Skocz do zawartości

Wołowska kradzież stulecia


Rekomendowane odpowiedzi

Przed pół wiekiem położony na Dolnym Śląsku Wołów liczył zaledwie osiem tysięcy mieszkańców. Na obrzeżach niewielkiego miasteczka, w dwupiętrowym budynku przy Placu Sobieskiego, znajdował się oddział Narodowego Banku Polskiego. W poniedziałek 20 sierpnia, jak zawsze z samego rana zjawiła się tutaj sprzątaczka. Zaskoczyło ją, że pomimo otwartych drzwi nigdzie nie ma strażnika, który pilnował w nocy banku. Kiedy rozglądała się po pomieszczeniach usłyszała dochodzące z piwnicy wołania o pomoc. Z drżącym sercem zeszła na dół, gdzie znalazła skrępowanego i zakneblowanego wartownika. Kilka minut później miejscowa policja wiedziała już o napadzie na bank. Jeszcze nikt nie domyślał się, że łupem rabusiów padły gigantyczne pieniądze.

Jak wynikało z zezna strażnika o godzinie dwudziestej zmienił kolegę i rozpoczął dwunastogodzinny dyżur. Przed północą wyszedł ze stróżówki na obchód pomieszczeń. W pewnym momencie ktoś oślepił go światłem latarki. - Stój, jeśli ci życie miłe. Oddaj pistolet - usłyszał żądanie napastnika. Zaskoczony mężczyzna nie miał czasu na jakąkolwiek reakcję, nie zdążył też sięgnąć po broń. - Panowie, darujcie życie. Mam żonę i dzieci - zdążył wyszeptać, zanim rabusie zakneblowali mu usta, dokładnie związali ręce i nogi i przywiązali do haka w piwnicy. Nie widział ich twarzy, zresztą napastnicy nałożyli na nie czarne pończochy, poza tym było ciemno. Dopiero kilka godzin uwolniła go przerażona sprzątaczka, która przyszła do pracy.

Milicja szybko odtworzyła przebieg napadu. Sprawcy - było ich przynajmniej kilku - przy pomocy podnośnika hydraulicznego przebili się przez strop pomiędzy piwnicą a parterem do skarbca, a jego pancerne drzwi sforsowali łomem i wiertarką. Po otwarciu drzwi zabrali wszystkie worki z pieniędzmi. Zanim wyszli z banku rozlali na podłodze ropę aby zatrzeć ślady wszelkiej bytności i nie pozwolić na podjęcie poszukiwań przez psa tropiącego. Nie udało się ustalić, jak udało im się dostać na teren placówki bankowej. Mało prawdopodobne było, aby działali w zmowie z pełniącym nocną służbę wartownikiem. Raczej jeden lub dwaj napastnicy ukryli się gdzieś w godzinach pracy placówki i dopiero po unieszkodliwieniu ochroniarza wpuścili czekających w pobliżu wspólników.

Gigantyczne śledztwo

Jeszcze w poniedziałkowy ranem było wiadomo, że łupem włamywaczy był gigantyczny. Zrabowali oni 12 milionów 531 tysięcy złotych: 3,5 miliona zł w banknotach używanych i ponad 9 milionów w nowych. To była suma, którą trudno sobie w ogóle sobie wyobrazić: i wtedy, i dzisiaj. Można było za nią kupić np. sto nowych domów jednorodzinnych, zaś średnia miesięczna pensja w 1962 roku wynosiła niespełna 1700 złotych.

Rozpoczęło się gigantyczne śledztwo, nadzorowane od początku przez Komendę Główną Milicji Obywatelskiej, opatrzone kryptonimem W-62". Szybko ustalono, że lewarek, którym posłużono się podczas napadu, pochodził do krajowego producenta i był sprzedawany wyłącznie w sieci państwowych sklepów Motozbyt". Najbliższa taka placówka mieściła się we Wrocławiu. W ciągu ostatniego roku sprzedano około dwudziestu takich urządzeń, jednak ze zrozumiałych względów, sprzedawcy nie umieli sobie przypomnieć ani jednego nabywcy. Samochód, którym posługiwali się sprawcy, zostawił ślady opon. Pasowały do żuka, nysy i warszawy - a więc pojazdów, które były bardzo liczne na polskich drogach.

W Wołowie przez kilka tygodni pracowało przynajmniej dwudziestu tajniaków, którzy ze strzępów rozmów próbowali wyłowić jakiekolwiek istotne informacje. Nie na wiele to się zdało, bo miejscowi nie wnieśli do śledztwa nic nowego. Zresztą niemal wszystkie hipotezy przyjmowały, że sprawcy wywodzą się spoza miasteczka, a nawet spoza Dolnego Śląska. Dlaczego jednak ich wybór padł na niewielki bank w sennym miasteczku? To była jedna z największych zagadek w śledztwie. Odpowiedź na to pytanie z pewnością przybliżyłaby dochodzeniowców do potencjalnych sprawców, niestety cały czas pozostawało to w kręgu podejrzeń i domysłów.

Ponad trzy czwarte skradzionych pieniędzy stanowiły stare i nowe banknoty 500-złotowe, reszta to były przede wszystkim używane setki". Podobno ówczesne władze nosiły się z zamiarem całkowitego wycofania z obiegu dotychczasowych pięćsetek" i druku zupełnie nowych pieniądze, jednak kiedy policzono koszty takiej operacji zrezygnowano z pomysłu. Niemniej w całym kraju rozpuszczano plotki o takiej możliwości, co miało skłonić bandytów do niekontrowanych działań, a przede wszystkim próby szybkiego wydania pieniędzy. Była to jedyna szansa, że uda się wpaść na ich trop.

Nie było problemu z ustaleniem serii i numerów zrabowanych nowych banknotów 500-złotowych bo zostały one spisane we wrocławskim oddziale NBP przed ich transportem do odległego o 40 kilometrów Wołowa. Milicja była przekonana, że sprawcy prędzej czy później będą próbowali zapłacić gdzieś w Polsce zrabowanymi pieniędzmi. Dlatego niemal wszystkie sklepy w Polsce otrzymały serie i numery zrabowanych pieniędzy. Kasjerzy znali je niemal na pamięć, mieli dyskretnie sprawdzać każdy wręczany im banknot 500- i 1000-złotowy… choć z tym ostatnim różnie bywało!

Na szczęście policjanci nie oszukali się.

Gdyby nie kobieta

Być może sprawców skoku stulecia nigdy by nie zatrzymano, gdyby nie niefrasobliwość żony Mieczysława F. Kobieta na początku października 1962 roku odwiedziła rodzinę w Kluczborku na Opolszczyźnie, u której ukryli część zrabowanych pieniędzy. W miejscowym sklepie odzieżowym jej uwagę przykuł piękny obrus za 200 złotych. Nie pytając męża o zgodę wyjęła ze skrytki jeden banknot. Była przekonana, że to nic takiego i nie będzie z tego powodu żadnej afery. Próbowała zapłacić nim w sklepie, jednak czujne oko kasjerki wyłowiło trefny banknot. Na pierwszy rzut oka banknot wyglądał na zużyty, ale jak potem wykazało śledztwo, przestępcy przed wprowadzeniem ich do obiegu stosowali prymitywną, ale często skuteczną metodę: gnietli w rękach nowe pieniądze, potem je prostowali na stole. I tak wiele razy, aby cenny papier wyglądał na wielokrotnie używany . I co z tego: i tak zdradziły numer y i seria banknotów. Z pomocą koleżanki zażądała, by klientka udała się na zaplecze i tak czekała na przyjazd milicji. Jeszcze tego samego dnia w areszcie znalazł się jej mąż, który pozostał w Wołowie. Zresztą i tak od pewnego czasu był w szerokim kręgu podejrzanych.

Śledczy wzięli go w krzyżowy ogień pytań. Człowiek, który nigdy nie miał do czynienia ze śledczymi szybko wyjawił prawdę. Tym bardziej, że w mieszkaniu znaleziono pieniądze pochodzące z napadu. Tylko na początku przekonywał, że znalazł je przed miesiącem w jednym z pobliskich lasów, ale szybko pękł". Część łupu znajdowała się w obudowie starego telewizora, stojącego na wystawie w jego warsztacie. W ciągu kilku dni siódemka mężczyzn, którzy zaplanowali i dokonali napadu na bank w Wołowie, została osadzona w areszcie. Wszyscy złożyli szczegółowe zeznania, próbując umniejszać swoją rolę, a obciążając pozostałych kompanów. Mimo wszystko wydarzenia zaczęły układać się w spójną całość. Okazało się, że niewielką część pieniędzy zdążyli już wydać: - baliśmy się, że może być wymiana pieniędzy, ludzie o tym głośno plotkowali. Chcieliśmy choć trochę uszczknąć z tej góry złota, zanim zamieni się ono w bezwartościowy papier.

Szok i niedowierzanie

Milicja, opinia publiczna, całe społeczeństwo było przekonane, że włamania dokonała doskonale zorganizowana grupa przestępcza. Kiedy ujawniono sprawców napadu powszechnie nie dawała wiary, że byli nimi zwykli, prości ludzie, a nie żadni - jak powszechnie przypuszczano - wyrachowani bandyci

Pomysłodawcą napadu był 38-letni wówczas Mieczysław F., elektronik, który prowadził w Wołowie zakład naprawy sprzętu radiowo-telewizyjnego. W 1961 roku montował w wołowskim banku system alarmowy. Wtedy po raz pierwszy widział wielkie pieniądze zgromadzone w jednym miejscu. I chyba wtedy zapałał żądzą ich zagarnięcia.

Najpierw do udziału w napadzie namówił miejscowego rymarza 35-letniego Józefa S. i tutejszego taksówkarza, starszego o jedenaście lat taksówkarza Wiktora K. Potrzebowali jeszcze kogoś obcego, kto unieszkodliwiłby bankowego strażnika. Namówili 27-letniego Alfreda F. - mieszkającego we Wrocławiu brata Mieczysława i szwagra rymarza - 25-letniego Mikołaja K. W organizację napadu wtajemniczono jeszcze 49-letniego z Obornik Śląskich, który wniósł do gangu nielegalnie posiadaną broń oraz 35-letniego Rudolfa D., który pracował w wołowskim banku na stanowisku kasjera. Ten ostatni miał zdradzić, kiedy w skarbcu będą większe pieniądze i - dodatkowo - zdradzić kilka szczegółów na temat sposobu ochrony pieniędzy. To od niego złodzieje dowiedzieli się, że do skarbca najlepiej dostać się od podłogi. - Kilka tygodni wcześniej zacięły się drzwi od skarbca i dyrektor kazał przebijać podłogę. Beton w tym miejscu jest świeży, łatwiejszy do skruszenia - zdradził bankowiec.

Po wielu dyskusjach i naradach dograli szczegóły. Dwóch z nich, jeszcze w godzinach pracy banku schowa się wewnątrz pomieszczeń i w dogodnym momencie zaatakują strażnika. Po jego obezwładnieniu wpuszczają dwóch pozostałych kompanów, piąty stoi na czatach i ma ich ostrzec gdyby działo się coś niespodziewanego. Rabusie lewarkiem przebijają się do skarbca i wiertarką oraz łomem rozbijają sejf. Po zapakowaniu pieniędzy w worki zlewają podłogę olejem silnikowym, aby zmylić psy, po czym dzwonią po taksówkarza by zabrał łupy. Rozchodzą się, wyrzucają do stawu pistolety i narzędzia użyte podczas napadu, wracają do domów, przebierają się, żyją tak, jakby nic się nie stało… Następnego dnia podzielili pieniądze na kilka, w miarę równych części, tak był łatwiej je było ukryć w różnych miejscach. Pomysłodawca napadu przykazał kompanom by przez co najmniej 5 lat nie wydawać zbyt wielu zrabowanych pieniędzy. - Lepiej nie kusić licha i nie ściągać na siebie uwagi milicji - ostrzegał. - Mamy żyć, tak jakbyśmy nie mieli tych pieniędzy. Dopiero za kilka lat, kiedy sprawa przycichnie, będzie można powoli skorzystać z tego, co zdobyliśmy. Póki co, nie możemy pokazywać naszych pieniędzy. Żadnych samochodów, nowych domów, ciuchów, wystawnego życia…

Plan napadu udało się zrealizować w stu procentach, nie stało się nic, co pomieszałoby im szyki. Być może gdyby nie kobieca pokusa zrobienia zakupów nigdy by nich nie zatrzymano.

Wyrok Temidy

Proces oskarżonych o napad na bank w Wołowie rozpoczął się przed Sądem Wojewódzkim we Wrocławiu 4 grudnia 1962 roku. Za zarzucane im czyny groziła nawet kara śmierci. - Aż nie chce się wierzyć, że ci ludzie dokonali najzuchwalszego po wojnie napadu w Polsce - relacjonował pierwszy dzień procesu sprawozdawca Kuriera Polskiego".

Na szczęście dla rabusiów z Wołowa nie orzeczono najwyższego wymiaru kary, choć niektórzy spodziewali się, że w tym procesie polecą głowy" Pięciu głównym sprawców skazano na kary dożywocia, które potem zamienione na 25 lat więzienia, dwaj pozostali pomocnicy po 15 lat. W kilku pozostałych procesach na kary od roku do ośmiu lat więzienia skazano dwadzieścia innych osób (najbliższa rodzina, krewni, znajomi) za paserstwo, pomocnictwo bądź niepowiadomienie organów ścigania

Autorzy apadu stulecia" wyszli na wolność w 1979 roku i już nigdy więcej nie weszli w konflikt z prawem. Akta sądowe procesu z 1962 roku niemal w całości uległy zniszczeniu. Archiwum, w którym spoczywały zgodnie z przepisami, zostało zalane podczas powodzi stulecia", która nawiedziła Wrocław w 1997 roku. Ze zrabowanych 12 531 tys. zł milicja odzyskała 11 572 tys. zł. Część została spalona przez sprawców kilka dni przed zatrzymaniem. Wpadli w panikę widząc kręcących się w pobliżu milicjantów. Rabusie zdążyli wydać zaledwie około 150 tysięcy zł.

http://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/kulisy-napadu-stulecia/4kskr
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie