałam o tożsamości narodowej Śląska Cieszyńskiego.

Od 2002 roku wydaję dwujęzyczne albumy o tym regionie. Chodzę po górach, od wioski do wioski, robię zdjęcia, przeprowadzam wywiady. Chcę pisać, póki jeszcze żyją ci starzy, którzy pamiętają historię. Oni czują się jeszcze zwykle Polakami. Jak umrą, odejdzie wraz z nimi tradycja.

Chciałabym, żeby ludzie uświadomili sobie, że my tutaj jesteśmy jednym regionem, z jedną gwarą, choć w każdej wiosce odrobinę inną. I mamy do wyboru jakby dwie kultury. To wspaniałe, naprawdę nie wiem, dlaczego ludzie tego nie doceniają.

Ja nie czuję się ani Czeszką, ani Polką. Nie mam nic wspólnego ani z Warszawą, ani z Pragą. My tu tak mamy. Jesteśmy naprawdę odrębni. Jestem góralką!

Czuję się śląskim Czechem, a synowi wszystko jedno

Nazywam się Lubomir Matej. Urodziłem się w Czeskim Cieszynie.

Ojciec był górnikiem. Ja też pracuję w górnictwie. Jestem typowym Ślązakiem: ojciec Czech, babcia miała niemieckie nazwisko, mama była Pol-ką. Wszystko pomieszane. W domu mówiliśmy po czesku. Znałem trochę polskiego, jak każdy tu. Disney był tylko w polskiej telewizji.

Jak byłem dzieckiem, było mi wszystko jedno. Polskie dzieci wołały: Czech mo na dupie plech", a my: Polok mo na rzici bolok". Razem rzucaliśmy przez Olzę gumy do żucia i papierosy. Byli tacy, co potrafili przerzucić but narciarski! Za bolszewików mieliśmy wspólnego wroga. Razem graliśmy w knajpach jazz.

Dzisiaj stosunki między naszymi państwami są może najlepsze w historii, ale tu, na dole, się pogarszają. W Czeskim Cieszynie jest około

15 procent Polaków. Jest ich coraz mniej, więc budzą się skrajne postawy. W ich gazecie tylko polskość i polskość. Ostatnio czytałem, że chcą tu ustanowić polską autonomię. Delegacja z Czeskiego Cieszyna w Warszawie postulowała, by znów otworzyć problem granic. Wciąż piszą o 1938: oswobodzenie", a o 1919: czeska zdradziecka napaść na Polskę". Na swojej stronie piszą: To nie Polacy wbili Czechom nóż w plecy w roku 1938. To Czesi wbili go Polakom w roku 1919! W trakcie czeskiej napaści przelano krew, ginęli bezbronni polscy jeńcy, zakłuci bagnetami. Wojsko Polskie weszło na Zaolzie w 1938 bez jednego wystrzału, bez przelania jednej kropli krwi, witane przez ludność łzami szczęścia i kwiatami!".

Uważają, że to polskie ziemie, a Czesi są napływowi. Jak można mówić, że tu wszyscy mają polskie korzenie? Śląsk to historyczna ziemia Królestwa Czech, w skład którego wchodziły Czechy, Morawy i Śląsk. A kwestia narodowości pojawiła się dopiero w XVIII wieku, wcześniej ludzie określali się jako Ślązacy.

Polacy są bardziej kolektywni: jeszcze się dziecko nie urodziło, a już je zapisują do PZKO. Czesi to indywidualiści, izolują się. Polacy mają mnóstwo organizacji i dostają na swoją działalność dużo pieniędzy od czeskiego rządu. Są może trzy chóry czeskie i dziesięć polskich! To nie jest źle, my powinniśmy się od Polaków uczyć. Czesi nie robią nic.

Ale boli, gdy Czesi są dyskryminowani. Nasze szkoły są zamykane, a polskie zostają, mimo że dzieci jest mało. Nauczyciele dostają więcej dotacji! Bo Polacy robią z tego problem narodowościowy, uderzają aż do Pragi, jak są uciskani! Musi minąć cała generacja, żebyśmy się pogodzili. Memu synowi jest już wszystko jedno.

Nie, nie przychodzę na polską stronę. Chyba ta granica gdzieś we mnie jest. I nie mam po co. Handel mnie nie interesuje, a piwo jest u nas lepsze i tańsze. A ten pomnik legionistów polskich, co go postawili na Zamku, też trochę dziwny. Ta polska Nike wygraża w naszym kierunku!

Czeski Cieszyn to takie trochę martwe miasto. Ale mi się tu podoba. Nie poszedłbym stąd nigdzie, za nic w świecie.

Jestem Polakiem, jestem Czechem, tak prościej

Nazywam się Roman Krop.

Mam 23 lata. Prowadzę herbaciarnię na Wzgórzu Zamkowym w Cieszynie i chodzę do szkoły akupunktury chińskiej.

Jak jestem w Polsce, mówię, że jestem Polakiem; jak w Czechach, to że Czechem. Tak jest prościej.

Urodziłem się w Trzyńcu. Moi rodzice są Polakami, chodziłem do szkoły polskiej. Część rodziny mówi po polsku, część po czesku. Moja mama miała pięcioro rodzeństwa; połowa z nich ma rodziny polskie, połowa czeskie. Dla mnie od początku naturalne były oba języki.

Moja siostra wyszła za Czecha i posłała dziecko do czeskiego przedszkola. Ja się nie denerwuję jak większość Polaków z Zaolzia, że oto nasza mniejszość straciła przyszłego członka. Ona uważa, że będzie miało łatwiejsze życie. Ja myślę, że może łatwiejsze, ale i nudniejsze. Powiem odważnie, że jednak Polacy mają tu większy potencjał, właśnie ze względu na to, że od urodzenia muszą się borykać z problemem narodowościowym. Są odważniejsi, na przykład o wiele częściej wyjeżdżają do pracy za granicę.

Moim zdaniem to temat sztucznie utrzymywany przy życiu. Jesteście Polakami? Musicie kupować polską gazetę, bo inaczej zatracicie swoje korzenie!". Nieważne, że większość ludzi jej nie czyta, bo nie jest ciekawa. To jest taki sztucznie podtrzymywany patriotyzm, który się zrodził przez odcięcie od Polski, taka polska paranoja. Że musimy się trzymać polskości zębami, paznokciami, kto wie czym tam jeszcze, żeby się utrzymać. Moim zdaniem nasza mniejszość jest takim dinozaurem, który musi, siłą rzeczy, kiedyś zdechnąć. Będzie mi przykro z tego powodu, bo ja też mam w sobie taki mały lokalny patriotyzm.

W odróżnieniu od większości czuję jednak w tym konflikcie wielki plus. Jednym z powodów, dla którego zawsze chciałem mieszkać w Cieszynie, jest właśnie ta wielokulturowość, której ludzie sobie często nie uświadamiają.

Wydaje mi się, że to nie jest problem do rozwiązania przez nikogo z zewnątrz, że ludzie sami muszą przez to przejść. Pewnie jest kilka pomysłów: żeby rozwijać turystykę, kłaść nacisk na fenomen jednego miasta w dwóch państwach, tak by obie części miasta na tym zarabiały. Ale nie będzie to takie proste.

Dlaczego w ogóle znów o tym rozmawiamy? Ja i moi rówieśnicy mamy już tych tłumaczeń po dziurki w nosie. Zgodziłem się na ten wywiad, ale to temat dla mnie tak ograny, że aż mnie brzydzi.

***Wystawę Tożsamość. Zaolzie" można oglądać do 28 grudnia w Domu Spotkań z?Historią przy ul. Karowej 20 w Warszawie. A?potem w Śląskim Zamku Sztuki i?Przedsiębiorczości w Cieszynie. Wystawa jest częścią projektu aolzie w XX wieku" organizowanego przez Ośrodek Karta

Napisano
Ot, i samo życie. I dobrze, że przedstawiane są różne punkty widzenia. Te powyżej - świadczą o mądrości autora postu, który widzi problem w różnych odcieniach. Nie tylko czarno-białych. Ale do tego trzeba posiadać wiedzę, i dobrą wolę. Dobra wola i bezinteresowne pokazywanie prawdy są tutaj wyraźnie widoczne. Ja sam staram się również w takich drażliwych momentach opisujących naszą (i sąsiadów) wspólną historię - trzymać bezspornych faktów. Prawda choćby jak najbardziej bolesna jest uzdrawiająca. I ma służyć pogodzeniu się - a nie jątrzeniu. Nie wolno jednak przymykać oczu na jawne przeinaczanie faktów. Wielu - nawet dość inteligentnych dyskutantów na różnych forach - nie może oprzeć się ciągocie dołożenia" interlokutorowi.
Czasem jest to nawet uzasadnione - w przypadku oczywistych głupców i kabotynów ( oraz politruków, czekistów) , - po których nawet wypada i należy przejechać się jak walcem po szutrowej drodze.
Ale wielu dąży tylko do do czystej erystyki - a jak wiadomo z greckiego eristikos - oznacza - kłótliwy.
Wracając do wiedzy i wykształcenia.
Są one niezaprzeczalnie bardzo pomocne w sporach - choć nie zawsze. Wielu wykształconych ludzi używa wiedzy w złym celu. Jak mówił Dalaj-Lama - wykształcenie dane człowiekowi bez sumienia - jest jak korona na głowie kobry. Przez tę ozdobę - staje się ona jeszcze bardziej niebezpieczna.
Aby odejść od najbliższych sąsiadów- podam przykład z własnej rodziny i jej losów w Szwecji. Szwedzi to lud spokojny i chłodny. Ale również nie obce jest im uginanie " emigrantów - by dostosowali się do ich porządków i kultury. I czynią to sposobami starymi jak świat. I jest to jak najbardziej naturalne i nie należy oceniać tego źle. Polacy na obczyźnie powinni szanować kraj , który daje im lepsze warunki życia. Ale jednocześnie nie dać sobą pomiatać. Do tego służą organizacje polonijne w tych krajach i poprzez nie nalezy podtrzymywac polskość i nawet wciągać" w nią tubylców. Poprzez dobry przykład, życzliwość, przyjaźń. Polak w Szwecji np. musi starać się być 2 razy lepszy od Szweda by zostać zauważonym i szanowanym. I nie ma w tym (moim zdaniem ) nic złego.
Mój syn mieszka w Szwecji od 2004 roku. Przygotowywał się do tego kilka lat ( język, wyjazdy, poznawanie kultury, sondaż miejsc pracy). Na studenckich wakacjach pracował fizycznie w Szwecji w różnych zawodach ( budowlanych głównie). W Polsce był nauczycielem WF po Poznańskim AWF-ie. Głodowa pensja. Zrobił dodatkowo podyplomowe - rehabilitację narządów ruchu ( Wrocław) i pedagogikę i resocjalizację ( Uniwersytet w Poznaniu). Z malutkim synkiem wyjechali na uzgodniony już pobyt stały w Szwecji. Miał zaklepaną " pracę nauczyciela WF tamże, mieszkanie w bloku ( mieszkania tam są o wysokim stndardzie). Ale i tak rok czasu najpierw szlifował parkiety w mieszkaniach szwedzkich. Pracował później jako nauczyciel WF. Dobra pensja. O niebo lepsza była pensja rehabilitanta i pracownika opieki w ośrodku młodzieży ze schorzeniami Downa i autyzmem. Delikatnie nakłaniano go na na zmianę końcówki nazwiska z -cki, na - ber. Lub - son. Delikatnie odmówił. I dlatego pracę tę dostał dopiero w ubiegłym roku. Mówi po szwedzku tak, że Szwedzi tego nie zauważają.
Uczy dziecko po polsku - ale wiadomo ,że nie będzie to Polak tylko dwujęzyczny Szwed. On już myśli - po szwedzku.
Szwedzi sprowadzają rocznie ok. 20.000 arabskich emigrantów. ( Nie tureckich- tych sprowadzają Niemcy). Czekają na nich lususowe, wydzielone osiedla. Po roku trzeba je remontować. Większość z nich nie pracuje. Żyją z dobrych zasiłków. Ale Szwecja się wyludnia i musi próbować ratować sytuację demograficzną. Pytam syna - dlaczego Arab ( irakijczyk głównie) nie chce pracować. Odpowiedział mi - żaden mężczyzna Arab - nie wykona polecenia od kobiety - nawet takiego - jak - proszę postawić ten towar tu - a nie tu". Od razu wtedy rzucają pracę. Myślę, że inteligencja polska za granicą ma niebywale szerokie miejsce do popisu - w dziedzinie porawy własnego bytu i współrodaków na obczyźnie. A jednocześnie w promowaniu dobrego imienia Polaka i Polski. I nasz rząd powinien to traktować jako priorytet polityki zagranicznej. To procentuje niebywale dla spraw zupełnie prozaicznych - jak np. handel zagraniczny i nie tylko. Również jako ważna karta w stosunkach międzypaństwowych.
  • 1 month later...
  • 2 weeks later...
  • 9 months later...

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie