Skocz do zawartości

Jeszcze raz o skarbie ze Środy Śląskiej


arturborat

Rekomendowane odpowiedzi

Sprawa wiele razy poruszana na forum, ale ten świeży artykuł opisuje ją dość wyczerpująco i syntetycznie. Z perspektywy lat razi niechlujne podejście służb państwowych. Konserwatorzy i archeolodzy, choć mieli skarb pod nosem,nie kiwnęli palcem, aby go pozyskać. Przed całkowitym przepadkiem w hałdach gruzu uratowała go, paradoksalnie, ludzka chciwość.

Poszukiwacze skarbów z przypadku

Kopali pod osłoną nocy. Blisko siebie, metr po metrze. Na... wysypisku śmieci. Znaleźli: złote monety, średniowieczną koronę, pierścienie, brosze - skarby warte na owe czasy jakieś 100 mln dolarów. Nagrody nie dostali. Przeciwnie - spotkali się z prokuratorem. Po ponad 20 latach ich łup można obejrzeć we wrocławskim Muzeum Narodowym.

Przeryli sporą część wysypiska śmieci, na które trafiał gruz wywożony z budowy w centrum miasta. Trzy osoby były lepiej przygotowane do poszukiwań niż specjaliści. Posługiwali się wykrywaczem metalu. 5 i 6 czerwca 1988 roku znaleźli dwie złote zausznice, wysadzane drogocennymi kamieniami, fragmenty średniowiecznej korony i pierścionka oraz sporo monet.

Bogusław Z. przechowywał je początkowo w mieszkaniu, a potem zabrał na wczasy. Po powrocie z urlopu, razem ze szwagrem, postanowili ukryć skarby. Biżuterię zakopali w rowie melioracyjnym przy polnej drodze, a monety umieścili w piwnicy oraz w zamrażarce.

Jak ustaliła później prokuratura, nie były to jedyne przedmioty znalezione przez tę rodzinę. W kolejnym rowie, tuż przy obwodnicy miejskiej, odnaleziono część złotego pasa. Okazało się, że znalazła go Grażyna Z. i dała bratu. Pas był jednak zniszczony. W śledztwie wyszło na jaw, że połamali go sami znalazcy, by podzielić się łupem.

Z całej trójki nikt jednak nie został ukarany. Prokuratura umorzyła śledztwo, bo dobrowolnie oddali skarby milicji. Nieważne, że dopiero wtedy, gdy dowiedzieli się o przeszukiwaniach domów innych mieszkańców Środy Śląskiej, o nagonce. Pierwszej od lat. Bo mimo że Środa Śląska to od dawna raj dla poszukiwaczy, to do tej pory nikt nikogo za kopanie, znajdowanie i posiadanie tu nie ścigał.

Ludzie śpią na skarbach

Kiedy w latach siedemdziesiątych z metalowej kuli zdobiącej ratuszową wieżę robotnicy wyciągnęli metalowy walec, który ktoś ukrył tu przed wiekami, po raz pierwszy w życiu poczuli tak wielkie emocje. Byli pewni, że w środku jest skarb. Próbowali otworzyć puszkę. Szło im ciężko, bo była porządnie zamknięta, tak szczelnie, by przez długie lata jej zawartości nie zniszczyła wilgoć. Gdy po dłuższym czasie udało im się podważyć wieczko, ze środka wysypały się setki monet oraz opieczętowane lakiem dokumenty.

Częścią skarbu prawdopodobnie podzielili się, a resztę przekazali dyrektorowi miejscowego muzeum. Ten monety zamknął w drewnianej szafie w swoim gabinecie. Tam przeleżały kilka lat, aż znalazł je nowy dyrektor, który dopiero w 1985 roku wpisał numizmaty do księgi inwentarzowej muzeum. Od tej chwili nikt już nie mógł ich tak po prostu sobie wziąć i pozostać bezkarny.

Kilka lat po remoncie wieży miejscowy ksiądz stawiał sobie plebanię. Kiedy ludzie kopali proboszczowi doły pod fundamenty coś znaleźli. Dzieci opowiadały później o wykopanych monetach i biżuterii. Dochodziły do mnie plotki, że coś tam znaleziono, ale na moje pytanie ksiądz odpowiedział negatywnie - zeznał później inspektorowi Najwyższej Izby Kontroli Lucjan Owczarenko, kolejny dyrektor średzkiego muzeum. Skarbu jednak nie odzyskano.

W 1985 roku znów kopano doły pod fundamenty na średzkiej starówce. 8 czerwca, koło czwartej po południu, na placu budowy ktoś wrzasnął: Stop! Zatrzymajcie koparkę! W wykopie przy ulicy Daszyńskiego 12 położonej nieopodal Rynku, wśród gruzu coś połyskiwało. Tysiące srebrnych krążków wysypały się z rozbitego glinianego naczynia. Ktoś ukrył je tu przed wiekami. Musiał być bardzo bogaty. Za tyle srebra można było w średniowieczu kupić pokaźnej wielkości wioskę. Znalezisko po latach nazwano małym skarbem średzkim.

Wszyscy, którzy byli na miejscu, rzucili się do wykopu. Szukali czegoś więcej. Ziemię rozgrzebywano gołymi rękoma. Ktoś chwycił za szpadel. Nim spostrzegli to pracownicy budowy, w dole pojawili się przypadkowi ludzie: przechodnie i bawiące się w okolicy dzieci. Ukradkiem pakowali do kieszeni wszystko, co udało im się znaleźć.

Milicjantom o sprawie donieśli traktorzyści. Około pół do piątej urzędnicy z Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych zabezpieczyli znalezisko i... poszli do domu. Funkcjonariusz MO na pamiątkę wręczył nam po jednej monecie srebrnej - opowiadał później jeden z robotników pracujących w wykopie.

Dopiero następnego dnia o odkryciu powiadomiony został specjalista, znawca tematu. Był nim Jerzy Lodowski, dyrektor Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu. Przyjechał do Środy, obejrzał teren, zapakował monety do dużego fiata i wywiózł do Wrocławia. Na tym zamieszanie się skończyło, a prace na budowie wznowiono.

Fundamenty kopano dalej. Dopiero w pracowniach wrocławskiego muzeum archeologicznego dokładnie obejrzano i przeliczono skarb. Wynik był zdumiewający: 3424 monety o łącznej wadze 12,7 kg. 45 z czasów Wacława II (1300-1305), 3375 z czasów Jana Luksemburczyka (bite w latach 1310-1340) oraz 6 sztuk groszy miśnieńskich Fryderyka II Poważnego (bite od 1338 roku do 1346). Nikt już nie miał wątpliwości - to był jeden z najcenniejszych skarbów znaleziony w ostatnich latach w Europie.

Złoto wykopane koparką

Był 24 maja 1988 roku. Minęły trzy lata od odkrycia średzkich monet. Na ulicy Daszyńskiego znów pracowali budowlańcy.
Rozbierali kamienicę numer 14. Zaledwie 12 metrów od miejsca, w którym trzy lata wcześniej znaleziono monety. Oj, to było znane miejsce w Środzie. Tu była melina, chyba najgłośniejsza w mieście. Ale żuli stąd pogoniono, bo budynek zaczął się przechylać po tym, jak tuż przy nim wykopano doły pod kable telefoniczne. No i kazano go rozebrać, choć w środku była zabytkowa, ponoć gotycka, piwnica - opowiada mieszkaniec jednego z budynków przy Daszyńskiego.

Praca wrzała, a gruz z budowy trafiał na wysypisko znajdujące się kilka kilometrów od centrum miasteczka. Miał tu stanąć nowoczesny budynek mieszkalny, w którym swoje M mieli posiadać także miejscy prominenci. Nic więc dziwnego, że prace prowadzono pod specjalnym nadzorem i pilnowano terminów.

Dochodziła 11.10. Robotnicy pogłębiali dół pod fundamenty. Kiedy jeden z nich zażartował: Na pewno znajdziemy jakiś skarb, drugi zamarł ze zdziwienia. W piasku leżały gliniane skorupy, a wśród nich coś połyskiwało. To znowu były monety schowane przez kogoś przed wiekami. - Ludzie wskakiwali sobie na plecy. Jeden drugiemu wydzierał monety z rąk. Pakowali je do kieszeni. Sprytniejsi nie brali srebrnych szaraków, tylko wybierali złote. Każdy chciał mieć choć trochę dla siebie. Nikt nie zastanawiał się, czy można, czy to legalne - opowiada Sebastian, który wówczas był uczniem miejscowej szkoły.

Dwaj pracownicy wynieśli z wykopu jeden dzban z monetami i schowali go w baraku. Stał tak do rana na blacie piły mechanicznej.
W międzyczasie powiadomiono o skarbie specjalistów z Wrocławia. Nie spieszyło im się jednak do sensacyjnego odkrycia - przyjechali dopiero następnego dnia.

Rano do pracy przy wykopach nie przyszła część z zatrudnionych tam robotników. Jak się później okazało świętowali, bo udało im się przejąć sporą część odkrytych dzień wcześniej monet. Ludzie opowiadali później o wielkim pijaństwie w miejscowej knajpie, podczas której za alkohol płacono średniowiecznymi monetami.

W miasteczku zrobiło się nerwowo, bo po raz kolejny przed rozpoczęciem budowy na zabytkowej starówce Środy nie przeprowadzono wcześniej badań archeologicznych.

Dzień po odkryciu monet, około godz. 8, na miejscu pojawili się wykwalifikowani specjaliści od skarbów, pracownicy Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego.
- Wykop był doszczętnie zniszczony. Robotnicy dokopali się do warstwy żwiru. Ze średniowiecznej zabudowy nic kompletnie nie zostało. Ściany były świeżo poryte łopatami. Od strony zachodniej, między wykopem a ścianą gmachu centrali telefonicznej, na drodze leżały słupy betonowe, deski, cegły gotyckie i słomiane maty. Zrobiliśmy więc tylko niezbędne szkice, a następnego dnia wykop sprawdziliśmy wykrywaczem metalu - opowiadał Tadeusz Kaletyn, ówczesny dyrektor WOAK.
Nic nie znaleziono. Ludzie i maszyny znów ruszyły.

Gorączka złota

W Środzie Śląskiej na chwilę ucichło. Ale już parę dni później po okolicy rozeszły się pogłoski, że na pobliskim wysypisku gruzu i śmieci, które urządzono w 1985 roku na terenie Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji imienia 30-lecia PRL, ludzie znajdują złotą biżuterię. Na OSiR ruszyły eskapady miejscowej ludności. Znów zaczęli liczyć na fart, że może uda im się coś znaleźć. I znajdowali.

Szukali pod osłoną nocy tak, aby nikt nikogo nie zobaczył. Na gruzowisko wybierał się ojciec z synem, kolega z kolegą, przyjaciółka z przyjaciółką. Wszyscy próbowali trzymać wyprawy w tajemnicy. Jednak mieszkańcy Środy doskonale widzieli, kto kopał i u kogo można było kupić skarby. Do znalazców kierowani byli antykwariusze pytający po okolicy o precjoza i monety. I znów, tak jak po znalezieniu skarbu w 1985 roku, pojawiły się autokary z niemieckimi turystami, którzy skupowali monety za szynkę w puszkach i trochę słodyczy oraz niemieckie marki.

W międzyczasie dyrektora średzkiego muzeum odwiedził jeden z uczniów miejscowej szkoły. Doniósł, że na wysypisku dzieci znajdują kolejne monety. Władze miasta i lokalna komenda Milicji Obywatelskiej miały nowy problem. Dyrektor Lucjan Owczarenko zwołał ekipę kilkudziesięciu nastolatków, którzy mieli przeszukać teren. 30 maja ruszył z zapaleńcami, którym za każdą znalezioną monetę obiecał 500 złotych. Rezultaty, już po pierwszym dniu, były bardzo zachęcające. 54 sztuki groszy praskich i... złota zausznica znaleziona przez Mirka ze Szkoły Podstawowej nr 3.

Następnego dnia prace na wysypisku kontynuowano od wczesnego rana. Gruz nadal przekopywali miejscowi uczniowie, bo akurat mieli dzień wolny od lekcji w związku z gminnymi igrzyskami sportowymi szkół podstawowych. Pełni zapału i ogarnięci gorączką złota, posługiwali się łopatami, grabiami i haczkami. Kopali tam, gdzie chcieli, bo nikt ich nie pouczał. Rzecz jasna, nie wszystko oddawali dyrektorowi muzeum. Część znalezionych kosztowności, w tym fragmenty średniowiecznej biżuterii chowali po kieszeniach, na pamiątkę. Tuż przed południem na miejscu pojawił się długo oczekiwany dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno Konserwatorskiego i jego dwóch pracowników.

- Obejrzeliśmy wysypisko. To co zobaczyliśmy, było przerażające. Muszla koncertowa, kręgielnia, basen, boisko, tor wyścigowy, strzelnica – to wszystko było kompletnie zniszczone. Wokół pełno śmieci. Wśród nich także odpady szpitalne. Na wysypisko ciągle przywożono też gruz. Były tego całe wywrotki. Wysypywano je, gdzie popadło, a potem plantowano archaicznym spychaczem gąsienicowym typu "staliniec. I temu miejscu nadano imię 30-lecia PRL. Operator koparki, który odkrył pierwszy skarb, pokazał mi miejsce, na które prawdopodobnie przywożono gruz z ulicy Daszyńskiego. A tam kopała grupa kilkudziesięciu uczniów. Rywalizowali między sobą o to, kto znajdzie więcej monet. Niektórzy chowali je do kieszeni - wspominał Tadeusz Kaletyn, historyk, który kierował Wojewódzkim Ośrodkiem Archeologiczno-Konserwatorskim.


Ekipa muzealników wróciła do Wrocławia, a w Środzie pojawili się młodzi adepci sztuki milicyjnej. Słuchacze WOSMO mieli prowadzić poszukiwania za pomocą specjalistycznego sprzętu. Tą aparaturą były łopaty, szpadle, grabie, sita budowlane oraz siatki ściągnięte ze służbowych nysek, które zwykle służyły do zabezpieczenia szyb samochodu przed rzucanymi na nie kamieniami.

Milicjanci szybko wyjechali, a zamiast nich znów szukali poszukiwacze-amatorzy. Jak się później okazało, największe skupisko skarbów leżało w pobliżu małej olchy, 20 metrów od domku dozorcy wysypiska.

Akcja kryptonim Korona

W Polsce wrzało. Prasa rozpisywała się o sensacyjnym znalezisku. Do mieszkań obywateli podejrzanych o kolekcjonerstwo bez pukania wchodzili funkcjonariusze.

- Podjeżdżali sukami i zabierali ludzi do Wrocławia. Jeden akurat na kominie siedział. Przyjechali po niego. On do nich mówił, żeby poczekali, aż się umyje, a oni nie, brudnego zabrali - opowiadała dziennikarzowi regionalnej gazety Alina Dukowska, której dom stał kiedyś na średzkim skarbie.

- Przeszukiwali mnóstwo domów przy wykopie, ale niewiele by znaleźli, gdyby ludzie na siebie nie donosili - dodała Henryka Jabłońska, siostra pani Aliny.

To, co znajdowali, przerosło wszelkie oczekiwania. Złote orły, wysadzane drogimi kamieniami. Pierścienie, brosze, zapony do ceremonialnych szat. Funkcjonariuszy zaskakiwały też spryt i pomysłowość w ukrywaniu skarbów.
Prokurator prowadzący sprawę podpisał ponad 50 nakazów rewizji. Kilku osobom postawiono zarzuty. Większość spraw jednak umorzono ze względu na znikomą szkodliwość czynu.

Akcja o kryptonimie Korona przyniosła jednak całkiem niezłe rezultaty. Na przykład w mieszkaniu Wiesławawa S. milicja znalazła 411 srebrnych, średniowiecznych monet. W śledztwie zeznał, że 25 lub 26 maja znalazł je obok drewnianego płotu odgradzającego budowę przy ul. Daszyńskiego 14. Miały leżeć w papierowej torebce. Mimo że wiedział o nagrodzie oferowanej znalazcom przez dyrektora muzeum nie oddał monet, bo - jak tłumaczył prokuratorowi - przez dłuższy czas pracował poza miejscem zamieszkania.

Prokuratura nie udowodniła mu, że kłamał, więc sprawę umorzono.
Janusz R. złote monety kupił natomiast od nastolatka ze Środy, który znalazł je na wysypisku. Przechowywał je w skrytce w domu rodziców. Prokurator postawił mu zarzut paserstwa. Uczniowie jednak zaprzeczyli, że sprzedawali mu numizmaty. W toku śledztwa biegli lekarze psychiatrii uznali, że Janusz R. w chwili zarzucanego mu czynu miał zniesioną poczytalność, bo cierpi na przewlekłą psychozę. W świetle prawa należało więc uznać, że nie dopuścił się przestępstwa.

Złota bransoletka, srebrne monety oraz fragment złotego pasa znaleźli na średzkim wysypisku bracia Tadeusz i Mieczysław O. Grosze praskie trzymali w kryształowym naczyniu w kredensie oraz w portfelu, a fragment pasa Tadeusz nosił przez kilka dni ze sobą do pracy. Trzymał go w teczce. Oddali dopiero, gdy postraszyła ich milicja. Nie wcześniej, bo jak zeznali, nie ufali dyrektorowi miejscowego muzeum.

Fragment złotej korony znaleźli na wysypisku także dwaj koledzy. Nie znając jego wartości, postanowili zawieźć przedmiot do Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Pokazali go tam m.in. wicedyrektorowi placówki. Muzealnicy nie wiedzieli jednak, co z tym fantem zrobić. Przyjaciele we Wrocławiu pojawili się ponownie po kilku dniach, bo obiecano im konsultację z rzeczoznawcą. Ten jednak się nie pojawił. Znalazców odesłano więc z kwitkiem do muzeum w Środzie, by tam sprzedali znalezione złoto.

Byli też tacy, którzy skarby chcieli zachować na pamiątkę. Inni otrzymali je jako prezenty imieninowe. Niektórzy bali się odpowiedzialności i podrzucali numizmaty do służbowych samochodów. Dochodzenie objęło ponad 30 osób. Andrzej K., miejscowy zegarmistrz, Piotr P., pracownik handlu mięsem i Jan K., bezrobotny, otrzymali wyroki sądu od 6 miesięcy do 1,5 roku oraz grzywny. Za kratki nie trafili, bo dostali wyroki w zawieszeniu. Skazano ich, bo nie oddali znalezionych przedmiotów mimo wielokrotnych apeli. 26 spraw umorzono, bo nie było dostatecznych dowodów popełnienia przestępstwa lub z powodu znikomego zagrożenia społecznego.

Dopiero po latach skarb trafił do muzeum w Środzie Śląskiej. Od czas do czasu jest wypożyczany. Wówczas, w największej tajemnicy, specjalnym opancerzonym samochodem, z zachowaniem szczególnych środków ostrożności przewożony jest do miejsca, w którym będzie pokazywany. Klejnoty są bezcenne. Krótko po ich odzyskaniu, na podstawie ceny orzełka, który miał zostać wystawiony na licytację w domu aukcyjnym Sotheby's, próbowano oszacować ich wartość - kwota opiewała na około 100 mln dolarów. Właśnie, na prawie dwa miesiące, te precjoza trafiły do Wrocławia. Można je podziwiać w Muzeum Narodowym.

o skarbie średzkim
Środa Śląska w późnym średniowieczu była bardzo prężnym ośrodkiem handlowym. Leżała na szlaku handlowym, odbywały się w niej jedne z największych targów w tej części Europy. W mieście osiedliło się też kilku zamożnych bankierów - Żydów. Niektórzy mieszkańcy miejscowości robili międzynarodowe kariery. Tak jak na przykład Jan, proboszcz kaplicy Wszystkich Świętych na praskich Hradczanach. Śląsk był wówczas pod panowaniem Karola IV Luksemburskiego, który popadł w kłopoty finansowe. Tak duże, że w niektórych miastach był uznawany za persona non grata. Marzyła mu się jednak korona cesarza. Jan ze Środy postanowił mu pomóc. Obiecał, że załatwi władcy pożyczkę u jednego ze średzkich Żydów. Muscho, czyli Mojżesz, najbogatszy z nich dysponował odpowiednią gotówką. Postawił jednak kilka warunków. Po pierwsze, zażądał zastawu w postaci klejnotów, po drugie zapewnienia trzyletniego prawa pobytu na Śląsku i zwolnienia z podatku. Karol IV na to przystał. 3 września 1348 roku we Wrocławiu wystawił nawet na to dokument.
Karol IV koronował się na cesarza niemieckiego, Jan ze Środy został kanonikiem cesarstwa, a na Śląsku wybuchła epidemia czarnej śmierci. Dżuma dziesiątkowała ludność. O przywleczenie zarazy oskarżano Żydów. Uciekali przed pogromem. W pośpiechu pakowali tylko niezbędne rzeczy. Majątek, między innymi złoto, chowali. Muscho klejnoty Karola IV zakopał pod swoim domem, bo myślał, że kiedyś po nie wróci. Tak przetrwały ponad 650 lat, aż odkryła je koparka."

http://menstream.pl/wiadomosci-podroze/poszukiwacze-skarbow-z-przypadku,0,669821.html
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie