Skocz do zawartości

bodziu000000

Użytkownik forum
  • Zawartość

    62 117
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    441

Zawartość dodana przez bodziu000000

  1. spalony Ursus, znany z innych zdjęć, w szerszym planie
  2. opisane jako polskie
  3. 1 Batalion Pancerny
  4. http://www.zw.com.pl/artykul/363168,666094-Warszawskie-dzieci-w-boju.html Warszawskie dzieci w boju W sierpniu 1944 roku na ulicach stolicy walczyło ponad tysiąc małych powstańców. Niemcy nie mieli dla nich litości. Teoretycznie w Powstaniu Warszawskim mogli walczyć ci, którzy ukończyli 16 lat. W praktyce było inaczej. Na stołecznych barykadach pojawiały się już nawet dziewięcioletnie dzieci. – Trudno podać dokładną liczbę najmłodszych powstańców. Problem jest bowiem nawet z dokładnymi obliczeniami dotyczącymi całości regularnych sił powstańczych – mówi „Rz" Mariusz Olczak, historyk Polskiego Państwa Podziemnego. Dodaje jednak, że zwykle tę grupę powstańców szacuje się na 1100–1200 osób. – W nielicznych przypadkach prowadzono w oddziałach ich ewidencję, część młodych ludzi przystępowała jednak do oddziałów powstańczych na bieżąco w czasie walk – wyjaśnia historyk. Wkręcić się do walki Jerzy Turzewski ps. Karwowski, najmłodszy powstaniec ze Starówki (104. kompania AK), działalność konspiracyjną rozpoczął od przenoszenia bibuły. – Byłem wychowywany w duchu patriotycznym. Sam się do tego rwałem – opowiada Turzewski, który w godzinie W miał 13 lat. – Psychicznie i duchowo czułem się dorosły. Przeżyłem przecież prawie pięć lat okupacji – wspomina. Na udział w walkach miał zgodę matki, ale wymusił ją szantażem. – Powiedziałem jej, że jeśli się zgodzi, to będzie wiedziała, gdzie jestem, jeśli nie, to ucieknę i nie będzie wiedziała. Nie miała wyjścia – opowiada. Ale trzeba było jeszcze przekonać dowódców. Turzewski zgłosił się do oddziału stacjonującego przy ul. Świętojerskiej 16 w fabryce firanek Feinkinda. – Dowódca pyta, ile mam lat? A ja pewnie odpowiadam, że wchodzę w 16. rok życia. On tylko się uśmiecha i stwierdza, że będę noszowym i łącznikiem – wspomina powstaniec. Nie był z tego zadowolony. – Chciałem pójść do oddziału szturmowego – dodaje. – Powiedziałem więc dowódcy, że spełniam warunki. – Jakie warunki? – zapytał. – Jestem kawalerem. Nie mam żony i dzieci. Jeśli będę ranny czy zginę, to straty będą mniejsze. Dowódcy to jednak nie przekonało. Spryt pomógł także Waldemarowi Nowakowskiemu ps. Gacek (zgrupowanie „Waligóra), który 1 sierpnia 1944 r. miał ukończone zaledwie 12 lat. Powstanie zastało go na ul. Obozowej. Gdy usłyszał pierwsze strzały, pobiegł do pobliskiego szpitala polowego. Tam trwała zbiórka powstańczego oddziału. – Stanąłem w ostatnim rzędzie i powiedziałem „strzelec Waldemar melduje się posłusznie do służby" – wspomina. Meldować nauczył się w domu, bo jego ojciec był wojskowym. – Od zawsze otaczali mnie żołnierze. Meldować nauczyłem się wcześniej niż pacierza – opowiada pan Waldemar. Uwierzyli mu i dostał powstańczą opaskę. Do służby ojczyźnie od najmłodszych lat był też przygotowywany Jerzy Grzelak ps. Pilot. W chwili wybuchu powstania miał dziewięć lat, ale już od czwartego roku życia uczestniczył w spotkaniach osób związanych z konspiracją. – O konieczności walki z okupantem znajomi rodziców rozmawiali w naszym domu już w grudniu 1939 r. Byłem małym dzieckiem, ale te rozmowy przez całe lata toczyły się przy mnie – opowiada. Był więc pewien, że należy zaangażować się w walkę. Ostatecznie się utwierdził, kiedy na jego oczach Niemcy rozstrzelali dużą grupę cywilów. – To był odwet za zabicie jakiegoś Niemca. Stałem z matką tak blisko, że dokładnie widziałem rozlewającą się na boki krew. Dziecko, które coś takiego widzi, nie ma wątpliwości, czy należy walczyć z okupantem – opowiada. W działalność konspiracyjną wciągnęli go znajomi ojca – wcześniej żołnierza 26. Pułku Ułanów Wielkopolskich. Jego pierwszym zadaniem było obserwowanie Ukraińca, który regularnie odwiedzał mieszkającą w tej samej kamienicy co on prostytutkę. W jej mieszkaniu regularnie odbywały się orgie z udziałem Niemców. Ten Ukrainiec wszedł w struktury podziemne i donosił okupantom na kolegów. Dzięki pracy „Pilota konfidenta usunięto. Dzieci nie strzelały – Najwięcej młodych powstańców było w Śródmieściu Północnym i Południowym, czyli w dzielnicach, w których walki były mniej intensywne, a ich służba mogła być bardziej użyteczna. Z kolei ich procent był mniejszy tam, gdzie dochodziło do gwałtownych walk, jak na Woli, na Starym Mieście czy też na Czerniakowie – tłumaczy Olczak. Dodaje, że wbrew propagandzie młodzi nie strzelali, a jedynie pełnili służbę pomocniczą – byli sanitariuszami, łącznikami, przenosili amunicję, lekarstwa i pocztę. Ale nie było im łatwo. Dzieci często dostawały trudne zadania, bo było im łatwiej przemykać przez ogarnięte walkami miasto. Wiedzieli o tym także niemieccy snajperzy, którzy bez skrupułów strzelali do nich. Grzelaka po wyśledzeniu Ukraińca coraz częściej angażowano w konspirację. Obserwował np. kino Olimp, gdzie koledzy wpuszczali gaz. – Wiadomo, że „tylko świnie siedzą w kinie", a dochód ze sprzedaży biletów szedł na zbrojenia – wyjaśnia. Szykował też żarówki z atramentem w środku, które potem rzucał na wielką sięgającą ziemi flagę ze swastyką. – Niemcy rozwieszali ją na rogu Madalińskiego i Puławskiej w przejętym domu Wedla. Kiedy taka żarówka rozbijała się przy uderzeniu, zalewała atramentem flagę. Satysfakcja, gdy się trafiło, była ogromna – opowiada. To było jednak przed powstaniem. W godzinie W mały chłopiec stanął z opaską na ramieniu przy ulicy Konduktorskiej i kierował innych powstańców na Belgijską 5, gdzie był sztab szwoleżerów. Później zlecano mu głównie przenoszenie amunicji i lekarstw, obserwowanie za pomocą lornetki terenu. Pod koniec powstania przekazywał dobre wiadomości cywilom ukrytym w piwnicach. – O złych rzeczach nie mówiłem, choć coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że o wygranej nie możemy marzyć – dodaje. Z kolei Nowakowski był jednym z najsprawniejszych łączników na Woli. Jako pierwsze zadanie dostał przedarcie się z meldunkami do Szpitala Wolskiego. – Znałem te okolice. Każdy kamień – wspomina powstaniec. Potem jeszcze wielokrotnie przenosił meldunki, amunicję i leki. Czterokrotnie przechodził linię kolejową. – Mówili, że się nie da przejść, ale mi się udało. Strzelali z lewej, strzelali z prawej, ale można było się przedostać – opowiada powstaniec. Życiowa trauma – Dla dzieci-powstańców miesiące spędzone w walczącej Warszawie były największym życiowym przeżyciem, które odcisnęło trwałe piętno na ich dalszym losie – uważa Mariusz Olczak. Dodaje, że po zakończeniu II wojny światowej nie obejmowano opieką psychologiczną żołnierzy AK i Szarych Szeregów. – Nikt nie diagnozował stresu pola walki, jak to się dzieje obecnie w przypadku żołnierzy wracających z misji wojennych – zauważa historyk. – Przeciwnie, groziły im represje ze strony ludowej władzy. „Karwowski najgorzej wspomina dzień wybuchu ciągnika na Starówce. Zginęło niemal 300 Polaków. A on razem z grupą harcerzy był tuż obok. – Zebraliśmy puste butelki, w które wkładaliśmy dowód ofiary, legitymację powstańczą czy łańcuszki i te butelki chowaliśmy razem z zabitymi w zbiorowym grobie – wspomina. – Widok tych ciał był okropny. Wiele osób miało pourywane kończyny, rozerwane ciało, wielu było nagich, bo eksplozja rozerwała ubrania – mówi powstaniec. Wspomina też, jak to innym razem nie miał kto przenieść rannych. Powstańcy prosili o pomoc ludzi chowających się w piwnicy, ale nikt nie chciał, – Dowódca dał nam wtedy broń. Wymierzyłem w ludzi i wtedy nam pomogli. To była jedna z najgorszych sytuacji. Celowałem do swoich – wspomina. Los nie oszczędzał także Grzelaka. – Nigdy nie zapomnę lufy karabinu wymierzonego m.in. we mnie, w moją mamę. Niemcy chcieli nas rozstrzelać za to, że wbrew rozkazowi nie opuściliśmy naszego domu i z grupą sąsiadów zostaliśmy w piwnicy – opowiada. Niemiecki generał obiecał darować im życie, jeśli sąsiadka, która zabawiała się z Niemcami, spędzi z nim noc. Kobieta się zgodziła. – Sąsiedzi wyjechali. My zostaliśmy, bo się baliśmy, że nas wyda. Ja byłem w powstaniu, mój ojciec też. A mama nieraz zwracała jej uwagę na niestosowne zachowanie – mówi Grzelak. Po ok. sześciu tygodniach ponownie znalazło ich gestapo. – Myśleliśmy, że tym razem nie przeżyjemy. Zabrano nas na gestapo. Jeden z oficerów powiedział, żebyśmy pojechali do obozu w Pruszkowie. Miał syna w moim wieku – wspomina Grzelak. Dodaje, że dziś z niepokojem obserwuje to, co dzieje się na Ukrainie. – Boję się, że to doprowadzi do czegoś bardzo złego – podsumowuje."
  5. okolice Grudziądza
  6. w Borach Tucholskich
  7. zdjęcie z Borów Tucholskich
  8. zdjęcie już było, ale teraz jest przynajmniej opisane
  9. http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,54420,16411564,Mialem_13_lat__kiedy_Monter_zarzadzil_Godzine__W_.html Miałem 13 lat, kiedy Monter zarządził Godzinę "W - Niedługo przed Godziną "W nad Ochotą przeszła burza. Zaraz po niej z naszego domu zaczęli wychodzić młodzi ludzie. Jeden z nich niósł długi przedmiot owinięty w gazetę. Od razu widać było, że to karabin - opowiada Bogdan Bartnikowski. Dziś rano przyszedł pod kamienicę przy Filtrowej 68, gdzie rozpoczęły się uroczystości 70. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. O godz. 9 zebrało się tu blisko 200 osób. W uroczystości uczestniczyli m.in. przedstawicie władz miasta, dzielnicy Ochota i Kancelarii Prezydenta RP. Nie zabrakło mieszkańców dzielnicy. To przy Filtrowej 68 - 31 lipca około godz. 19 - pułkownik Antoni Chruściel "Monter, dowódca okręgu AK, podpisał rozkaz rozpoczęcia Powstania i skierował go do podległych sobie dowódców. Godzinę "W naznaczył na 17 następnego dnia. - Doskonale pamiętam Godzinę "W. Miałem wtedy prawie 13 lat. Mieszkałem kilkadziesiąt metrów od tego miejsca, przy Kaliskiej 17. Niedługo przed Godziną "W nad Ochotą przeszła burza. Krótka, ale intensywna. Zaraz po niej jeden z moich kolegów zwrócił uwagę na młodych ludzi w wieku około 20 lat, wychodzących z naszego domu. Jeden z nich niósł długi przedmiot owinięty w gazetę. Od razu widać było, że to karabin. Minęło dziesięć minut i wybuchła strzelanina od strony placu Narutowicza - wspomina Bogdan Bartnikowski, który uczestniczył w uroczystości. "Ranni i smarkacze zostają 1 sierpnia 1944 r. Plac Narutowicza stał się polem niczyim. Tymczasem w rejonie Kaliskiej, Sękocińskiej, Barskiej powstała enklawa zdobyta przez powstańców, jedna z dwóch na Ochocie. Nazwano ją Redutą Kaliską, broniona była pod dowództwem podporucznika Andrzeja Chyczewskiego "Gustawa. - Mój ojciec poszedł walczyć do "Gustawa. Ja z chłopakami biegałem po okolicznych piwnicach i mieszkaniach i szukaliśmy tam wszystkiego, co może się nadać do szpitala powstańczego w domu u zbiegu Kaliskiej i Jotejki - opowiada Bogdan Bartnikowski. Obrona Ochoty trwała do 9 sierpnia. Nocą z 9 na 10 "Gustaw przedarł się wraz z 90 żołnierzami do Lasów Chojnowskich. - Ojciec poszedł z nimi. "Gustaw miał powiedzieć, że ranni i smarkacze zostają. Zostałem z mamą - relacjonuje Bogdan Bartnikowski. - Wtedy weszli żołdacy RONA [Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armja], Białobrzeską i Opaczewską popędzili nas na Zieleniak w rejonie obecnej Hali Banacha. Po drodze kilkakrotnie symulowali, że nas rozstrzelają. Stamtąd wraz z innymi mieszkańcami domu wywiezieni zostaliśmy do Oświęcimia."
  10. http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,54420,16409600,_Dostalismy_rozkaz__zdobyc_lewy_brzeg____wspomina.html \"Dostaliśmy rozkaz: zdobyć lewy brzeg - wspomina berlingowiec - Idę na kolanach i strzelam. Taka walka, na kolanach, była jak modlitwa - opowiada Felix Osiński z Kanady, berlingowiec, który w czasie Powstania Warszawskiego brał udział w desancie z praskiego brzegu na pomoc walczącemu miastu. - We wrześniu 1944 r. przepłynęliśmy z kolegami Wisłę dwoma pontonami. Wylądowaliśmy między mostem średnicowym a Poniatowskiego. Było nas około 50, przeżyła garstka - wspomina Felix Osiński. Dziś mieszka w Calgary, ma 89 lat. Tryska energią. Do Warszawy przyjechał na obchody 70. rocznicy Powstania. Zwiedzając Warszawę, często powtarza: - Jakie piękne miasto! Kiedy z angielskiego przechodzi na polski, słychać wschodni akcent. Trochę zaciąga, niczym bohaterowie filmu "Sami swoi. Jego historia wystarczyłaby na kilka życiorysów: urodził się w okolicach Żytomierza (dziś Ukraina), rodzice uznani za kułaków, bo mieli trochę własnej ziemi, lądują z dziećmi na Syberii. Felix jako 18- latek dostaje wezwanie do wojska, trafia do polskich oddziałów pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga. - Byliśmy słabo przeszkoleni. Biegaliśmy z drewnianymi karabinami. Pierwszy raz w życiu strzelałem z prawdziwej broni, kiedy weszliśmy do Polski, w lesie - wspomina. Chrzest bojowy przechodzi między 18 a 22 września 1944 r. w Warszawie. - "Płyń ty, bo dobrze strzelasz - powiedział mi dowódca plutonu Antoni Nagalewski. Obsługiwałem z kolegą rusznicę przeciwpancerną. Dostaliśmy rozkaz: zdobyć lewy brzeg rzeki, przebić się do walczących powstańców. Zapytałem: "A gdzie oni są?, bo nigdy wcześniej nie byłem w Warszawie. "Gdzieś w centrum - usłyszałem - opowiada Felix Osiński. W filmie Ewy Ewart "Zdobyć miasto nakręconym dla TVN24 powie coś jeszcze: że on i koledzy nie byli przeszkoleni do walk w mieście. - Wyszedłem na brzeg Wisły na kolanach. I strzelałem. Taka walka, na kolanach, była jak modlitwa - mówi. Szlak pod historię rodziny Na pomysł, by całą rodziną wybrać się z Kanady do Warszawy na 70. rocznicę Powstania, wpadł syn Felixa Osińskiego, Joe. - Ojciec bardzo często o tym opowiada. Byliśmy już kiedyś w Warszawie w 1976 r., ale krótko. To był inny kraj, inne miasto i ludzie - wspomina. I zaraz dodaje: - Wolę tę Polskę. Ludzie są bardziej zrelaksowani, nie boją się mówić tego, co myślą. Tym razem Joe w podróż zabrał też synów, Paula (20 lat) i Andrew (18). - Co innego czytać o historii w książkach czy uczyć się w szkole, a co innego zobaczyć te miejsca naprawdę. Wszystko staje się dużo bardziej realne - mówi Paul. W grupie krzepkiego berlingowca są jeszcze: Judy Osiński (mama Paula i Andrew, żona Joego), Rose Halase (córka Feliksa) z mężem Billem Halasem, wszyscy z Kanady. Przybyli też reprezentanci rodziny, która pozostała w Rosji: Feliks Osinskij z Woroneża i Leonida Hojaksowa z Jekaterynburga. - Dołączy jeszcze kilka osób z rodziny - mówi Joe Osiński. - Potem mamy w programie kilka miast, w tym Kraków i Auschwitz. Ojciec spędził kilka tygodni w Oświęcimiu, potem przewieźli go na roboty do Wolfsbergu w Austrii. Po wyzwoleniu przez aliantów, choć to był już koniec wojny, trafił do armii Andersa. Znalazł się we Włoszech. Pod Monte Cassino pracował jako saper przy rozminowywaniu - opowiada Joe. Rodzina Osińskich zamieszkała w apartamentach u zbiegu Chmielnej i Nowego Światu. Zamówili wycieczkę minibusikiem z przewodniczką. - Dopiero co wróciłam z wakacji. Kiedy zadzwonili z mojej firmy, że jest taka grupa, nie wahałam się ani chwili. Miasto i Powstanie Warszawskie to moja pasja - mówi Katarzyna Kacprzak. Ustala trasę pod historię rodziny: najpierw pomnik Poległym i Pomordowanych na Wschodzie przy Muranowskiej, czyli platforma sowieckiego wagonu deportacyjnego z dziesiątkami krzyży, potem teren getta z pomnikiem - ławeczką Jana Karskiego przed Muzeum Historii Żydów Polskich, czyli pierwsze powstanie i Holocaust. Kolejny monument obowiązkowy na trasie zwiedzania - pomnik Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich. Felix Osiński dopytuje, jaki dystans musieli pokonać powstańcy, ewakuując się ze Starego Miasta do centrum. - Kilka kilometrów. W kanałach ścieki sięgały nawet do wysokości szyi. W Muzeum Powstania Warszawskiego można przejść repliką takiego kanału. Jest sucho, nie śmierdzi, ale panują ciemności. Można choć trochę poczuć tę grozę - tłumaczy Katarzyna Kasprzyk. Młodzi członkowie rodziny robią zdjęcia. Główny bohater - dziadek i ojciec - wzrusza się: - Mieliśmy iść na pomoc, a sami znaleźliśmy się pod mostem Poniatowskiego w pułapce. Na baczność pod pomnikiem Jedziemy busikiem na praski brzeg Wisły. Dostęp do pomnika Kościuszkowców u zbiegu Okrzei i Wybrzeża Helskiego jest utrudniony. Główne dojście ze schodami i napisem "Lenino - Warszawa - Berlin zagradza metalowy płot. Trwają przygotowania do budowy kompleksu Port Praski - pierwszy budynek już majaczy za plecami ogromnej, 12-metrowej figury biegnącego kościuszkowca w pałatce-pelerynie z pepeszą w prawej dłoni, a lewą wyciągniętą do przodu i grymasem na twarzy. Niemal słychać okrzyk: - Do ataku! Na boku mówię Joemu Osińskiemu, że z powodu tych rozcapierzonych palców warszawiacy przezwali pomnik "Pięć piw, proszę. Zaczyna się śmiać. - Może lepiej nie mów tego ojcu - proszę. - Ale dlaczego nie, to przecież zabawne? - oponuje Joe. I powtarza anegdotę całej rodzinie. Śmiech rozładowuje emocje, ciągłe wspomnienia o wojnie i zagładzie miasta. Dochodzimy pod pomnik. I Felix Osiński zmienia się nie do poznania. Ściąga czapkę z daszkiem, która chroni go przed upalnym słońcem. Staje przed pomnikiem na baczność. Przez moment ma łzy w oczach. On, twardziel, Sybirak, berlingowiec, więzień Oświęcimia, żołnierz generała Andersa. - Czy to tu byłem w 1976 r.? - zastanawia się. - Wtedy tego pomnika jeszcze nie było. Został odsłonięty 17 stycznia 1985 r. - przypomina Katarzyna Kacprzak. I proponuje: - Jedziemy na praską plażę. Stamtąd będziemy widzieć dwa mosty, między którymi wylądował desant berlingowców. Busik zatrzymuje się na wysokości Stadionu Narodowego przy pawilonie Plażowa. Schodzimy na brzeg. Upał, tłum opala się na plaży. - Ale fajnie, co za widok - komentują Kanadyjczycy. - Chyba z tego miejsca spychaliśmy łódki do wody. Tu brzeg jest niski, a nurt rzeki dużo spokojniejszy. - Alex Osiński wskazuje miejsce po prawej stronie. Wsiadamy na pokład niewielkiego promu Pliszka, który kursuje między brzegami Wisły ze spacerowiczami i rowerzystami. Dodatkowa atrakcja i przeżycie. Prom zatrzymuje się przy schodkowym bulwarze blisko mostu Poniatowskiego. - Brzeg wyglądał wtedy zupełnie inaczej - stwierdza Felix Osiński. - Nasyp ziemny był umocniony kamieniami. Trzy dni w bunkrze pod mostem Co się stało we wrześniu 1944 r., dowiadujemy się z kilkustronicowych wspomnień Felixa Osińskiego, które zredagował Joe. W skrócie było tak: z praskiego brzegu płyną dwie łodzie desantowe, po 24 żołnierzy w każdej. Nad Wisłą ciemno od dymu. Niemcy zaczynają strzelać. Z łodzi odpowiadają ogniem. Trup ściele się gęsto. Niemcy mają stanowiska karabinów maszynowych przy jednym i drugim moście. Dowódca mówi, że nie ma łączności z praskim brzegiem, bo radiotelegrafista został trafiony, a radiostacja nie działa. Ci, którzy przeżyli, siedzą w okopach na lewym brzegu i strzelają. Zaczyna brakować amunicji. Pod osłoną nocy część polskich żołnierzy wycofuje się i próbuje płynąć wpław Wisłą. W okopach zostaje kilkunastu berlingowców. Niemcy wystrzeliwują rakiety (flary), by oświetlić teren. Strzelają z karabinów maszynowych. Wisła "robi się czarna od ciał zabitych i rannych. - Też chciałem uciekać rzeką, ale było już za późno. Zostałem w okopach - wspomina Felix Osiński. Wali z rusznicy przeciwpancernej w czołg strzelający znad bulwarów na praski brzeg. I w stronę okopanych Niemców. A ci rzucają granat. Osiński zostaje ranny w kolano. - Wtedy zauważyłem coś, co wyglądało jak mały bunkier pod mostem Poniatowskiego. Biegnę tam i nagle słyszę: "Stój! Stój!. To nasi! Wpuszczają mnie. W środku ukrywa się sześciu berlingowców. Bunkier okazuje się murowanym pomieszczeniem na instalacje, zapewne elektryczne. Z rana Niemcy zabierają swoich zabitych żołnierzy, ośmiu zajmuje pobliski okop. Berlingowcy ukryci w "bunkrze słyszą ich rozmowy. - Czekaliśmy w ukryciu dwa dni i trzy noce na wsparcie, na atak naszych z drugiego brzegu. Nie mieliśmy wody, jedzenia, apteczki, amunicji. Nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy się poddać - mówi Felix Osiński. Wychodzą spod mostu z rękami w górze. Niemcy trzech poważnie rannych berlingowców zabierają ze sobą. Co się z nimi stało, nie wiadomo. Pozostali kopią dół głęboki na mniej więcej sześć stóp. Osiński: - Zebraliśmy ok. 10 zabitych kolegów z okolicy ślimaka prowadzącego na wiadukt mostu Poniatowskiego. Wiele ciał zostało. Może szczątki naszych żołnierzy trafiły w końcu na prawdziwy cmentarz? Baliśmy się, że ten grób przykryją nami na samym końcu. Jeńcy trafiają jednak na Wolę (Osiński pisze o kościele św. Józefa, chodzi zapewne o kościół św. Stanisława na Woli, gdzie mieścił się obóz przejściowy dla ewakuowanych mieszkańców Warszawy). Potem transport kolejowy do obozu w Oświęcimiu, po kilku tygodniach - obóz w Wolfsbergu i w 1945 r. wyzwolenie. Felix Osiński zostaje wcielony do Armii Andersa i trafia do Włoch. W Neapolu doczekuje się operacji rannego kolana. Potem jest Wielka Brytania, gdzie żeni się, i wyjazd do Kanady. - Od lat staramy się, by ojciec dostał medal. Przecież próbował pomóc walczącym powstańcom. Uważam, że zasłużył na uznanie - mówi Joe Osiński. - Próbowaliśmy przez Ambasadę Polski w Kanadzie, teraz znów próbujemy tu, w Warszawie. Może ojciec w końcu doczeka? W przyszłym roku kończy 90 lat."
  11. http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,54420,16409730,Zupka_plujka_z_wkladka_z_psa__Co_jeszcze_jedli_powstancy_.html upka plujka z wkładką z psa. Co jeszcze jedli powstańcy? W połowie powstania zapasy jedzenia były na wyczerpaniu. W stolicy zapanował głód. Życie warszawiakom ratowały ziarna jęczmienia z browaru Haberbuscha i Schielego. Wygłodzeni ludzie polowali na gołębie, koty i psy. Powstańcza gazeta "Z Pierwszej Linii Frontu w numerze z 14 sierpnia 1944 r. zamieściła reportaż Janiny Wierzyńskiej-Krusche o jadłodajni w Śródmieściu Północnym. Z artykułu bije optymizm. "Jesteśmy w kuchni, jednej z tych kuchni, które powstały w ogniu powstania, które żywią całą Warszawę walczącą. Na małej przestrzeni uwijają się liczne postacie. Ta kraje, ta sieka, ta obiera ziemniaki. Ta znów miesza warząchwią w dużym kotle. Za pół godziny będzie zupa. Może tymczasem pani kierowniczka udzieli nam informacji. - Punkt odżywczy powstał 1 sierpnia. Pierwszy posiłek podałyśmy o 17. Kilka pań, odciętych od swych posterunków, zorganizowało tę placówkę w prywatnym mieszkaniu. Obecnie pracuje nas 8, a ponadto z 7 dalszych domów przynoszą gotowe jedzenie. Produkty dostarczyły nam PCK, oddziały AK, od których otrzymaliśmy niedawno ćwierć krowy. Lecz przede wszystkim zapasy ofiarowali mieszkańcy tego domu i sąsiednich kamienic. Ofiarowują ochotnie wszystko, od pęczaku począwszy, a na winie skończywszy. (...) Na posterunku przy kotle stoją dwie panie z chochlami w rękach. Zaczyna się przewijać korowód. A więc przede wszystkim ludność cywilna. Mieszkańcy domów spalonych i wysiedlonych przez Niemców, bezdomni, odcięci od swych ognisk. Wydawanie idzie sprawnie. Każdy dostaje miskę zupy, lokuje się z nią gdzie może, w klatce schodowej, przy improwizowanych stołach, na schodach. (...) Punkt ten żywi 3 oddziały wojskowe, 2 szpitale i 1 wydział administracji cywilnej. Ilość obiadów wydanych codziennie wynosi przeciętnie około 400. Miesiąc później taki reportaż nie mógłby już powstać. Grządki na pl. Zbawiciela W chwili wybuchu powstania zamieszkane przez prawie milion ludzi miasto zostało odcięte od zaopatrzenia z zewnątrz. Dowództwo AK zakładało, że walki skończą się po kilku dniach. Z przeznaczeniem dla powstańców zgromadzono żywność, którą około 40 tys. żołnierzy mogło skonsumować w trzy dni. Prowiant na następny tydzień mieli zdobyć na Niemcach. Własne zapasy posiadały organizacje charytatywne, klasztory i zapobiegliwi mieszkańcy, których lata okupacji nauczyły gromadzić żywność. W trakcie walk powstańcy zajęli wielkie składy prowiantu. Najważniejsze zdobycze wymienia historyk Katarzyna Utracka z Muzeum Powstania Warszawskiego w artykule "Aprowizacja powstańczej Warszawy: * niemieckie magazyny przy ul. Stawki (były w nich m.in. konserwy mięsne, cukier w kostkach i mąka), * składy Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych przy ul. Sanguszki (susz ziemniaczany, konserwy mięsne, owoce, kasze), * magazyny fabryki Fuchsa przy ul. Miodowej (70 ton jęczmienia, kilka ton cukru), * magazyny firmy Pluton przy ul. Grzybowskiej (cukier, mąka, kasza, marmolada), * Stołeczny Młyn Parowy Gransberga przy ul. Prostej (kilkaset ton zbóż), * Spółdzielnia Mleczarsko-Jajczarska przy ul. Hożej (spory zapas masła, margaryny, serów, mleka w proszku, jaj, miodu), * Społem przy ul. Czerniakowskiej (cukier i cukierki), * olejarnia przy ul. Gdańskiej (60 ton oleju). Największym spichlerzem walczącej Warszawy były magazyny browaru Haberbuscha i Schielego przy ul. Ceglanej, w których składowano jęczmień, ale też cukier, mąkę, soki, kawę zbożową, suszone warzywa, ocet i alkohol. Żywność pozyskiwano także z alianckich zrzutów, z rekwirowanych zasobów sklepów, restauracji i mieszkań np. volksdeutschów, wreszcie - z ogródków działkowych i grządek. Te drugie powstawały w czasie okupacji nawet na miejskich skwerach i placach, np. na pl. Zbawiciela, gdzie warszawiacy uprawiali pomidory. Gdy dodamy do tego duże zapasy w magazynach Rady Głównej Opiekuńczej (RGO) i Komitetu Opieki nad Uchodźcami, może się wydawać, że jedzenia w powstańczej Warszawie były nieskończone ilości. Rezerwy topniały jednak błyskawicznie. Zakazane słodycze i ciasta Problemem bardzo szybko stało się wyżywienie uchodźców uciekających do Śródmieścia z zajmowanych przez Niemców dzielnic: Woli, Starówki i Powiśla. "Ogólna liczba ludności Śródmieścia łącznie z mieszkańcami Powiśla wynosiła ok. 260 tys. osób, z czego 125 tys. stanowili uchodźcy, bez dachu nad głową pozostawało 55 tys. osób. Wielu bezdomnych koczowało w bramach, na klatkach schodowych, zajmowało schrony - pisze Katarzyna Utracka. Nad sytuacją starała się zapanować cywilna administracja miasta, na której czele stanął okręgowy delegat rządu RP na Warszawę Marceli Porowski „Sowa”, a funkcję komisarza żywnościowego objął Franciszek Dederka „Pieniążek”. W rejonach uwalnianych od Niemców właścicielom sklepów nakazywano je otwierać. Podstawowe produkty nadal były sprzedawane na kartki (tak jak przed powstaniem), w ściśle określonych ilościach, zaś sklepikarze dostali zakaz ich magazynowania. „Na podwórku przy ul. Hożej stoją ludzie w szeregu. Znany nam dobrze z czasów okupacji »ogonek” dochodzi do otwartego okna na parterze, skąd pani w białym kitlu podaje torby. ( ) Tajemnicze okno to nie żadna placówka opieki społecznej, tylko sklep zwyczajny, który otrzymał przed wybuchem powstania przydział produktów na sierpień i teraz sprzedaje mąkę i kaszę zarejestrowanym” - informowało 19 sierpnia pismo „Z Pierwszej Linii Frontu”. Władze cywilne próbowały zwalczać czarny rynek, a prasa krytykowała podwyższających ceny sklepikarzy. "Napiętnować należy samowolną akcję niektórych właścicieli sklepów kształtujących ceny sprzedawanych przez siebie towarów według swojej fantazji. Tego rodzaju postępowanie skazuje mniej zamożną ludność stolicy na konieczność rezygnowania z kupna artykułów pierwszej potrzeby, m.in. kartofli, których istnieją jeszcze spore zapasy - donosiła 15 sierpnia gazetka "Warszawa Walczy. Jadłodajniom władze miasta nakazały wydawanie prostych posiłków, zabraniały wyrobu ciast i słodyczy. Obowiązywał zakaz produkcji, wyszynku i sprzedaży alkoholu. 30 tys. porcji zupy ze Złotej Fenomenem powstańczej Warszawy były kuchnie wydające posiłki żołnierzom i ludności cywilnej. Nieznana jest ich liczba, ale historycy piszą o setkach. Wiele z nich spontanicznie zakładali mieszkańcy domu lub bloku, którzy od 1 sierpnia organizowali się w komitety samopomocy. Warszawiacy pokazali, że w najtrudniejszych czasach potrafią zdobyć się na ogromną solidarność. Na zdjęciach sprzed 70 lat widać podwórka kamienic ze zbudowanymi z cegieł prowizorycznymi paleniskami i stojącymi na nich garnkami z jedzeniem. "Każda kamienica żywiła po kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu bezdomnych. Dla przykładu budynek przy ul. Kruczej 8 zamieszkiwało 100 stałych mieszkańców i 77 uciekinierów i pogorzelców. (...) Na początku września skończyły się jednak zapasy żywności, a mieszkańcy kamienicy zdani byli jedynie na pomoc społeczną - pisze Katarzyna Utracka. Przytacza liczby: w Śródmieściu Południowym zorganizowano 178 społecznych kuchni serwujących do 26,5 tys. posiłków, ale we wrześniu połowa z nich już nie działała z powodu braku wody i produktów. W Śródmieściu Północnym na wschód od Marszałkowskiej zarejestrowanych było 21 kuchni społecznych wydających 6,7 tys. obiadów, na zachód od tej ulicy - 19 kuchni żywiących 10 tys. uchodźców i pogorzelców. Publiczne kuchnie organizowane też były przez administrację miasta i Radę Główną Opiekuńczą. Jedna z największych działała przy ul. Hożej 28. Dziennie wydawała 2 tys. obiadów, w tym 900 dla żołnierzy. Inna - przy Złotej 50 - wydawała 30 tys. porcji zupy tygodniowo i znaczne ilości kaszy manny dla dzieci. "W drugiej połowie sierpnia na Powiślu pracowało 12 kuchni RGO wydających posiłki dla 12 460 osób, w tym 2,5 tys. dzieci. Na Starówce pięć dużych kuchni publicznych wydawało w sumie 9 tys. posiłków dziennie. Około 20 sierpnia dwie z nich zostały rozbite - czytamy w artykule Katarzyny Utrackiej. Z myślą o najmłodszych warszawiakach tworzono specjalne kuchnie mleczne. Dożywianiem powstańców i cywili zajmowały się także zakony, np. siostry urszulanki z ul. Dobrej. Prowadziły kuchnię, wypiekały chleb, leczyły rannych. Żołnierze mieli kuchnie wojskowe. W pierwszych tygodniach walk mogła z nich korzystać ludność cywilna. Hanna Regulska "Ofka z organizacji Pomoc Żołnierzowi pracowała w powstańczej gospodzie przy ul. Siennej. Po wojnie napisała w książce "Tamte lata, tamte czasy: "Przez pierwsze dwa tygodnie zupa była wspaniała i zaspokajała w pełni młode apetyty. W kuchni na stolnicy leżały góry mąki, z której skubałyśmy ręcznie zacierki. Zwały końskiego mięsa krajałyśmy w kawałki i wrzucały do zupy. W kotłach gotowała się fasola, do tego dochodziło mięso, a na końcu dodawałyśmy zacierki. Zupa była smaczna, gęsta, pożywna. Słodkie kulki z marmoladą Nie lada wyzwaniem było dostarczenie produktów do kuchni. Specjalizowały się w tym krążące po mieście grupy objuczonych workami tragarzy, nazywane „karawanami”. Anastazja Brodziakowa „Lina” z powstańczej gospody w podziemiach gmachu Związku Nauczycielstwa Polskiego przy ul. Smulikowskiego tak wspominała swoje wyprawy po chleb do sióstr urszulanek przy ul. Dobrej: „Na trasie było jedno bardzo niebezpieczne przejście pod ostrzałem z Uniwersytetu. Był tu wykopany długi, ale za to niezbyt głęboki rów, którym trzeba było iść na czworakach albo w kuckach aż do ruin jakiegoś domu stanowiącego osłonę przed ostrzałem. Pamiętam, że pewnego razu musiałam dość długo czekać na wolne przejście, ponieważ z przeciwnej strony przeprawiała się długa kolumna mężczyzn i kobiet niosących worki z ziarnem na chleb dla głodującej Warszawy ( ). Kiedyś w sąsiedztwie odkryłyśmy z »Inezką” dziurę w parkanie okalającym ogromny ogród Sióstr Szarytek, tych z Tamki. Weszłyśmy do ogrodu i znalazłyśmy skarb: prawdziwe dojrzałe pomidory! I by szczęście nasze było pełniejsze, natrafiłyśmy także na winogrona. Zielone, bo zielone i do tego dość kwaśne, ale prawdziwe! Nie przypominam sobie, by wówczas któraś z nas miała choć przez chwilę cień wątpliwości, czy to wypada, by uczciwe dziewczęta zaopatrywały się w warzywa i owoce w cudzym ogrodzie. ( ) Tak więc ze zdobytych w ten sposób produktów sporządzałyśmy kanapki, a do tego z kuchni Zgrupowania otrzymałyśmy kawę, raz nawet trafiło się i kakao” (cytat za: Agnieszka Cubała „W gospodzie u peżetek”, „Kombatant” 6-7/2011). Przy Smulikowskiego "Lina szykowała dla żołnierzy nie tylko kanapki. Specjalnością gospody były słodkie kulki. Po latach zdradziła przepis, który w tym samym artykule przytacza Agnieszka Cubała: "Przyrządzało się zasmażkę z mąki i tłuszczu, po przestudzeniu ugniatało się ją z marmoladą na jednolitą masę, z której następnie formowało się kulki, które po obtoczeniu w kakao i cukrze były gotowe do spożycia. Kanapki i kulki skończyły się 4 września, gdy Niemcy zbombardowali gmach PKO u zbiegu ul. Świętokrzyskiej i Jasnej, mieszczący wtedy Komendę Główną AK, a w podziemiach szpital i magazyn żywności, z którego korzystała gospoda ze Smulikowskiego. Zupa plujka z pszenicy Pierwsze braki żywności - jak pisze Halina Regulska - kuchnie odczuły już w połowie sierpnia: "Konie były już zjedzone, zupa robiła się coraz rzadsza i była już bez mięsa. Fasola, mąka kończyły się, pozostała nam jedynie kasza. Ludność cywilna żyła ze swoich zapasów. Ci, którzy posiadali je i byli w swoich mieszkaniach, nie odczuwali tak dotkliwych braków, ale większość już głodowała. W najgorszej sytuacji byli ludzie, którzy znajdowali się poza swoimi mieszkaniami, zdani wyłącznie na łaskę innych. We wrześniu sytuacja żywnościowa Warszawy ze złej zmieniła się w dramatyczną. Zbombardowanie 4 września elektrowni na Powiślu unieruchomiło pompy tłoczące wodę. Wodociągi wprawdzie jeszcze pracowały na pompach parowych, ale woda i tak w wiele miejsc nie docierała z powodu zniszczonej sieci. Bez niej kuchnie nie mogły działać. Ratowano się budową zastępczych studni i instalowaniem motopomp dostarczających wodę do niedużych enklaw miasta. Powstańczy dokumentaliści zarejestrowali na zdjęciach i filmach tworzące się przed studniami gigantyczne kolejki ludzi, którzy wyszli ze swoich kryjówek w piwnicach i z wiadrami, miskami, garnkami czekają na kilka litrów wody. Na wyczerpaniu były zapasy żywności. Kwatermistrz Okręgu Warszawa AK major Tadeusz Dołęga-Kamieński meldował 30 sierpnia, że prowiantu dla wojska i cywili pozostało na pięć dni. Głównym posiłkiem stała się zupa "plujka. Gotowano ją z pszenicy lub jęczmienia pochodzącego z browaru Haberbuscha i Schielego. A gdy tego zabrakło - z kasztanów. Zboże mielono w młynkach do kawy lub mięsa. "Szczęśliwy, kto taki młynek posiadał! Był to w oczach ludzkich wówczas najcenniejszy skarb. Młynka podobnie jak siekiery nie pożyczyłby nikt nikomu. Długo i cierpliwie trzeba było kręcić pszenicę, aby uzyskać z niej dostateczną ilość mąki, zwłaszcza gdy rodzina była liczna. Ludzie całymi dniami kręcili maszynki. Od rana do wieczora, często jeszcze i w nocy rozlegał się w całym domu monotonny chrobot - zapamiętała Halina Regulska. W ugotowanej ze zboża zupie pływały jednak łupiny i podczas posiłku trzeba je było wypluwać, stąd nazwa potrawy. „Już po paru dniach zupa jęczmienna, tak zwana zupa pluj, placek z jęczmienia i wszystko, co było z jęczmienia, nie mogło nam przejść przez gardło. Wtedy postanowiłem przerzucić się na menu mięsne z psa” - przyznał po wojnie Józef Gradowski, oficer pożarnictwa (cytat z: „Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim”). „Psów po Warszawie błąkało się sporo. Kiedy przyprowadziłem psa, zapytałem, kto z obecnych jest rzeźnikiem. Zgłosił się »Dolar « ze straży Philipsa. Zobaczywszy psa, wycofał swoją zgodę. Ale w końcu zdecydował się oprawić zabitego przez kogo innego psa. Więc spytałem: a jak ja go zabiję? Mięso było wyśmienite. Początkowo psiego mięsa nie chciało jeść sześć osób, ale później jedli wszyscy prócz łączniczki »Kropki «, żony inż. Zaburdy. Zmiana menu okazała się zbawienna. Przywróciła zdrowie i siły”."
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie