Skocz do zawartości

Sowieckie bomby na stolicę


Rekomendowane odpowiedzi

Sowieckie bomby na stolicę

Rafał Jabłoński 26-02-2009, ostatnia aktualizacja 27-02-2009 09:45

Radzieckie samoloty podczas ostatniej wojny wielokrotnie bombardowały stolicę. Celność była kiepska – zamiast linii kolejowych w gruzy szły domy mieszkalne. Zginęło około tysiąca osób. Niemcy bagatelizowali te zdarzenia, a peerelowskie władze w ogóle o nich nie wspominały. Dziś to jeden z najbardziej zapomnianych epizodów w dziejach Warszawy.

Niemcy napadły na Sowietów 22 czerwca 1941 roku, a już po dwóch dniach nad naszym miastem pojawiły się rosyjskie samoloty i zrzuciły kilkadziesiąt bomb. Podobno słaba obrona przeciwlotnicza nawet nie dała ognia; zniszczenia były dość spore – uszkodzone zostały zabudowania lotniskowe na Okęciu, a w centrum – budynek przy Krakowskim Przedmieściu i Teatr Wielki, spalony wcześniej podczas kampanii wrześniowej. Konspiracyjne źródła wyliczyły, iż życie straciło ponad 30 osób.

Następnego dnia Niemcy milczeli. Dopiero w środę na łamach „Nowego Kuriera Warszawskiego”, polskojęzycznej niemieckiej gadzinówki, ukazała się niewielka informacja pod tytułem „Nalot poniedziałkowy”. Czytamy w niej: „Podczas pierwszego nalotu bombowców sowieckich na Warszawę zabito i raniono kilkadziesiąt osób. Wyrządzone szkody materialne są niewielkie”. To lekceważenie będzie towarzyszyć hitlerowskiej propagandzie do końca okupacji.

Gubernator dystryktu warszawskiego Ludwig Fischer po kilku dniach wydał zarządzenie zabraniające fotografowania obiektów, na których „widoczne są uszkodzenia po atakach lotniczych”.
Koniec żartów

Niemcy parli na wschód, ale Sowietom nie przeszkadzało to w lataniu nad Warszawą. 13 listopada ogłoszono alarm, ale mało kto dostrzegł maszyny znajdujące się na bardzo wysokim pułapie. Bomby spadły w rejon dzisiejszego węzła przy pl. Zawiszy, niszcząc bocznice kolejowe przy Towarowej i budynki mieszkalne na Srebrnej i Miedzianej. Szacowano wówczas, że zginęło ponad 50 osób. Niemcy zrozumieli, że żarty się skończyły. Do miasta ściągnięto baterie przeciwlotnicze, a pod koniec listopada przeprowadzono pierwszy próbny alarm.

Przez prawie rok nowych nalotów nie było, ale nad Generalną Gubernią pojawiały się sowieckie maszyny rozpoznawcze. A w Warszawie co jakiś czas wyły syreny.

Mieszkający przy Dworcu Gdańskim Bogusław Sokołowski opowiadał przed laty, że w nocy, nim usłyszał syreny, już wiedział, że nadlatują obce maszyny, bo Niemcy pospiesznie wygaszali wszystkie światła na torach.

Przed świtem 21 sierpnia 1942 roku bomby spadły na dworce i na centrum miasta. Podobno uszkodzonych w różnym stopniu było ponad 120 domów. Życie straciło ćwierć tysiąca Polaków i Niemców, a rannych zostało ponad tysiąc ludzi. Gadzinówka podała tylko, że „zrzucone zostały 42 bomby burzące”.

Minęło dziewięć dni i Sowieci powtórzyli nalot. Tym razem miało zginąć około 400 osób, ale nie są to dane potwierdzone. Konspiracyjny „Biuletyn Informacyjny” podaje liczbę 300 bomb burzących. Zniszczono infrastrukturę kolejową oraz wiele niemieckich magazynów, w tym duże garaże wojskowe na tyłach Sejmu. W gruzy znów poszło kilkadziesiąt domów na Woli, Powiślu i Pradze. Spaliło się także tysiąc straganów największego stołecznego targowiska przy placu Kercelego. Straty liczono tam na około 250 milionów ówczesnych złotych o czarnorynkowej wartości pół miliona dolarów.

Niemcy milczeli. 2 września mieszkańcy dowiedzieli się z „Nowego Kuriera Warszawskiego”, że… „koń kopnął przechodnia”. Natomiast warszawskim tematem dzień później była bójka w restauracji. Dopiero 4 września gazeta zamieściła komentarz czytelnika: „Czerwoni piraci z przestworzy. Walili bomby, gdzie się dało, kościół, szpitale, baraki (...) czerwoni nie wybierają. Rzucają śmiertelne pociski z logiką przypadku”. I jak rzadko – gadzinówka miała rację.

Rosjanie bombardowali niemal na ślepo. Nie oszczędzili nawet cmentarza Powązkowskiego, gdzie zdemolowano bramę św. Honoraty oraz dwie kwatery po lewej stronie kościoła Karola Boromeusza. Były to przypadkowe trafienia, bo tory kolejowe znajdują się o kilometr stamtąd.

Straty rosną

Kolejny wielki nalot miał miejsce nocą z 12 na 13 maja 1943 roku. Warszawiacy zastanawiali się, jakie to wojskowe obiekty są przy Marszałkowskiej, na pl. Zbawiciela czy też w hali na Koszykach, którą spalono. Ulica Grójecka przypominała stolicę z września 1939 roku. Zginęło ponad 150 osób.

Niemiecki szmatławiec donosił o trzech falach nalotu. „Przy czym trzecia została zmuszona przez obronę do zawrócenia (...) jest wielka liczba zabitych (...) w dzielnicach mieszkalnych powstały ciężkie spustoszenia”. Warszawiacy zaczęli się bać. Szła plotka o spodziewanym nocnym nalocie i „tłumy ludzi wyjeżdżają na noc z miasta” – jak wspomniał jeden z kronikarzy okupacji Ludwik Landau.

Nadszedł rok 1944. W stolicy było już sporo dział przeciwlotniczych i Niemcy prowadzili ćwiczenia ostrą amunicją. Spadały odłamki rozerwanych pocisków, więc wcześniej ogłaszano strefy zamknięte (m.in. 27 lutego). Nakazywano też wyciąganie szyb wewnętrznych z okien i magazynowanie ich, na wypadek zniszczenia zewnętrznych.

Od połowy 1944 roku nad stolicą zaczęły pojawiać się sowieckie maszyny taktyczne. Nocą oświetlały miasto flarami, a w dzień ostrzeliwały konwoje na drogach. Leciały bomby i rakiety, ginęli Niemcy, ale dostawało się i Polakom. 27 lipca sowieckie maszyny zniszczyły sieć tramwajową na Pradze, m.in. w alei Waszyngtona. Następnie przeżyliśmy atak na tę samą Pragę i Dworzec Zachodni. A potem nikt już o tych nalotach nie pamiętał, bo wybuchło powstanie.

http://www.zw.com.pl/artykul/338729_Sowieckie_bomby_na_stolice.html
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie