Skocz do zawartości

Jak wykopię bombę, będzie na samogon


kindzal

Rekomendowane odpowiedzi

W biednej wschodniej Ukrainie, gdzie ludzie z rozrzewnieniem wspominają ZSRR, są miejsca, gdzie bezrobotni zarabiają na życie w sposób ekstremalny. Choćby szukając bomb na poradzieckich poligonach

- Kiedyś było tu tych bomb od ch...! Codziennie wywozili trzy, cztery kamazy - opowiada Pasza, lat 45, czapka zawadiacko przechylona na bakier, ale oczy smutne jak stepy dookoła. Teraz, kiedy jesień pokryła ziemię ponurą szarością, wydaje się, że radzieccy lotnicy naprawdę nie mogli wybrać lepszego miejsca na poligon. Tutaj nie szkoda było bombardować. Pasza pociąga ostatni łyk samogonu, spluwa siarczyście, otwiera bagażnik żiguli i wyciąga wykrywacz min.

Samogon należy do Wowy, lat 47, oczy błędne, twarz alkoholika z wieloletnim stażem. Kilka godzin wcześniej Wowa stał pod sklepem we wiosce Żołte, choć sam nie wiedział po co: wypić się chciało, ale jak zwykle nie miał grosza przy duszy. Mógł liczyć tylko na cud, i tego ranka cud istotnie się zdarzył - pod sklepem zatrzymała się taksówka z Ługańska i wysiadł z niej zagraniczny korespondent.

Krotka wymiana spojrzen wystarczyła, żeby obaj zrozumieli, że ich losy splotą się na cały boży dzień. A w zasadzie nie boży, tylko zwykły, szary jesienny dzień, bo w tych okolicach nie wierzą w Boga, tylko zbierają bomby albo inny żelazny złom i chleją wódę. Jest niby jedna cerkiew, ale, jak mówi Wowa, chodzą do niej tylko stariki.

Negocjacje pod sklepem nie były długie, bo zależność biznesowa, w której znaleźli się obaj mężczyźni, była aż nadto oczywista. Zagraniczny korespondent potrzebował przewodnika na poligon, zaś Wowa potrzebował butelki samogonu. Przy czym to drugie należy rozumieć w sensie ścisłym: potrzebował zarówno samogonu, jak i jakiejś butelki, do której mógłby go wlać. Pech chciał, że pod sklepem nie było żadnej butelki, znalazła się dopiero na śmietnisku pod szkołą, którędy wiedzie droga do najbardziej szanowanego we wsi bimborwnika.

Wypełnienie znaleźnej półlitrówki krystalicznie czystym, 60-procentowym trunkiem kosztowało zaledwie osiem grywien, czyli niecałe trzy złote. - Osiem? - pytał zdumiony zagraniczny korespondent, wyciągając pieniądze z kieszeni. - Tak jest, przyjacielu, wszystko drożeje: najpierw był po pięć grywien, potem sześć, w zeszłym roku siedem i teraz osiem - refleksyjnie odrzekł Wowa, od lat bezrobotny. Jedynym stałym źródłem gotówki jest dla niego nędzna emerytura matki, z której się oboje utrzymują.

Wowa, podobnie jak większość mieszkańców wsi Żołte, z rozrzewnieniem wspomina czasy ZSRR, kiedy tutejszy kołchoz Milioner" wszystkim zapewniał jeśli nie dostatnie, to przynajmniej przyzwoite życie. Jako kierowca kamaza zarabiał tyle, że mógłby gdyby chciał jechać na wczasy na Krym (choć, jak przyznaje, nigdy nie pojechał).

- I trzeba było rozwalać Związek Radziecki? - kręci głową Wowa, popijajac samogon. - Tak to jest, jak rozetniesz jeden, budowany wiele lat, organizm gospodarczy. Dawniej myśmy w Doniecku i Ługańsku wytapiali stal i wydobywali węgiel, z Syberii płynęła ropa, a z Kazachstanu - gaz. A teraz nam wszystkim - Rosji, Ukrainie, Kazachstanowi - czegoś brak, każde z osobna zostało samo jak ten chuj.

Kołchoz Milioner" przeżył ZSRR tylko o trzy lata, zbankrutował w 1994 roku. Niektórzy z Żołtych znaleźli robotę w odległym o 30 km Ługańsku, ale w Łobaczewie, malutkiej wiosce tuż przy poligonie, praktycznie wszyscy żyją z bomb.

Droga tam wiedzie przez pola, a potem most wiszący nad rzeką Siewierski Doniec. Można go przejść tylko pieszo, a i to z duszą na ramieniu - most kolebie na boki, a stare, spróchniałe deski trzeszczą pod nogami. Żeby dojechać do Łobaczewa samochodem, trzeba przeprawiać się promem, który kursuje wahadłowo kilkaset metrów za mostem.

Wszyscy napotkani przechodnie, snujący się po okolicy bez wyraźnego celu, okazują się przyjaciółmi Wowy, który oferuje im łyk samogonu. Ale w samym Łobaczewie na ulicach ani żywego ducha, a wiele domów opuszczonych - starzy powymierali, a młodzi uciekli, bo co niby mieliby tutaj robić? Tylko z chatki, przed którą stoi żiguli z przyczepką, dobiegają odgłosy ożywionej dyskusji.

Wowa stuka w okno. Na klepisko przed domem wychodzi kobieta w wieku bliżej nieokreślonym, od 30 do 60 lat, i wesoło zaprasza do środka. Choć jest jeszcze ranek, w środku trwa poważnie zaawansowana - jak fachowo określają to autorzy rubryk kryminalnych - libacja alkoholowa.

Wśrod biesiadników jest Pasza, dobry znajomy Wowy, który początkowo nie chce wierzyć, że ma do czynienia z najprawdziwszym zagranicznym korespondentem. W końcu jednak zgadza się zabrać go na poligon, gdzie właśnie się wybierał, i tylko na chwilkę wpadł na urodziny koleżanki. Pasza nie jest może idealnie trzeźwy, ale prowadzić auto może bez strachu, bo milicjant w Łobaczewie jest zjawiskiem niemal tak rzadkim jak zagraniczny korespondent - nie widziano żadnego od lat. - A nawet jakby się zjawił, dajesz w łapę i jedziesz dalej! - śmieje się Wowa, który ma w tym względzie rozległe doświadczenie z czasów, kiedy był zawodowym kierowcą.

Kilkanaście minut później trzej mężczyźni stoją już na środku poligonu, który zajmował ponad 3 tys. hektarów, a Pasza wyciąga z bagażnika wykrywacz min.

Wykrywacz nie jest żadnym cudem techniki - z dołu kółko przytwierdzone do rury, na górze pudełko z szeregiem czerwonych diod, do którego taśmą przyklejono cztery bateryjki typu paluszki. Na bazarze elektrycznym Radio-Rynek" w Ługańsku można kupić znacznie wymyślniejsze modele - niektóre mają nawet ekrany i wykrywają metal do dwóch metrów pod ziemią. Skromny wykrywacz Paszy, czuły na metr dwadzieścia wgłąb, służy mu niezawodnie już od pięciu lat i kosztował zaledwie 350 grywien (czyli 120 złotych).

- To jest jak gra w pokera, żeby zarobić, musisz mieć szczęście - mówi Pasza, kiedy słychać pisk i na wykrywaczu świeci jedna dioda. Kawałek metalu jest bardzo mały albo większy, ale głębiej. Kilka ruchów szpadlem i zagadka rozwiązana: nędzny odłamek. Po minutach poszukiwań świecą trzy diody - znacznie lepiej, ale trzeba kopać delikatnie, żeby - jeśli to cała bomba - nie było wybuchu. Zanim chwycisz za szpadel, lepiej wysondować ziemię. Wowa zbliża się z prętem, ale w tym momencie widać wyraźnie, że fama, jaką cieszy się samogon sprzedawany przed szkołą, jest w pełni zasłużona. Zamiast badać grunt, Wowa desperacko podpiera się prętem, żeby nie upaść.

Dlatego narzędzie zostaje mu bezceremonialnie odebrane, a Pasza odkopuje przyzwoity odłamek, na oko z pół kilo żelaza. W najlepsze dni zbiera do stu kilo, czyli 120 grywien (cena w punktach skupu złomu to 1,20 za kilo). Dobra pensja w biednym obwodzie ługańskim to 1500 grywien, więc szukanie bomb jest intratnym zajęciem. Oczywiście jeśli podejść do niego sumiennie, a nie jak pijaczkowie, którzy po znalezieniu 10 kilo przerywają robotę i pędzą do Masisa, Ormianina, co skupuje złom, a potem po samogon. Kilka lat temu tacy doraźni" zbieracze mieli znacznie ułatwione życie: w niektórych punktach skupu płacili im nie pieniędzmi, tylko chlebem, kiełbasą i wódką.

Rekordowa bomba, jaką znalazł Pasza, miała prawie 80 kilo. - Ale całe, niezniszczone bomby wymagają trochę pracy - wyjaśnia. Problem w tym, że punkty skupu złomu całych bomb nie przyjmują. Taką bombę trzeba rozbroić i kowalskim młotem rozwalić na drobne kawałki. Zwykle nie jest to niebezpieczne, bo na poligon zrzucali atrapy albo bomby zapalające, ale zdarzają się nieprzyjemne wyjątki. - Mojemu sąsiadowi wybuchła, kiedy walnął ją młotem - opowiada Pasza. - Nie rozkręcił jej wcześniej, jak należy. Całe szczęście nic się nie stało, wywietrzała chyba, bo tylko gębę mu osmaliła... U nas w Łobaczewie wszyscy zbieracze, chwalić Boga, żyją. Co innego na poligonie czołgistów w Triochizbieńce, gdzieś 20 kilometrów od nas. Tam bomby są dużo bardziej wybuchowe i zabiły już kilku zbieraczy.

Niestety w Łobaczewie już kończą się tłuste lata, bo duże bomby zostały wykopane. Po pięciu godzinach poszukiwań Pasza kończy pracę z może 20 kg, w tym jedną całą bombą do rozebrania. Zmęczony zaprasza zagranicznego korespondenta i Wowę, który w międzyczasie odzyskał przytomność, do domu na zupę. Tam okazuje się, że matka Paszy, lat 78, oczy szare i smutne jak u syna, również zbierała i nawet rozbrajała bomby. Staruszka mieszka w Łobaczewie od 1967 roku i pamięta, jak za Breżniewa i Gorbaczowa na poligonie codziennie waliły bomby, aż szklanki dudniły. - A tacy byli precyzyjni, maładcy, że na wieś ani jedna nie spadła! - chwali radzieckich lotników babuszka.

Nie chce tylko opowiedzieć, jak rozbrajała bomby. - A co to za sensacja? Ileż ja ich w życiu rozkręciła! - obrusza się. - Ale teraz stara jestem, pora, żeby robili to młodsi.


Źródło: Gazeta Wyborcza

http://wyborcza.pl/1,75477,7352624,Jak_wykopie_bombe__bedzie_na_samogon.html
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie