Skocz do zawartości

Znowu o Środzie


IdeL

Rekomendowane odpowiedzi

http://biznes.onet.pl/wiadomosci/kraj/100-mln-dolarow-wyrzucone-na-smietnik-pod-wroclawiem/963sq4

Najpierw ktoś krzyknął do operatotra koparki: - Stop! Zatrzymaj maszynę. Jej łyżka rozbiła właśnie dzban, z którego wysypały się tysiące monet. Do wykopu rzucił się każdy, kto był w pobliżu. Ludzie spakowali numizmaty do kieszeni i poszli do domów. Miejscowe władze pozwoliły jednak by prace budowlane w centrum podwrocławskiej Środy Śląskiej trwały dalej. I dopiero wtedy się zaczęło... Po klilku dniach, na wysypisku śmieci, na które trafiał gruz z miasta, ludzie zaczęli znajdować fragmenty złotej biżuterii: brosze, pierścienie, elementy korony... Wszystko warte około 100 mln dolarów. Niektórzy próbowali na tym zrobić też biznes.
Aby zobaczyć coś niezwykłego i przeżyć przygodę wcale nie trzeba lecieć do Azji, Ameryki Południowej czy Afryki. Jak Indiana Jones możesz się też poczuć w Polsce. Jest miasto pod Wrocławiem, w którym co chwilę ludzie znajdują... skarby. I to nie byle jakie. Kto wie, co tu może jeszcze czekać na poszukiwaczy.
Średniowieczna korona ze złota wysadzana kamieniami szlachetnymi. Zapony, zawieszki, pierścienie i złota taśma. Mnóstwo średniowiecznych monet. Wszystko to znaleziono na… wysypisku śmieci i gruzu pod Wrocławiem. Brzmi niesamowicie, nieprawdaż? Zwłaszcza, że to nie jedyny skarb, który tu odkryto i pewnie nie ostatni.

Kiedy jako dziennikarz zacząłem zajmować się tym tematem szybko poczułem, że nie skończy się na artykułach prasowych. Materiał nadawał się na książkę, która w końcu powstała. Zatytułowałem ją „Miasto skarbów“.

Oto historia, która sprawi, że otworzy Ci się nóż w kieszeni. Joanna Lamparska, poszukiwaczka skarbów i autorka najpoczytniejszych książek o tajemnicach Dolnego Śląska skwitowała ją tak: - Człowiek chciałby zaraz szukać tych zaginionych skarbów i dusić tych, którzy są odpowiedzialni za ich roztrwonienie.

Skarby były tu zawsze

Kiedy w 1976 roku zza zegara ratuszowej wieży robotnicy wyciągnęli metalowy walec, który ktoś ukrył tu przed wiekami, po raz pierwszy w życiu poczuli tak wielkie emocje. Byli pewni, że w środku jest skarb. Nie zastanawiali się co z nim zrobią. Chcieli go tylko wziąć w ręce i schować. Ogarnęła ich gorączka złota. Próbowali otworzyć puszkę. Szło im ciężko, bo była solidnie zamknięta, tak szczelnie, by przez długie lata jej zawartości nie zniszczyła wilgoć. Gdy po dłuższym czasie udało im się podważyć wieczko, z puszki wysypały się setki monet oraz opieczętowane lakiem dokumenty.

Dwa lata po remoncie wieży miejscowy ksiądz budował plebanię. Kiedy ludzie kopali doły pod fundamenty, coś znaleźli. Dzieci opowiadały później o wykopanych monetach i biżuterii. - Dochodziły do mnie plotki, że coś tam znaleziono, ale na moje pytanie ksiądz odpowiedział negatywnie - zeznał później inspektorowi Najwyższej Izby Kontroli Lucjan Owczarenko, ówczesny dyrektor średzkiego muzeum.

Sprawą nie zajęła się ani milicja, ani prokuratura. Może dlatego, że w miasteczku panowały towarzyskie układy między prominentami, a może to były tylko plotki...

O rzekomo znalezionym skarbie szybko zapomniano. I pewnie nikt by nie wygrzebał tej sprawy, gdyby nie to, co stało się siedem lat później. W 1985 roku znów kopano doły pod fundamenty na średzkiej starówce. 24 maja, koło czwartej po południu, na placu budowy ktoś wrzasnął: - Stop! Zatrzymajcie koparkę! Ryszard Widurski z Rakoszyc, który siedział w kabinie maszyny wyłączył silnik. Wysiadł z pojazdu i zdębiał. To, co zobaczył na zawsze utkwiło w jego pamięci. W wykopie przy ulicy Daszyńskiego 12 położonej nieopodal Rynku, wśród gruzu coś połyskiwało. Tysiące srebrnych krążków wysypały się z rozbitego glinianego naczynia. To był skarb, po latach nazwany „małym skarbem średzkim”.Wszyscy rzucili się do wykopu. Szukali czegoś więcej. Ziemię rozgrzebywano gołymi rękoma. Ktoś chwycił za szpadel. Nim spostrzegli to pracownicy budowy, w dole pojawili się przypadkowi ludzie: przechodnie i bawiące się w okolicy dzieci. Ukradkiem pakowali do kieszeni wszystko to, co udało im się znaleźć. Co sprytniejsi wybierali tylko złote monety, pozostawiając „szaraki” dla reszty.

O znalezisku trzeba było powiadomić władzę. Nie obyło się oczywiście bez kłótni. Jedni bowiem chcieli zatrzymać skarb dla siebie, inni bali się posądzenia o kradzież i woleli zawiadomić Rejonowy Urząd Spraw Wewnętrznych (w PRL pod taką komórkę podlegała Milicja Obywatelska). Dobrze wiedzieli, że według prawa to, co zostało ukryte w ziemi przed 1945 rokiem należy do państwa, a za przywłaszczenie grozi surowa kara. I tak też się stało. Milicjantom o sprawie donieśli traktorzyści. Pozostałe jeszcze monety, Ryszard Widurski, który kierował koparką, zapakował do wiadra i zamknął w szoferce. Około pół do piątej urzędnicy z RUSW zabezpieczyli znalezisko, nawet nie przeliczyli monet i... poszli do domu. „Funkcjonariusz MO na pamiątkę wręczył nam po jednej monecie srebrnej” – opowiadał później jeden z robotników pracujących w wykopie.
Tymczasem, wieść o skarbach znalezionych na budowie w centrum Środy rozniosła się po okolicy. Pod osłoną nocy, w miejscu odkrycia zjawiło się wiele osób. Każda z nich liczyła, że może coś jeszcze znajdzie. I kto wie, co wówczas wpadło w ręce rabusiów...

Dopiero następnego dnia o odkryciu powiadomiony został pierwszy specjalista, znawca tematu. Był nim Jerzy Lodowski, dyrektor Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu. Przyjechał do Środy, obejrzał teren, gdzie znaleziono monety, zapakował je do dużego fiata i wywiózł do Wrocławia. Na tym zamieszanie się skończyło, a prace na budowie wznowiono. Taką decyzję podjęły miejskie władze. Sprawą rozkradzenia części znaleziska nie zajęła się ani milicja ani prokuratura.

Dopiero w pracowniach wrocławskiego muzeum archeologicznego, i to po kilku tygodniach – 10 czerwca, dokładnie obejrzano i przeliczono skarb. Wynik był zdumiewający: 3424 monety o łącznej wadze 12,7 kg. Nikt już nie miał wątpliwości – to był jeden z najcenniejszych skarbów monet znaleziony w ostatnich latach w Europie.

Skarb wyrzucony na śmietnik

Był 24 maja 1988 roku. Minęły trzy lata od odkrycia średzkich monet. Na ulicy Daszyńskiego znów pracowali budowlańcy.

- Rozbierali kamienicę numer 14, zaledwie 12 metrów od miejsca, w którym trzy lata wcześniej znaleziono monety. Oj, to było znane miejsce w Środzie. Tu była melina, chyba najgłośniejsza w okolicy. Ale żuli stąd pogoniono, bo budynek zaczął się przechylać po tym, jak tuż przy nim wykopano doły pod kable telefoniczne. No i kazano go rozebrać, choć w środku była zabytkowa, ponoć gotycka, piwnica – opowiada mieszkaniec jednego z budynków przy Daszyńskiego. Praca wrzała, a gruz z budowy trafiał na wysypisko znajdujące się kilka kilometrów od centrum miasteczka. Miał tu stanąć nowoczesny budynek mieszkalny.Dochodziła 11.10. Robotnicy pogłębiali dół pod fundamenty, a gdy jeden z nich żartował: „Na pewno znajdziemy jakiś skarb...”, drugi zamarł ze zdziwienia. W piasku leżały gliniane skorupy, a wśród nich coś połyskiwało. To znowu były monety, schowane przez kogoś przed wiekami. Do wykopu rzucił się każdy kto był w pobliżu, kilkadziesiąt osób. Ludzie wskakiwali sobie na plecy. Jeden drugiemu wydzierał monety z rąk. Pakowali je do kieszeni. Sprytniejsi nie brali srebrnych szaraków, tylko wybierali złote egzemplarze. Każdy chciał mieć choć trochę dla siebie. Nikt nie zastanawiał się, czy można, czy też nie. Zadziałała siła tłumu.

Dwaj pracownicy wynieśli z wykopu jeden dzban z monetami i schowali go w baraku. Stał tak do rana na blacie piły mechanicznej. O znalezieniu kolejnego skarbu w Środzie Śląskiej znów powiadomiono Rejonowy Urząd Spraw Wewnętrznych. Tym razem donieśli pracownicy centrali telefonicznej, którą budowano w 1985 roku, na sąsiedniej działce, w miejscu gdzie odkryto poprzedni skarb.

Na placu budowy pojawił się Jan Szawan, inspektor Rejonowego Urzędu Spraw Wewnetrznych w towarzystwie pracowników miejscowego Muzeum Rzemiosł Drzewnych: studenta trzeciego roku archeologii Wojciecha Balcerzaka i Zbigniewa Aleksego. Używając swojego autorytetu i niecenzuralnych słów, postraszyli zgraję przypadkowych rabusiów. Przypomnieli im o odpowiedzialności karnej za przywłaszczenie znaleziska. Od budowlańców udało im się odzyskać 1297 monet oraz fragmenty glinianego naczynia. Jednak wszyscy przypuszczali, że i tym razem nie odzyskano wszystkiego.Do pilnowania wykopu wystawiono strażników, którzy czuwali przy nim przez całą noc. W międzyczasie powiadomiono o skarbie specjalistów z Wrocławia. Nie spieszyło im się jednak do sensacyjnego odkrycia - przyjechali dopiero następnego dnia.

Rano do pracy przy wykopach nie przyszła część z zatrudnionych tam robotników. Jak się okazało świętowali, bo udało im się przejąć sporą część odkrytych dzień wcześniej monet. Ludzie opowiadali o wielkim pijaństwie w miejscowej knajpie, podczas której za alkohol placono średniowiecznymi monetami. Ale wówczas nikt ich absencją się nie przejął.

W miasteczku zrobiło się nerwowo, bo po raz kolejny przed rozpoczęciem budowy na zabytkowej starówce Środy nie przeprowadzono wcześniej badań archeologicznych. Nie zrobiono tego, mimo że już 12 grudnia 1985 roku pracownik Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno – Konserwatorskiego we Wrocławiu do dokumentów dotyczących budynków przy ul. Daszyśnkiego wpisał następująca notatkę: „Należy powiadomić WOAK o terminie rozpoczęcia prac ziemnych, które muszą być nadzorowane przez służby konserwatorskie, gdyż istnieje możliwość natrafienia na ślady osadnictwa średniowiecznego.”

W jednym z protokołów pokontrolnych inspektor NIK napisał: „Badania wykazały, iż nie przestrzegano ustawowych obowiązków i dopuszczono się rażących zaniedbań (...).“

O zabytkowym charakterze miasta przypomniano sobie po fakcie. Dopiero dzień po odkryciu monet, około godz. 8.00, na miejscu pojawili się wykwalifikowani specjaliści od skarbów, pracownicy Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego. Ci jednak na niewiele się przydali. - Wykop był doszczętnie zniszczony. Robotnicy dokopali się do warstwy żwiru. Ze średniowiecznej zabudowy nic kompletnie nie zostało. Ściany były świeżo poryte łopatami. Od strony zachodniej, między wykopem a ścianą gmachu centrali telefonicznej, na drodze leżały słupy betonowe, deski, cegły gotyckie i słomiane maty. Zrobiliśmy więc tylko niezbędne szkice, a następnego dnia wykop sprawdziliśmy wykrywaczem metalu – opowiada Tadeusz Kaletyn, dyrektor WOAK.

Prace zespołu WOAK nie trwały długo, bo nic nie znaleziono. Już po południu dyrektor Kaletyn postanowił zakończyć badania i udostępnić plac budowy wykonawcy, choć dzisiaj, w świetle obowiązujących przepisów, byłoby to niemożliwe. Ludzie i maszyny ruszyły.Z motyką na skarby

Ekipa konserwatorsko-archeologiczna wróciła do Wrocławia. Tymczasem po okolicy rozeszły się pogłoski, że na pobliskim wysypisku gruzu i śmieci, które urządzono w 1985 roku na terenie Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, ludzie znajdują złotą biżuterię. Na OSiR ruszyły eskapady miejscowej ludności. Ludzie znów zaczęli liczyć na fart, że może uda im się coś znaleźć. I znajdowali. Szukali pod osłoną nocy, tak, aby nikt nikogo nie zobaczył. Na gruzowisko wybierał się ojciec z synem, kolega z kolegą, a nawet przyjaciółka z przyjaciółką. Wyprawy wszyscy próbowali trzymać w tajemnicy. Jednak mieszkańcy Środy doskonale widzieli kto kopał i u kogo można było kupić skarby. Do znalazców kierowani byli antykwariusze pytający w okolicy o precjoza i monety. I znów, tak jak po znalezieniu skarbu w 1985 roku, pojawiły się autokary z niemieckimi turystami, którzy skupowali monety za szynkę w puszkach i trochę słodyczy oraz niemieckie marki.W międzyczasie dyrektora średzkiego muzeum, Lucjana Owczarenko, odwiedził jeden z uczniów miejscowej szkoły. Doniósł, że na wysypisku dzieci znajdują kolejne monety. Władze miasta i lokalna komenda Milicji Obywatelskiej miały nowy problem. Owczarenko zwołał ekipę kilkudziesięciu nastolatków, którzy mieli przeszukać teren. 30 maja ruszył z zapaleńcami, którym za każdą znalezioną monetę obiecał 500 złotych. Rezultaty, już po pierwszym dniu, były bardzo zachęcające. 54 sztuki groszy praskich i... złota zausznica znaleziona przez ucznia Szkoły Podstawowej numer 3.
REKLAMA

Następnego dnia prace na wysypisku kontynuowano od wczesnego rana. Gruz nadal przekopywali miejscowi uczniowie, bo akurat mieli dzień wolny od lekcji w związku z gminnymi igrzyskami sportowymi szkół podstawowych. Pełni zapału i ogarnięci gorączką złota, posługiwali się łopatami, grabiami i haczkami. Kopali tam, gdzie chcieli, bo nikt ich nie instruował. Rzecz jasna nie wszystko oddawali dyrektorowi muzeum. Część znalezionych monet chowali po kieszeniach, na pamiątkę. O sztuce archeologii też nie pamiętali, bo przecież w szkole nikt ich tego nie uczył.

Tuż przed południem na miejscu pojawił się długo oczekiwany dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego i jego dwóch pracowników. - Obejrzeliśmy wysypisko. To, co zobaczyliśmy, było przerażające. Muszla koncertowa, kręgielnia, basen, boisko, tor wyścigowy, strzelnica – to wszystko było kompletnie zniszczone. Wokół pełno śmieci. Wśród nich także odpady szpitalne. Na wysypisko ciągle przywożono też gruz. Były tego całe wywrotki. Wysypywano je gdzie popadło, a potem plantowano archaicznym spychaczem gąsienicowym typu „staliniec”. Ryszard Widusrki, operator koparki, który odkrył pierwszy skarb pokazał mi miejsce, na które prawdopodobnie przywożono gruz z ulicy Daszyńskiego. A tam kopała grupa kilkudziesięciu uczniów. Rywalizowali między sobą o to, kto znajdzie więcej monet. Niektórzy chowali je do kieszeni. Zdziwiłem się, że na miejscu nie było żadnego archeologa z miejscowego muzeum. Za to był Klaudiusz, syn dyrektora Owczarenki – wspomina Tadeusz Kaletyn, historyk który kierował Wojewódzkim Ośrodkiem Archeologiczno Konserwatorskim.

Kaletyn zażądał, by zakończyć akcję z dziećmi, bo – jat tłumaczył – była niewychowawcza i prymitywna. Miał lepszy pomysł: do poszukiwań chciał zaangażować słuchaczy Wojewódzkiego Ośrodka Szkolenia Milicji Obywatelskiej we Wrocławiu. Ale zanim przybyli ekipa dyrektora WOAK rozpoczęła własne poszukiwania. Teren podzielili na działki arowe i sprawdzali go zachodnią aparaturą do poszukiwania skarbów - wykrywaczem metali. Ten jednak na wysypisku śmieci nie sprawdził się, bo wszystkiego było tu pełno.

Ekipa muzealników opuściła stanowisko, a w Środzie pojawili się młodzi adepci sztuki milicyjnej. Przyjechali 1 czerwca, już o godzinie 8 rano. Wszyscy byli bardzo zaskoczeni, gdy na miejscu spotykali grupki dorosłych ludzi, którzy mimo obecności milicjanta przekopywali wysypisko. Ale na zdziwieniu się skończyło.

Słuchacze WOSMO ruszyli do pracy. Mieli prowadzić poszukiwania za pomocą specjalistycznego sprzętu. Tą aparaturą były łopaty, szpadle, grabie, sita budowlane oraz siatki ściągnięte ze służbowych nysek, które zwykle służyły do zabezpieczenia szyb samochodów. Ustawiali je pod kątem 45 stopni i łopatami przesypywali ziemię. Jednak na sicie zostawały tylko srebrne grosze praskie, których średnica przekraczała 30 mm. Gorzej było z mniejszymi złotymi florenami. Miały tylko 15 mm i przelatywały przez oczka.

Ekipa młodych milicjantów zbierała monety do skórzanych sakiewek. Sensacyjnego odkrycia dokonano tuż przed końcem pracy - znaleziono złotą monetę w pobliżu miejsca, gdzie dwa dni wcześniej jeden z uczniów odkrył złotą zausznicę. Ogółem tego dnia w ręce poszukiwaczy trafiło 567 groszy praskich i jeden floren. Tym razem wszystkim monetom wystawiano już metryczki, a znalazca dostawał pokwitowanie.

Po południu prace zakończono, a znaleziska zamknięto w sejfie miejscowego banku. Miejsca miał pilnować milicyjny wartownik. W nocy stanowisko archeologiczne zostało jednak doszczętnie zniszczone. Jak wspomina Kaletyn, rano kilkoro dzieci grzebało w gruzie i kopało pod okiem wartownika.

Kaletyn kazał przerwać prace na wysypisku, bo młodzi milicjanci, na rozkaz komendanta swojej szkoły, musieli wrócić do Wrocławia. Zbliżała się bowiem sesja egzaminacyjna, a na dodatek do stolicy Dolnego Śląska zjechali się działacze partyjni i przedstawiciele rządu NRD. Tam młodych milicjantów potrzebowano bardziej. Do Środy mieli wrócić w połowie czerwca.

Milicjanci wyjechali, a zamiast nich znów szukali poszukiwacze – amatorzy. Opowiada o tym Piotr K., który był wówczas uczniem Szkoły Podstawowej nr 3 w Środzie Śląskiej i razem z kolegami kopał na wysypisku:

- W czerwcu codziennie tam chodziliśmy. Jak wyjechali milicjanci z Wrocławia na OSiR ściągali ludzie w różnym wieku. I to nie tylko ze Środy, lecz z całej Polski. Przychodziły całe rodziny, z łopatami i grabiami. Wśród nich byli także synowie lokalnych prominetów. Potem w miasteczku opowiadano bardzo ciekawe historie. Znajdowano nie tylko monety. Kilku szczęśliwców trafiło na złotą biżuterię. Mówiono o olbrzymich broszkach, złotych orłach pierścieniach oraz o łańcuchu podobnym do sędziowskiego, który miał oczka wielkości fasoli – opowiada Piotr K.

Największe skupisko skarbów leżało w pobliżu małej olchy, 20 metrów od domku dozorcy wysypiska. Ale o tym archeolodzy, milicja i prokuratura dowiedzieli się znacznie później. W międzyczasie popsuli trochę plany domorosłym poszukiwaczom. 14 czerwca na wysypisko przyjechały wywrotki wypełnione piaskiem i iłem. Przez kilka następnych dni wysypywano je na gruz przywieziony tutaj z centrum miasta.

Gorączka złota czyli Środa niczym Eldorado

W Środzie zaczęło wrzeć. O skarbie mówił sąsiad sąsiadowi, kolega w pracy współpracownikowi zza biurka, przyjaciółka przyjaciółce, a uczeń - koledze z klasy. Wieść niosła się w Polskę. Z najdalszych zakątków kraju do miasteczka zaczęli przyjeżdżać poszukiwacze skarbów – amatorzy i złodzieje profesjonaliści. Zapanowała euforia. Dreszczyk emocji przeszedł praktycznie każdego mieszkańca miasteczka, w którym życie płynęło do tej pory z dnia na dzień, bez żadnych ekscesów. Teraz byli w centrum uwagi. Miasto codziennie pokazywano w Dzienniku Telewizyjnym, a do drzwi jego mieszkańców zaczęli pukać antykwariusze, którzy za monety oferowali pieniądze, jak można się dziś domyślać, niewspółmierne do prawdziwej ich wartości. Ale była to oferta atrakcyjna, bo złote i srebrne krążki łatwo można było wymienić na gotówkę, a ją z kolei przeznaczyć na piwo lub tanie wino. Handel wymienny kwitł więc pod budkami z piwem, sklepami i w parkach. Za szklankę srebrnych monet można było dostać dwa kufle piwa prosto z beczki. Groszami praskimi handlowano między innymi w barze „Pod zegarem”, który mieścił się w ratuszu.

Zabytkowe monety ukradzione z wykopu w centrum Środy sprzedawano też niemieckim turystom-emerytom, przedwojennym mieszkańcom Środy, którzy autokarami przyjeżdżali zobaczyć miasteczko opuszczone przed laty. I tak, srebrny grosz praski rodem z wieków średnich można było nabyć już za 5 czekolad marki Milka oraz paczkę dobrej kawy. Bardziej cwani negocjowali ceny. Niektórym udawało się wyciągnąć od zachodnich sąsiadów nawet 5 tys. zł za srebrny grosz praski i 80 tys. za złoty floren. Ot, takie były czasy.

Władze musiały coś z tym zrobić. W dwa dni po odkryciu, naczelnik miasta i gminy oraz dyrektor regionalnego muzeum postanowili rozpocząć akcję skupowania znaleziska od prywatnych znalazców. Za sztukę płacili tysiąc złotych. Następnego dnia w miejscowym ratuszu wywieszono ogłoszenia informujące o nagrodach dla tych, którzy dobrowolnie oddadzą skarb. W ten sposób odzyskano część monet. W prasie ukazały się też ogłoszenia.
Złoto w lodówce, kajdanki na rękach - czyli akcja o kryptonimie „KORONA”

Plotkami i faktami dotyczącymi odkrycia skarbu w Środzie Śląskiej zajęła się także Milicja Obywatelska. Do mieszkań obywateli podejrzanych o „kolekcjonerstwo” bez pukania, niespodziewanie wchodzili funkcjonariusze.

„Podjeżdżali sukami i zabierali ludzi do Wrocławia. Jeden akurat na kominie siedział. Przyjechali po niego. On do nich mówił, żeby poczekali, aż się umyje, a oni nie, brudnego zabrali” – opowiadała Alina Dukowska, której dom stał kiedyś na średzkim skarbie w artykule ”Idź złoto do Środy“ autorstwa Ewy Sarnowicz, który został opublikowany w „Magazynie Gazety Wyborczej“ 18 października 1996 roku.

„Przeszukiwali mnóstwo domów przy wykopie, ale niewiele by znaleźli, dyby na siebie nie donosili” – dodała Henryka Jabłońska, siostra pani Aliny.

To co znajdowali przerosło wszelkie oczekiwania. Funkcjonariuszy zaskakiwały też spryt i pomysłowość w ukrywaniu skarbów.

Własne śledztwo prowadziła też prokuratura. Prokurator Tadeusz Majda podpisał ponad 50 nakazów rewizji. Kilku osobom postawiono zarzuty. Większość spraw jednak umorzono ze względu na „znikomą szkodliwość czynu”. Akcja o kryptonimie „KORONA” przyniosła jednak całkiem niezłe rezultaty. Oto historie kilku osób, które znalazły monety i biżuterię na średzkim wysypisku, a później miały przez to kłopoty z milicją i prokuraturą.

Wpadli, bo ktoś na nich doniósł – historia Grzegorza K. i Romana B.

Kiedy dowiedzieli się, że archeolodzy i milicjanci zaprzestali poszukiwań skarbów na wysypisku śmieci postanowili sami zacząć szukać. Z łopatami i sitami ruszyli na teren OSiR-u. I powiodło im się: odkopali złoty pierścionek i srebrną monetę. Kilka dni później pojechali do Wrocławia, by specjaliści wycenili im znalezisko. Sklepy jubilerskie były jednak zamknięte. Ktoś doniósł milicji i funkcjonariusze zatrzymali ich pod jednym ze sklepów z biżuterią. Swoje skarby musieli oddać. Kary jednak nie ponieśli, bo zeznali, że chcieli tylko sprawdzić ile mogą dostać nagrody za oddanie znaleziska. Według ogłoszenia należało im się bowiem 10 proc. wartości.

Milicjanci w szkole, czyli o monetach Janusza P.

Szczęśliwy osiemnastolatek, uczeń miejscowego Zespołu Szkół Rolniczych, na początku czerwca znalazł na średzkim wysypisku fragment złotej korony. Pochwalił się koledze, z którym razem kopał, a potem swojemu dziadkowi, który był miejscowym zegarmistrzem. Dziadek przedmiot odebrał nastolatkowi, a po kilku dniach oddał milicji. Milicjanci odwiedzili ucznia w szkole. Przy Januszu P. znaleźli też złotą monetę, którą na widok funkcjonariuszy, próbował przekazać koleżance z klasy. Sprawę umorzono.

Srebro znalezione pod płotem – prawda o Wiesławawie S.

W jego mieszkaniu milicja znalazła 411 srebrnych, średniowiecznych monet. W śledztwie zeznał, że 25 lub 26 maja znalazł je obok drewnianego płotu odgradzającego budowę przy ul. Daszyńskiego 14. Miały leżeć w papierowej torebce. Mimo że wiedział o nagrodzie oferowanej znalazcom przez dyrektora muzeum, nie oddał monet, bo – jak tłumaczył prokuratorowi – przez dłuższy czas pracował poza miejscem zamieszkania. Prokuratura nie udowodniła mu, że kłamał, więc sprawę umorzono.

Korona kupiona podczas niedzielnego spaceru – o Zbigniewie M.

12 czerwca spacerował z rodziną w okolicach wysypiska. Spotkał tam czternastoletniego Tomasz D., który znalazł złotego orła wysadzanego szlachetnymi kamieniami. Jak się później okazało, był to fragment korony. Od ucznia odkupił znalezisko, a podczas śledztwa tłumaczył, że zrobił to by zabezpieczyć skarb. Rzeczywiście sam oddał go milicji.

Ze złotym pasem do pracy – Tadeusz O.

Złota bransoletka, srebrne monety oraz fragment złotego pasa znaleźli na średzkim wysypisku bracia Tadeusz i Mieczysław O. Grosze praskie trzymali w kryształowym naczyniu w kredensie oraz w portfelu, a fragment pasa Tadeusz nosił przez kilka dni ze sobą do pracy. Trzymał go w teczce. Oddali dopiero, gdy postraszyła ich milicja. Nie wcześniej, bo jak zeznali, nie ufali dyrektorowi miejscowego muzeum.

Skrytka w kontakcie i w ścianie piwnicy – bracia Jan i Jerzy K.

To kolejni bracia – znalazcy ze Środy. W ich ręce wpadły monety oraz złote drzewko – fragment korony. Numizmaty przechowywali w swoich klaserach oraz w ściennym kontakcie. Fragment korony leżał natomiast w skrytce w ścianie piwnicy.

Podobnych historii można by przytoczyć jeszcze kilkanaście. Byli i ludzie, którzy monety chcieli zachować na pamiątkę. Inni otrzymali je jako prezenty imieninowe. Niektórzy bali się odpowiedzialności i podrzucali numizmaty milicjantom do służbowych samochodów.

„Dochodzenie objęło ponad 30 osób. Andrzej K., miejscowy zegarmistrz, Piotr P.- pracownik handlu mięsem i Jan K., bezrobotny otrzymali wyroki sądu od 6 miesięcy do 1,5 roku oraz grzywny. Za kratki nie trafili, bo dostali wyroki w zawieszeniu. Skazano ich, bo nie oddali znalezionych przedmiotów mimo wielokrotnych apeli. 26 spraw umorzono, bo nie było dostatecznych dowodów popełnienia przestępstwa lub z powodu „znikomego zagrożenia społecznego” - napisał Maciej Piotrowski w artykule „Był Skarb”, opublikowanym w „Odrodzeniu”, 2 września 1989 r.

Hipotezy dotyczące pochodzenia skarbu średzkiego

Środa Śląska w późnym średniowieczu była bardzo prężnym ośrodkiem handlowym. Leżała na szlaku handlowym, odbywały się w niej jedne z największych targów w tej części Europy. W mieście osiedliło się też kilku zamożnych bankierów - Żydów.
Niektórzy mieszkańcy miejscowości robili międzynarodowe kariery. Tak jak na przykład Jan, proboszcz kaplicy Wszystkich Świętych na praskich Hradczanach. Śląsk był wówczas pod panowaniem Karola IV Luksemburskiego, który popadł w kłopoty finansowe. Tak duże, że w niektórych miastach był uznawany za persona non grata. Marzyła mu się jednak korona cesarza. Jan ze Środy postanowił mu pomóc. Obiecał, że załatwi władcy pożyczkę u jednego ze średzkich Żydów. Muscho, czyli Mojżesz, najbogatszy z nich dysponował odpowiednią gotówką. Postawił jednak kilka warunków. Po pierwsze, zażądał zastawu w postaci klejnotów, po drugie zapewnienia trzyletniego prawa pobytu na Śląsku i zwolnienia z podatku. Karol IV na to przystał. 3 września 1348 roku we Wrocławiu wystawił nawet na to dokument.

Karol IV koronował się na cesarza niemieckiego, Jan ze Środy został kanonikiem cesarstwa, a na Śląsku wybuchła epidemia czarnej śmierci. Dżuma dziesiątkowała ludność. O przywleczenie zarazy oskarżano Żydów. Uciekali przed pogromem. W pośpiechu pakowali tylko niezbędne rzeczy. Majątek, między innymi złoto, chowali. Muscho klejnoty Karola IV zakopał pod swoim domem, bo myślał, że kiedyś po nie wróci. Tak przetrwały ponad 650 lat, aż odkryła je koparka.

Co jeszcze leży w ziemi?

Do dziś mieszkańcy małego miasteczka pod Wrocławiem zmagają się z klątwą skarbów. Środa Śląska leżała bowiem na skrzyżowaniu najważniejszych szlaków handlowych. To tu obracano ogromnymi sumami. Złoto przysypywano garściami. Nic więc dziwnego, że do dziś można je tutaj znaleźć. Wiedzą o tym poszukiwacze skarbów, z którymi boryka się dziś policja i muzealnicy. Funkcjonariusze walczą z amatorami, którzy rozkopują miasto. Do dziś rabusie szukają także na wysypisku, gdzie znaleziono skarb tysiąclecia. Buszują także w pobliskich lasach, gdzie znajdują się groby ludności kultury łużyckiej. Wykopują z nich urny, które trafiają następnie do zachodnich antykwariatów.

Historia lubi się powtarzać, zazwyczaj dwukrotnie. Ale nie w Środzie Śląskiej – tu te same schematy opisywane są co chwilę. Kolejny skarb średzki znaleziono w 2000 r., też w centrum miasta. Należał do rodziny Pavel i jest to kolekcja biżuterii i monet odnaleziona w ruinach wyburzanej kamienicy. Według historyków została ona ukryta podczas II wojny światowej. W jej skład wchodzi około 30 sztuk biżuterii wykonanej na przełomie XIX i XX wieku ze srebra i złota, zdobionej kamieniami szlachetnymi oraz zastawa stołowa i srebrne monety z 1939 roku. Do najcenniejszych przedmiotów tzw. małego skarbu średzkiego należą secesyjny naszyjnik ze złota ozdobiony ażurowym motywem liry oraz brosza ze złota.

A tymczasem w Środzie Śląskiej ludzie śpią na skarbach. I kto wie co tu jeszcze zostanie znalezione... Zanim jednak wyruszycie do Środy Śląskiej by ich szukać pamiętajcie, że musicie zdobyć na to odpowiednie zezwolenie. Bez tego dokumentu możecie nawet trafić za kratki.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Do dziś rabusie szukają także na wysypisku, gdzie znaleziono skarb tysiąclecia. Buszują także w pobliskich lasach, gdzie znajdują się groby ludności kultury łużyckiej. Wykopują z nich urny, które trafiają następnie do zachodnich antykwariatów"

;)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie