Skocz do zawartości

Ostatnia z Polonii w Breslau.


Czlowieksniegu

Rekomendowane odpowiedzi

Ostatnia z Polonii w Breslau. Nigdy nie chciała rozmawiać o tym, co się działo, gdy weszli Rosjanie. To było potworne"


Spotykam ją tylko raz w roku. Mieszka w Dzierżoniowie, ale 6 marca zawsze przyjeżdża do Wrocławia. To rocznica I Kongresu Związku Polaków w Niemczech. Elżbieta Neuman jest ostatnią osobą z Polonii wrocławskiej i ostatnią, która ten kongres pamięta.

Przychodzi do kościoła pw. św. Marcina na Ostrowie Tumskim, przed wojną to był polski adres w Breslau. Nie tylko świątynią, w której msze odprawiali polscy księża, ale i skrzynką kontaktową Polaków. Tu można było zdobyć wszystkie praktyczne informacje: gdzie jest Dom Polski i konsulat, kiedy odbywają się zebrania Związku Polaków w Niemczech, co się dzieje w kraju. Tu się zawiązywały przyjaźnie i kojarzyły małżeństwa.

„Neuman to po mężu, z domu jestem Schmidt” - powiedziała mi, gdy poprosiłam ją o rozmowę. Mąż Niemiec i ojciec Niemiec, ale ją ciągnęło do Polaków. Polska to była „zagranica”, idealizowana i kojarząca się z wakacjami. Pamięta wciąż szkolny obóz w Mołożewie, noclegi w szkole nad Bugiem, uczniów z różnych stron Polski i swój wysiłek, żeby mówić bez błędów.
W 1939 r. znów założył mundur

Polskiego nauczyła ją matka Łucja Lukserek, córka nauczyciela z poznańskich Pobiedzisk. W czasie I wojny światowej wyszła za mąż za Wilhelma Schmidta, kupca z Nysy, i zamieszkali w Breslau. Ale dzieciom powtarzała, że są Polakami. Elżbieta, a nie Elisabeth, Henryk, a nie Heinrich. Za każde wtrącenie niemieckiego słowa 10 fenigów kary. Matka specjalnie się myliła, żeby Elunia wychwyciła błąd. I wrzuciła do świnki monetę.

Właściwie nie wiadomo, jak liczna była wrocławska Polonia. Historycy mówią o 4-5 tys. w 1918 r., większość zasiedziała tu od kilku pokoleń. Przyjechali do Breslau głównie z Wielkopolski, Pomorza i Górnego Śląska jeszcze w XIX w., za pracą. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości część - szczególnie inteligencja i działacze stowarzyszeń - zaczęła się szykować do wyjazdu. Ci, którzy zostali, starali się trzymać razem, choć klimat dla „obcych” zaczął się pogarszać już w latach 1920-21 z powodu plebiscytowych napięć (w Breslau działało Polskie Biuro Plebiscytowe). Jednak dopiero narodowy nacjonalizm wciągnął „obcych” w spiralę terroru.

„Życie na Śląsku nie było proste” - powiedziała mi kiedyś pani Elżbieta, wspominając Pawła Pampucha, breslauera i uczestnika spotkań w św. Marcinie. Był szanowanym rzeźnikiem z wąsem à la Chaplin, a jego kiełbaski miały tłumy wielbicieli, piekli je nad ogniskiem podczas wspólnych wypraw nad Odrę. Ale pana Pampucha historia wciągnęła w tryby. Najpierw cztery lata walczył na frontach I wojny światowej w niemieckim mundurze i wrócił z Krzyżem Żelaznym II klasy. A potem poszedł do powstania śląskiego. Po polskiej stronie.

W 1939 r. znów założył mundur Wehrmachtu i został wysłany do Polski. Wrócił w grudniu, ściągnął mundur i zaczął konspirować w grupie Olimp, założonej w 1941 r. przez członków miejscowej Polonii i grupę Górnoślązaków oraz Wielkopolan przebywających w Breslau na robotach. Chcieli zbierać informacje wywiadowcze, organizować sabotaż, pomagać polskim robotnikom. W czerwcu 1942 r. aresztowano 90 osób, wśród nich Pawła Pampucha. Po półrocznym śledztwie i torturach do obozu w Gross-Rosen wysłano z wyrokami śmierci ok. 20 członków organizacji, blisko 40 osadzono w Auschwitz, a 10 - w Mauthausen. Paweł Pampuch zmarł w marcu 1944 r. w twierdzy kłodzkiej, filii obozu Gross-Rosen. Hitlerowcy trzymali tu m.in. swoich przeciwników politycznych i dezerterów, stąd Festung Glatz zyskała przydomek Twierdza Kainowa".
Mieczysław Fogg z chórem Dana to była atrakcja

„Tożsamość narodowa była dla nas wyborem, za polską trzeba było zapłacić wysoką cenę” - tłumaczyła pani Elżbieta. Jej brat miał być polskim nauczycielem, a zginął w niemieckim mundurze pod Stalingradem.

Do dziś pamięta rozkład Domu Polskiego, który mieścił się w wydzierżawionej kamienicy przy Heinrichstrasse 21/23 (dziś ks. Henryka Brodatego): najpierw duża sala widowiskowa na 150 osób, ze sceną, potem pokój bufetowy, obok kuchnia, a za wysokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami sala lekcyjna zastawiona szafami bibliotecznymi.

Sześć tysięcy książek, dzieła narodowych wieszczów, ale i „Nauka stenografii polskiej oraz rosyjskie, francuskie i niemieckie prace naukowe. Ta rozmaitość została wymuszona przez prawo - gdy Polacy chcieli w 1922 r. zarejestrować towarzystwo Biblioteka Ludowa, władze zażądały, by członkowie byli mieszkańcami Breslau, a w zbiorach znalazły się książki w różnych językach. Sądowi wystarczył na początek "Breslauer Adressbuch, kilka dramatów noblisty Gerharda Hauptmanna i trochę łacińskich utworów. Wśród książek stała skrzyneczka z listami Józefa Ignacego Kraszewskiego do Towarzystwa Przemysłowców Polskich w Breslau. Dowód, że tutejsi Polacy dorobili się wysokiego statusu społecznego.

Lekcje w szkółce polskiej (formalnie były to kursy językowe) odbywały się we wtorki i w czwartki. Mała Schmidtówna rano szła do szkoły niemieckiej, a po południu uczyła się pisać i czytać po polsku. Oficjalnie, bo nieoficjalnie także polskiej historii, literatury i geografii.

Przedstawienia, koncerty, występy chóru Harmonia czy przyjazd Mieczysława Fogga z chórem Dana były wielką atrakcją. Dzieci też występowały, pani Neuman recytowała, stojąc na stole: „Dziś niedziela, dzień to Boży, matka idzie z dziecięciem drogim do kościoła, gdzie się modlą i śpiewają, Panu Bogu chwałę dają".

Najbardziej czekała na gwiazdki. Dzieciaki deklamowały wiersze, a gwiazdor rozdawał prezenty. Zwykle słodkie, ale raz dostały pod choinkę mundurki harcerskie. W 1937 r. policja zakazała ich noszenia, ale chowała go pod płaszczem. Władka Zarembowicza, który był ostatnim drużynowym Męskiej Drużyny Harcerskiej im. Króla Bolesława Chrobrego w Breslau, kolporterem prasy polskiej i działaczem Związku Polaków, aresztowano w 1939 r. pod zarzutem szpiegostwa. Zginął w Mauthausen.
Strach wisiał w powietrzu

Ojciec Niemiec nie miał nic przeciwko polskiej szkółce i harcerstwu. I nie on jeden, bo mieszanych małżeństw było wśród członków Polonii więcej. Przyjaźnili się z Polakami i pomagali im. Mecenas Ernest Strauss, mąż Ludwiki Koszutskiej-Straussowej, prowadził sprawy polskiej organizacji. A te robiły się coraz poważniejsze.

Po dojściu Hitlera do władzy w mieście mnożyły się akty agresji wobec Polaków. Nastoletnia Elżbieta była obrzucana wyzwiskami, studentów Tadeusza Kanię i Franciszka Jankowskiego oraz nauczyciela Feliksa Straszyńskiego pobili funkcjonariusze NSDAP za rozmowę po polsku w piwiarni, natomiast pracownik konsulatu Jan Matuszczak został zmasakrowany, bo nie podniósł ręki w geście hitlerowskiego pozdrowienia przed pocztem sztandarowym maszerującym ulicą.

Strach wisiał w powietrzu. I Kongres Polaków w Niemczech, zorganizowany 6 marca 1938 roku w Berlinie, miał go rozwiać. Członkinią wrocławskiej delegacji została Łucja Schmidt, ale na obrady zabrała też Elżbietę. Pojechały na kongres pociągiem, w specjalnie zarezerwowanym wagonie, razem z kilkudziesięcioma wrocławskimi Polakami. Chociaż w domu było biednie, rodzice sprawili jej wiosenny zielony płaszczyk w jodełkę i biały szalik. Pamięta atmosferę podniecenia, wielkiego święta. Kulminacyjnym punktem obrad było ogłoszenie tzw. pięciu prawd Polaków w Niemczech. Wyrecytowała mi je z pamięci: 1. Jesteśmy Polakami, 2. Wiara Ojców naszych jest wiarą naszych dzieci, 3. Polak Polakowi bratem, 4. Co dzień Polak narodowi służy, 5. Polska Matką naszą, nie wolno mówić o Matce źle". Są wyryte na tablicy koło kościoła św. Marcina, ale pani Elżbieta się boi, że to już nikogo nie obchodzi. Nikt nie zdaje sobie sprawy, ile wysiłku wymagało utrzymanie tej polskości. I jak ważna była zasada „Polak Polakowi bratem”.
Zeskrobała go własnoręcznie

Na drzwiach bursy akademickiej, w której zamieszkała kilka lat przed wojną (Łucja Schmidt tam pracowała), wymalowano czerwoną olejną farbą znak Rodła. Stylizowany bieg Wisły z zaznaczonym Krakowem, przyjęty w 1933 r. przez Polaków z Rzeszy Niemieckiej. Był odpowiedzią na zakaz używania godła polskiego. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak pół swastyki, co pozwoliło ominąć nakaz przyjęcia przez organizację symboliki nazistowskiej. Ale w końcu kazali pani Schmidt usunąć ten znak i choć się opierała, musiała go własnoręcznie zeskrobać.

Bursa należała do Związku Polaków, stworzono ją za pieniądze z odszkodowania za zniszczenie w 1920 r. przez bojówki nacjonalistyczne poprzedniego lokalu. Jadalnia, pracownia, biblioteka i kilka pokoi dla kilkunastu studentów z polskich organizacji akademickich. Kucharka stukała w sufit kijem od szczotki i wolała: „Szmytko, przijdźcie kołocz tajlować!”. „Szmytka”, bo Łucja nazywała się Schmidt, a „kołocz” to ciasto, które należało „tajlować”, czyli dzielić. W bursie zawsze były gwar i ruch, bo oprócz studentów w domu mieściła się redakcja „Małego Polaka w Niemczech i „Młodego Polaka w Niemczech".

Pani Elżbieta opowiadała mi, jak Polaków zaczęło przed wojną ubywać. Strach topił przywiązanie do polskości. Ludzie bali się przychodzić do Domu Polskiego. Chodzili jednak do kościoła, choć gestapo wzięło świątynię „pod opiekę. Po przeciwnej stronie ulicy był dom starców i tam siedzieli agenci z aparatami fotograficznymi, żeby był dowód, kto przychodzi.

17 września 1939 r. ks. Józef Sikora odprawił ostatnie polskie nabożeństwo w Breslau. Ludzie śpiewali „Boże, coś Polskę" i płakali. Zaraz potem hitlerowcy zamknęli świątynię.
Elżbieta też chciała żyć, była młoda, zakochała się

W mieszkaniu Schmidtów zaczęli ukrywać się Polacy wyciągnięci z obozowych transportów. Pani Elżbieta pamięta dwóch zabiedzonych robotników przymusowych, spotkanych na ulicy. Obaj byli z Krotoszyna, zaczęli przychodzić regularnie do Schmidtów, żeby coś zjeść, porozmawiać. Sąsiedzi wrogo patrzyli, bo „goście” mieli znak z literą „P”. Dłuższy czas ukrywała się u Schmidtów żona polskiego oficera, którą jej brat, a znajomy Elżbiety, porwał z transportu więźniów do obozu. Nie znalazła jej policja, choć Schmidtów miała na oku i kilkakrotnie przeprowadzała u nich rewizje.

Wojna długo toczyła się z dala od miasta, choć od 1944 r. co rusz włączano alarm przeciwlotniczy i cała kamienica spotykała się w schronie. Pani Elżbieta pamięta, że sąsiadka, stara wdowa, za każdym razem taszczyła ze sobą kartonowe pudło. W końcu zapytała ją, co jest w środku? Okazało się, że jej suknia ślubna...

Elżbieta również chciała żyć, była młoda, zakochała się, on był pracownikiem Archiwum Państwowego. Zginął w zbombardowanym transporcie wojskowym, nie zdążyła z nim nawet zamieszkać.

Życie w Breslau nagle się urwało, gdy Sowieci okrążyli miasto. Schmidtowie 21 stycznia 1945 r. opuścili mieszkanie. Całą pierzeję dowództwo twierdzy kazało spalić. Przygotowywali się do oblężenia, ludność cywilna i tak miała wyjść z miasta. Dotarła do Dzierżoniowa.

Nigdy nie chciała rozmawiać o tym, co się działo, gdy weszli Rosjanie. - To było potworne - powtarzała.

Bycie Polakiem nie dawało żadnej ochrony. Nie było też wiele warte, gdy przyszła ta ukochana Polska, bo na Polaków z Breslau „prawdziwi” Polacy patrzyli podejrzliwie. Byli Szwabami, mówili z twardym akcentem, nosili w sobie „gen zdrady”, więc wyrzucano ich z pracy, zabierano mieszkania, spychano na margines.

„Polak Polakowi bratem, ale nikt nie zna ceny, którą trzeba było za tę dewizę zapłacić. Polonia odeszła, zostałam tylko ja” - mówiła mi smutno pani Elżbieta. Jak wszystko dobrze pójdzie, znów spotkamy się 6 marca.

http://wyborcza.pl/AkcjeSpecjalne/7,155762,23070063,ostatnia-z-polonii-w-breslau-nigdy-nie-chciala-rozmawiac-o.html#Z_BoxGWImg
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie