Czlowieksniegu Napisano 17 Marzec 2012 Autor Napisano 17 Marzec 2012 POLSKI SZPITAL POLOWY W KOREI PÓŁNOCNEJ. HISTORIA ZAPOMNIANAPolski MASH. Ratowali życie pod bombami AmerykanówWokół nich ciągle spadały bomby, a nad nimi przelatywały pociski. Z frontu płynął strumień żołnierzy rannych w walce z amerykańskimi grabieżcami". W prowizorycznym szpitalu polowym Polacy ratowali życie ofiarom wojny koreańskiej. Niektórzy nie wytrzymywali. To zapomniana historia polskiego szpitala Czerwonego Krzyża w Korei Północnej.Rok 1953. Na półwyspie koreańskim już od niemal trzech lat trwa pierwsza „gorąca wojna” zimnej wojny. Przez Koreę Północną i Południową już dwukrotnie przetoczył się front. Każda ze stron już raz niemal przegrała, jednak zaangażowanie raz świata zachodniego, a raz bloku wschodniego, odwracało bieg wojny. Ostatecznie front ustabilizował się na 38. równoleżniku przecinającym półwysep niemal w połowie.„Skoro przyjechałeś do naszej ojczyzny nazywałem Cię bratem”Wtedy w bloku wschodnim zdecydowano o rozszerzeniu „bratniej pomocy” dla Phenianu. Zapadła decyzja o wysłaniu między innymi pomocy medycznej z wszystkich krajów socjalistycznych. Stosowną umowę o utworzeniu polskiego szpitala wojskowego, zawierającą dozę obowiązkowych zwrotów o niesieniu internacjonalistycznej pomocy i walce z imperializmem, rząd PRL podpisał z władzami KRLD w maju 1953 roku.Faktyczne przygotowania do wysłania lekarzy pierwszej zmiany trwały już wcześniej. Niektórzy z nich zniknęli z domów już w styczniu. – Mąż spakował się i wyjechał. Nie wiedziałam gdzie, ani kiedy wróci. Wtedy to była wszystko tajemnica – wspomina Maria Grenda, żona dr Józefa Grendy.O tajności posuniętej do granic absurdu mówi też prof. Hanna Zielczyńska. – Nawet otrzymaliśmy zmienione imiona i nazwiska – wspomina lekarka, która pojechała do Korei z pierwszą zmianą. Przez cały wyjazd nie mogła pisać ani otrzymywać listów z kraju. Jak wspomina, podczas niemal roku nieobecności męża tylko dwa razy dostała o nim informację z Ministerstwa Zdrowia.– Że żyje i że wszystko jest dobrze – wspomina.Dlaczego Polacy decydowali się na wyprawę na drugi koniec świata w strefę działań wojennych? Część robiła to z poczucia lekarskiego obowiązku. – To była chęć niesienia pomocy, tam gdzie najbardziej była ona potrzebna – mówi dr Janusz Szajewski.Po chwili dodaje: - A trochę chęć przeżycia przygody.Do prof. Zielczyńskiej przyszła przełożona. – Zapytała, czy byłabym zainteresowana wyjazdem na wojnę – mówi. – Uznałam, że skoro rodzice nie żyją, nie jestem zamężna i mam tylko brata, to może i pojadę. Nic nie miałam do stracenia, a to była szansa na przygodę i nauczenie się czegoś ciekawego.Niektórzy nie mieli takiej swobody wyboru. Osoby należące do partii często były „zgłaszane na ochotnika” i chcąc czy nie chcąc pomagały bratniemu narodowi w imię ideologii socjalistycznej.„Z Polski do Korei droga jest bardzo daleka”Pierwszym etapem podróży był specjalny obóz „przygotowawczy” w ośrodku ukrytym w lesie pod Warszawą. Jak pisze w swoich wspomnieniach dr Szajewski, który jechał do Korei z drugą zmianą w 1954 roku, wszystko odbywało się w wielkiej tajemnicy i było okraszone „bzdurnymi wykładami politycznymi”. – Nikomu nie mogliśmy powiedzieć gdzie jesteśmy i gdzie jedziemy – wspomina lekarz. Najważniejsze były jednak różne szczepienia np. przeciw malarii.Po skończeniu przygotowań obsadę szpitala wysyłano w długą podróż. Trwała ponad tydzień i pokonywano ją częściowo w grupach. Każda zmiana liczyła bowiem od 50 do 60 osób i nie mieściła się do ówczesnych samolotów transportowych. – Lecieliśmy po kilkanaście osób razem z bagażami w kabinie – wspomina prof. Zielczyńska.Trasa pokonywana wiodła z Warszawy do Moskwy, później przez całą Rosję do Irkucka. Z radzieckiej Syberii następował skok do Pekinu. Ten odcinek zazwyczaj pokonywano samolotami. W chińskiej stolicy następowała „zbiórka” kolejnych grup i po kilku dniach Polacy ruszali pociągiem do granicy Korei. Pierwsza zmiana od granicy podróżowała ciężarówkami, ponieważ pociągi były ulubionymi celem amerykańskich myśliwców bombardujących. Właściwie to nie było po czym jechać, ponieważ tory podczas trzech lat wojny zostały kompletnie zdewastowane. Kolejne zmiany, które przybywały do Korei już po zawieszeniu broni, mogły pojechać pociągiem dalej, aż do Phenianu.„Ciągle się tlili i podpalali sobą łóżka”Pierwsi Polacy, w tym prof. Zielczyńska, dotarli do Korei Północnej w maju 1953 roku. Z granicy chińskiej przewieziono ich ciężarówkami niemal na linię frontu. – Po drodze widzieliśmy straszne zniszczenia. Wszystko było zrujnowane. Wtedy nie mogłam tego pojąć. Taki biedny kraj a tu jeszcze Amerykanie atakują i bombardują – wspomina lekarka.„Chrzest bojowy” Polacy przeżyli w szpitalu polowym prowadzonym przez Węgrów, gdzie zatrzymali się na chwilę w drodze do wyznaczonego miejsca na polski szpital. – Nadleciały amerykańskie samoloty i zrzuciły bomby, pomimo tego, że na namiotach był wymalowany czerwony krzyż. Węgrzy powiedzieli nam, żebyśmy się nie trudzili malowaniem znaków na swoim szpitalu bo to i tak nic nie daje – wspomina prof. Zielczyńska.Przez dwa następne miesiące widok amerykańskich maszyn i bombardowania stały się codziennością Polaków. Szpital stał kilkaset metrów od linii frontu w górskiej dolinie. – Bomby spadały cały czas, tak samo cały czas napływali ranni – opowiada lekarka. Niemal natychmiast po przybyciu na miejsce Polacy musieli ratować żołnierzy, których pozycje zbombardowano napalmem. – Byli strasznie poparzeni. Ciągle się tlili i podpalali sobą łóżka – mówi prof. Zielczyńska.Warunki były niezwykle prymitywne, czego można się było spodziewać po przyfrontowym szpitalu polowym. Pacjenci leżeli w dużych namiotach. – To byli głównie chińscy „ochotnicy”, Koreańczyków było mniej – wspomina lekarka. Podczas działań zbrojnych Polakom nakazano udzielać rannym jedynie doraźnej pomocy, tak aby można ich było bezpiecznie ewakuować na tyły i przygotować miejsce dla następnych.Poza pracą ich miejscem wypoczynku były ziemianki zbudowane w pobliżu szpitala, które nie oferowały praktycznie żadnych wygód. Ciężkie warunki i życie pod ostrzałem odciskało się na psychice niektórych Polaków. Pielęgniarka w wyniku ciągłego stresu i strachu wpadła w ciężką depresję. Jej stan był na tyle zły, że odesłano ją do Polski. Jeden z kierowców szpitala panicznie bał się bombardowania i zostania zasypanym w ziemiance. Jak wspomina prof. Zielczyńska, mężczyzna spał tylko na powietrzu pod okolicznymi drzewami. Pecha miał też polski kucharz szpitala, który zaraził się pasożytami i musiał być ewakuowany do kraju. Później Polaków żywił już Koreańczyk.„W dalszym ciągu będę walczył o pokój dla narodów świata”W warunkach wojennych placówka działała dwa miesiące, w tym czasie szczęśliwie żaden Polak nie został ranny. Po zawieszeniu broni zawartym 27 lipca 1953 roku, szpital wojskowy przekształcono w cywilny. Jeszcze kilka miesięcy działał w starym miejscu i zajmował się rannymi „bojownikami o wolność i demokrację”. Z czasem wśród pacjentów pojawiało się coraz więcej cywilów. Na jesieni wszystko zapakowano w skrzynie i przewieziono na północ, do miasta Hamhyn nad Morzem Japońskim.- Wtedy to już był normalny szpital. Opiekowaliśmy się miejscową ludnością cywilną i jeszcze trochę żołnierzami – wspomina prof. Zielczyńska. Pracę na nowym miejscu Polacy musieli jednak zacząć od remontu budynku. Pomimo ich wysiłków, jeszcze przez wiele miesięcy warunki były niezwykle prymitywne. Szkło było luksusem, a w okiennych ramach dominowały gazety. Sieć elektryczna była co najmniej „prosta”. Jak mówi dr Szajewski, nie było żadnych bezpieczników a kable po prostu zwisały ze ścian. Jeśli chciało się sprawdzić czy jest prąd, po prostu zbliżało się do siebie dwa kable, a przeskakująca pomiędzy nimi błyskawica „była odpowiedzią twierdzącą”.W zdewastowanej wojną i skrajnie biednej Korei Północnej praktycznie nie istniała wówczas służba zdrowia. Szpital PCK był dla okolicznej ludności jedyną możliwością otrzymania pomocy i to na wysokim poziomie. – Polska też wówczas była biedna, ale my przywieźliśmy z sobą wszystko. To musiały być bardzo duże koszty – wspomina prof. Zielczyńska. Władze PRL zadbały, aby polska wizytówka w Korei Północnej była jak najlepsza. Na misję pojechali dobrzy specjaliści, mieli dobry sprzęt i zapas leków dowożonych z Polski.„Idź razem z radosną piosenką przez życie Ty kwitnący kwiecie”Pierwsza obsada szpitala licząca 58 osób wyjechała z Korei w grudniu. Na pożegnanie dr Grenda dostał od swoich koreańskich pacjentów specjalny mały zeszyt, w którym kilkunastu wykaligrafowało podziękowania. Koreańczycy zrobili też z zdobytego skądś kawałka jedwabiu mały sztandar i wyhaftowali na nim zwroty o „przyjaźni polsko-koreańskiej”, podziękowanie i datę odjazdu Polaków..Później przyjechały jeszcze cztery zmiany. Łącznie przez szpital PCK do 1956 roku przewinęły się 192 osoby. Rok po zawieszeniu broni rząd PRL przekazał formalnie całe wyposażenie i sprzęt na własność KRL-D. Od tej pory Polacy faktycznie pracowali już w szpitalu koreańskim i uczyli Koreańczyków.Pomimo tego, nazwa „polski szpital” przylgnęła na stałe i do dzisiaj właśnie tak jest nazywana przez okolicznych mieszkańców. Nadal istnieją dwa baraki w których pracowali Polacy, a placówka w Hamhynie jest znana na całą Koreę Północną jako najlepszy szpital ortopedyczny i rehabilitacyjny. Pierwszych koreańskich specjalistów w tej dziedzinie kształcili Polacy.Współcześnie szpital stara się wspierać Polska Akcja Humanitarna i MSZ. Kilka razy udało się przekazać do Hamhynu leki i sprzęt medyczny zakupiony przez PAH. Obecnie ambasada w Phenianie pracuje nad wspomożeniem remontu „polskiego szpitala”.„Dziś smutnie żegnając Was pamiętać będziemy zawsze te chwile…”Historia polskich lekarzy w Korei Północnej skończyła się definitywnie w 1987 roku. Grupa około 20 lekarzy, głównie z I i II obsady szpitala, ponownie udała się w podróż na drugi kraniec świata wraz z oficjalną rządową delegacją gen. Jaruzelskiego.- Podczas jakiejś defilady siedzieliśmy nawet na trybunie z Kim Ir Senem, co prawda oddzielał nas od niego kordon wielu ochroniarzy – wspomina dr Szajewski. Polska delegacja brała też udział w licznych „nudnych” przyjęciach wypełnionych sztampowymi przemówieniami o przyjaźni internacjonalistycznej i bratniej miłości. – Poprosiłem o głos. Powiedziałem, że najcenniejsza była dla Polaków szansa na poznanie zwykłych Koreańczyków i na odwrót, po czym zaśpiewałem fragment ludowej piosenki „Arirang” – mówi dr Szajewski. – Konsternacja była wielka, ale po chwili wybuchła ogólna radość i oklaski – wspomina doktor.W 1987 r. do Korei pojechała też prof. Zielczyńska. – Pytaliśmy w ich ambasadzie przed wyjazdem, co moglibyśmy zabrać na prezenty. Czego im najbardziej potrzeba. Odpowiedzieli, że nic, wszystko mamy. Już na miejscu bardzo chcieliśmy pojechać do Hamhynu, ale ciągle się opierali i mówili, że to niemożliwe, bo drogi rozmyte, bo to, bo tamto – mówi profesor.– Ostatecznie pod koniec wizyty nas tam zawieźli. Okazało się, że mogliśmy tyle rzeczy zabrać, cukier chociaż. Postawili nas przed szpitalem, z którego wyszła cała obsada. Ktoś zaczął krzyczeć „Hania!”. Rozpoznałam, że to Pek, mój dawny laborant. Bardzo chciałam do niego podejść, ale nie pozwalali. Nie można było się zbliżyć. To było dla mnie bardzo przykre – wspomina poruszona lekarka.Maciej Kucharczyk//mathttp://www.tvn24.pl/-1,1737660,0,1,polski-mash-ratowali-zycie-pod-bombami-amerykanow,wiadomosc.html
Rekomendowane odpowiedzi
Temat został przeniesiony do archiwum
Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.