Skocz do zawartości

bodziu000000

Użytkownik forum
  • Zawartość

    62 071
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    440

Zawartość dodana przez bodziu000000

  1. Parę zdjęć z polskimi spadochroniarzami
  2. http://wiadomosci.onet.pl/11350,1620779,,5,temat.html Nie tylko głupota, ale zbrodnia Generał Władysław Anders uważał powstanie warszawskie za kardynalny błąd z politycznego i wojskowego punktu widzenia, a z moralnego - za zbrodnię, za którą odpowiedzialność ponosili jego zdaniem dowódca Armii Krajowej gen. Tadeusz Bór-Komorowski i jego sztab. Generał Władysław Anders a powstanie warszawskie Jan Nowak-Jeziorański, legendarny kurier z Warszawy oraz jeden z koronnych świadków i uczestników powstania warszawskiego, powtarzał często, że każdy myślący Polak rozpamiętujący dzieje tego tak bohaterskiego, a zarazem tragicznego, naszego ostatniego wielkiego, narodowego zrywu powstańczego jest głęboko rozdarty wewnętrznie. Prawie każdego bowiem Polaka urzeka i imponuje mu rzadko spotykane bohaterstwo powstańców i ludności cywilnej stolicy, która przez 63 dni toczyła samotny, nierówny bój z Niemcami, a zarazem przeraża go ogrom strat ludzkich i materialnych poniesionych na skutek tego powstania. Niemcy podawali, że w czasie powstania warszawskiego zabili lub wymordowali ok. 200 tys. Polaków – dzieci, kobiet, starców i mężczyzn, obrócili też stolicę Polski w perzynę. Co więcej, ok. 550 tys. ludzi wypędzili ze zniszczonego miasta, z czego 165 tys. wywieźli na roboty w Rzeszy, a 50 tys. wysłali do obozów koncentracyjnych. Na skutek powstania większa część miasta uległa zniszczeniu. W styczniu 1945 r. Armia Czerwona i 1. Armia WP wkroczyły do miasta ruin i grobów – do miasta warszawskich robinsonów. Takiej ruiny i katastrofy nie przeżyła żadna inna stolica europejska od najazdu Hunów na Rzym. Straty poniesione przez powstańców też były niezwykle bolesne: 9,7 tys. zabitych, 5,3-7,2 tys. zaginionych, 25 tys. rannych i kontuzjowanych. Ponadto do niewoli niemieckiej, jak podaje Władysław Bartoszewski, dostało się ok. 16 tys. osób. W czasie powstania straciliśmy sam kwiat stołecznej młodzieży, niedoszłej elity narodu, której później tak bardzo nam brakowało i jeszcze dzisiaj brakuje. Niemcom udało się stłumić powstanie kosztem 2 tys. zabitych i 9 tys. rannych żołnierzy oraz 100-200 zabitych cywilów. Inne źródła podają, że straty niemieckie wynosiły zaledwie 1570 zabitych i 9044 rannych żołnierzy. Wymowa tych cyfr jest wręcz przerażająca. Nic więc dziwnego, że wielu Polaków jest głęboko poruszonych i wzburzonych, kiedy rozpatruje sprawę powstania warszawskiego: jego przyczyny, przebieg i skutki, czego najlepszym przykładem jest gen. Władysław Anders, legendarny dowódca 2. Korpusu, zdobywca Monte Cassino, a po wojnie przywódca drugiej wielkiej polskiej emigracji politycznej, której rdzeniem byli jego żołnierze, wyprowadzeni przez niego z "nieludzkiej ziemi. Gen. Anders uważał wywołanie powstania, od samego jego wybuchu, nie tylko za głupotę, ale za "wyraźną zbrodnię i "największe nieszczęście dla Polski. Co więcej, oceniał, że jakakolwiek akcja przeciwko Niemcom w panujących wówczas w kraju warunkach prowadziła tylko do "niepotrzebnego przelewu krwi polskiej. Gen. Anders był "na kolanach przed walczącą Warszawą, ale sądził, że "gen. Komorowski i szereg innych osób winni stanąć przed sądem za wywołanie powstania. W jego opinii powstanie to leżało jedynie w interesie Niemców i bolszewików. Anders, doświadczony żołnierz i dowódca, uważał, że powstanie nie było należycie przygotowane i nie miało najmniejszych szans powodzenia, a ocena sytuacji militarnej na froncie wschodnim, dokonana przez dowództwo Armii Krajowej pod koniec lipca 1944 r., była fałszywa, z czym trudno się nie zgodzić. Nie uzgodniono też powstania z aliantami zachodnimi i nie upewniono się, "jaką pomoc mogli dać alianci walczącej stolicy. Gen. Marian Kukiel, szef Ministerstwa Obrony Narodowej w latach 1943-1945, wyśmienity historyk wojskowości, też uważał powstanie warszawskie za nieszczęście dla Polski. Do wybuchu powstania doszło, jak wiemy, ponieważ Komenda Główna AK uważała, że Niemcy na froncie wschodnim ponieśli już ostateczną klęskę, a wejście Armii Czerwonej do stolicy było tylko kwestią kilku dni. Zdaniem gen. Andersa skutki i konsekwencje powstania warszawskiego były dla Polski fatalne, gdyż zniszczyły ośrodek dyspozycyjny w kraju, zniszczyły inteligencję i "puls walki o niepodległość w kraju, ułatwiając tym sowietyzację kraju. Zdaniem gen. Kukiela do wybuchu powstania doszło, gdyż Komenda Główna AK dokonała 21 lipca 1944 r. zbyt optymistycznej oceny sytuacji na froncie wschodnim. Doszła bowiem do przekonania, że Niemcy na wschodzie doznali druzgocącej klęski oraz że Armia Czerwona wkrótce wejdzie do Warszawy, a następnie będzie kontynuować marsz na zachód, w związku z czym zarządziła stan czujności do powstania powszechnego od dnia 25 lipca, które przewidywało opanowanie przez AK stolicy jako głównego polskiego ośrodka życia politycznego i narodowego, nie przerywając przy tym operacji "Burza. Jak wiemy, do powstania powszechnego nie doszło, gdyż w ostateczności powstała tylko Warszawa. Zgodnie z relacją gen. Tadeusza Pełczyńskiego autorem tej nader optymistycznej oceny działań na froncie wschodnim był gen. Leopold Okulicki, zastępca szefa sztabu KG AK ds. operacyjnych. Nie ulega kwestii, iż gen. Okulicki był głównym orędownikiem i autorem powstania warszawskiego, co było dla gen. Andersa wielkim zaskoczeniem. Zdaniem gen. Kukiela wszystkie dalsze decyzje podejmowane w kraju, które doprowadziły do wybuchu powstania w Warszawie, były w zasadzie wynikiem owej wadliwej oceny sytuacji na froncie wschodnim. Np. decyzja podjęcia walki o Warszawę 1 sierpnia 1944 r. powzięta przez KG AK po południu 31 lipca, na skutek meldunku płk. dypl. Antoniego Chruściela "Montera, komendanta Warszawskiego Okręgu AK, o pojawieniu się czołgów sowieckich pod Pragą. Dzisiaj wiemy, że KG AK źle wybrała moment rozpoczęcia walki o Warszawę. Jak to trywialnie określił gen. Kukiel, "oni pociągnęli fałszywą kartę – jokera – kiedy ostatecznie zdecydowali się działać. Dla gen. Kukiela "pojawienie się Rosjan w okolicach Pragi było niewystarczającym dowodem, że Armia Czerwona będzie w stanie przekroczyć Wisłę i zająć Warszawę. Decyzję podjęcia boju o Warszawę 1 sierpnia w KG AK przeforsował, jak sam później przyznawał, gen. Okulicki. Tymczasem gen. Kukiel już 30 lipca doszedł do przekonania, po otrzymaniu wiadomości z Warszawy, że Niemcy ściągnęli pancerne posiłki do rejonu stolicy, że rosyjsko-niemiecka bitwa o Warszawę przeciąga się i że trzeba czekać na jej wyniki przed rozpoczęciem akcji AK. W Warszawie natomiast sztab AK, zdaniem gen. Kukiela, "działał pod presją wypadków i zlekceważył przybycie niemieckich posiłków. Dla gen. Kukiela niejasna była też sprawa meldunku płk. "Montera złożonego gen. Borowi po południu 31 lipca 1944 r., o pojawieniu się czołgów radzieckich pod Pragą, który stał się bezpośrednią przyczyną wybuchu powstania. Niestety gen. Kukiel nie przekazał swej trafnej oceny sytuacji do kraju, gdyż – mimo że był ministrem obrony narodowej – nie mógł się komunikować bezpośrednio z dowódcą AK, nie posiadał bowiem do tego żadnych uprawnień. Było to wyłącznie domeną naczelnego wodza. Gen. Tadeusz Pełczyński też wielokrotnie zaznaczał, że ocena sytuacji na froncie wschodnim miała przemożny wpływ na decyzję o wywołaniu powstania w stolicy: "Od sytuacji na froncie uzależniony był moment rozpoczęcia walki i zdeterminowanie elementów taktycznych. Gdybym wiedział – przyznawał po wojnie gen. Pełczyński, jeden z głównych autorów powstania warszawskiego – że Rosjanie nie wejdą i nie będą działać na korzyść Warszawy, tobym 1 sierpnia 1944 r. walki nie podejmował. Poczekałbym na lepszy moment, który upewniłby mnie, że Rosjanie wejdą do Warszawy i Niemców wykończą. "Bo myśmy mogli tylko walkę rozpocząć, my ich (Niemców – JMC) wykończyć nie mogliśmy – tak zarozumiali nie byliśmy. Zgodnie więc z planami Komendy Głównej AK Armia Czerwona, a co za tym idzie sam generalissimus Stalin mieli być głównym i ostatecznym gwarantem powodzenia powstania, które, jak wiemy, było politycznie skierowane przeciwko jego planom podporządkowania Polski woli Kremla i zabrania jej naszych Kresów Wschodnich, co zakrawało wręcz na logiczną niedorzeczność. "Były błędy – przyznawał później gen. Pełczyński – i nie wszystko było przemyślane do końca. Należało bowiem przypuszczać, że – jak ostrzegał Komendę Główną Armii Krajowej płk dypl. Janusz Bokszczanin – Stalin, który kierował się zawsze przede wszystkim względami politycznymi, "będzie robił wszystko, co tylko będzie mógł, aby powstanie zakończyło się naszą klęską. Nie można było uzależniać ostatecznego sukcesu powstania od dobrej woli Stalina, który już w lutym 1943 r., a więc jeszcze przed zerwaniem stosunków z rządem polskim w sprawie Katynia, oświadczył gen. Sikorskiemu, że nie będzie współpracował militarnie z Armią Krajową, rzekomo aby nie narażać polskiej ludności cywilnej na represje niemieckie. Dodawał przy tym, że miał zamiar tworzyć oddziały polskie przy Armii Czerwonej, które później planował zwrócić Polsce. Było więc jasne, że Stalin traktował Armię Krajową jako siłę mu wrogą jeszcze na długo przed wybuchem powstania warszawskiego. Co gorsza, nasi alianci zachodni wyłączyli Armię Krajową w listopadzie 1943 r. z działań inwazyjnych, uważając, że jej działania w Polsce nie będą miały wpływu na planowane operacje anglo-amerykańskie w północnej Francji. Aliantów zachodnich interesowała głównie działalność wywiadowcza AK, a nie jej od dawna planowane operacje powstańcze. Źle uzbrojona, chociaż liczna i dobrze zorganizowana Armia Krajowa pod koniec 1943 r. znalazła się w niezwykle trudnej sytuacji politycznej i militarnej. Co więcej, nie mogła już liczyć na wydatną pomoc lotniczą i zrzutową z Zachodu, chociaż w kraju – mimo wszystko – stale się jej spodziewano. Tadeusz Komorowski stwierdzał słusznie, że w sprawie wsparcia sojuszniczego utrzymywano w KG AK "wykładnię własnych oczekiwań, a nie wyraźnych ustaleń z sojusznikami, co później fatalnie odbiło się w czasie przeprowadzania w kraju operacji "Burza i powstania warszawskiego. W istocie, jak kategorycznie podkreślał Komorowski, działania powstańcze Armii Krajowej nie mogły liczyć na "żaden czynnik wsparcia: ani na lotnictwo polskie, ani na lotnictwo alianckie (zachodnie i sowieckie), ani na 1. Samodzielną Brygadę Spadochronową, której znaczenie i tak ograniczałoby się do wybranych zadań operacyjno-taktycznych. AK w walce z Niemcami w zasadzie była skazana, przynajmniej w pierwszej fazie, na własne, niezwykle ograniczone siły, a współdziałanie taktyczno-operacyjne z Armią Czerwoną miano nawiązać już w trakcie podjętych działań własnych – czyli w czasie operacji "Burza czy też powstania warszawskiego. Co więcej, oddziały AK biorące udział w walkach "Burzy miały się ujawniać wobec Armii Czerwonej i odgrywać wobec Rosjan rolę gospodarzy. Gen. Kazimierz Sosnkowski, naczelny wódz polskich sił zbrojnych, uznał decyzję gen. Bora-Komorowskiego – ujawniania się wobec Rosjan oddziałów AK biorących udział w operacji "Burza, 11 stycznia 1944 r. – za ofiarny poryw kraju, mający "na celu zadokumentowanie praw Polski do istnienia. Dodawał jednak: "Jasne są trudności i komplikacje, jakie stąd wyniknąć mogą wobec tego, że Sowiety nie zdradzają najmniejszej chęci do przywrócenia stosunków dyplomatycznych z Polską na podstawach dla nas dopuszczalnych. Naczelny wódz przestrzegał dowódcę AK, że realizowanie "Burzy może doprowadzić do wybuchu powstania powszechnego "niestety bez dostatecznego uzbrojenia na terenie zalanym przez milionowe armie niemieckie i walki na dwa fronty. Uprzedzał też, że "w tych okolicznościach obowiązkiem moim może stać się niebawem być przy zastępach Armii Krajowej. Naczelny wódz był przekonany, że nasze ostateczne zwycięstwo mogło nastąpić tylko w wypadku poważnego osłabienia Rosji przez Niemców i rozejścia się jej z zachodnimi aliantami. "Nasza racja stanu wygra integralnie tylko wtedy – stwierdzał kategorycznie w lutym 1944 r. – gdy Niemcy i Rosja osłabią się wzajemnie tak, że rozstrzygające zwycięstwo wraz z zajęciem terytoriów niemieckich i polskich przypadnie państwom anglosaskim. Bieda polega na tym, że państwa te nie doceniają swojej siły, są jak gdyby zmęczone wojną i na razie pozostawiają Rosji nadmiernie dużą swobodę ruchów w Europie, a przede wszystkim w tej połaci, z którą nasze losy są związane. Na tym, zdaje się, polega dramat Polski. W jego opinii "Moskwa dążyła do sowietyzacji Polski i uczynienia z niej 17. republiki w granicach, które określi Stalin. Pocieszał się tylko tym, że wcześniej czy później – w ciągu następnych pięciu lat – dojdzie do rozprawy z imperializmem sowieckim, a cała kwestia polega na tym, kiedy to nastąpi i czy zdołamy przetrwać złe czasy. Ponadto naczelny wódz podobnie jak gen. Anders uważał, że rozbudowa Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie w oczekiwaniu na konflikt pomiędzy Wschodem a Zachodem była szczególną koniecznością. Ze swej strony gen. Anders robił, co mógł, aby naczelny wódz wydał gen. Borowi-Komorowskiemu kategoryczny rozkaz zakazujący mu wywołania powstania w stolicy, które zdaniem dowódcy 2. Korpusu było z góry skazane na klęskę. Niestety gen. Sosnkowski nie wydał dowódcy AK tego rodzaju rozkazu, pomimo nacisków gen. Andersa, co w rezultacie doprowadziło do tragedii miasta. Nie ulega kwestii, że gdyby gen. Anders był naczelnym wodzem polskich sił zbrojnych, to wydałby dowódcy AK taki rozkaz i przez to uratowałby najprawdopodobniej Warszawę i jej mieszkańców od zagłady. Jak to ponoć podkreślał marszałek Józef Piłsudski, który dobrze znał i cenił gen. Andersa, "Anders może się mylić, ale głupstwa nie zrobi. Niestety, nie można tego samego powiedzieć o dowódcy AK, gen. Borze-Komorowskim. Po wojnie gen. Anders podkreślał często, że gen. Sosnkowski miał kłopoty z podejmowaniem decyzji i wydawaniem rozkazów, gdyż w istocie był bardziej politykiem przy szabli niż żołnierzem. Był on typem raczej wiecznego i wspaniałego szefa sztabu niż dowódcy z krwi i kości – jakim był gen. Anders. Gen. Sosnkowski był z wykształcenia inżynierem, z powołania działaczem niepodległościowym, a z wojskowego punktu widzenia samoukiem, który nie miał żadnego regularnego wyszkolenia i wykształcenia wojskowego, gdyż nigdy nie ukończył żadnej szkoły wojskowej, ani "niższej, ani "wyższej. Prawie nigdy też, aż do samej kampanii wrześniowej, nie dowodził żadnym większym oddziałem wojskowym na froncie. W Legionach był szefem sztabu 1. Brygady. Wojskowa kariera gen. Kazimierza Sosnkowskiego przebiegała w błyskawicznym tempie, aż do przewrotu majowego w 1926 r. Po trzech latach służby w Legionach był on już pułkownikiem, a w roku 1918 generałem, po zakończeniu zaś wojny polsko-radzieckiej został zweryfikowany jako generał dywizji, ale dopiero w 1936 r., po śmierci marszałka Piłsudskiego został mianowany generałem broni. Niemniej jednak gen. Sosnkowski był zawsze generałem o mentalności szefa sztabu, który umiał prawidłowo oceniać i analizować sytuację, i referować ją przełożonym i podkomendnym, ale miał kłopoty z wyciąganiem z niej odpowiednich wniosków i szybkim podejmowaniem koniecznych decyzji pod presją toczących się wypadków, jak to miało miejsce w przypadku powstania warszawskiego. Gen. Sosnkowski był wspaniałym "referentem, ale brakowało mu wrodzonego instynktu i talentu wodza, którym tak szczodrze był obdarzony jego pierwszy przełożony, komendant, a później marszałek Józef Piłsudski. Jako naczelny wódz stale sytuację analizował i wyjaśniał podkomendnym, szczególnie gen. Tadeuszowi Komorowskiemu, ale nigdy im niczego kategorycznie nie nakazywał. Gen. Komorowski oczekiwał od swojego naczelnego wodza wyraźnych rozkazów i dyspozycji. Twierdził też, że gdyby naczelny wódz zakazał walki w Warszawie, to rozkaz jego byłby wykonany. Rozkazu takiego jednak nie otrzymał. Gen. Sosnkowski zapominał, że dowodzenie jest nie tylko przewidywaniem i instruowaniem, chociażby najtrafniejszym, ale przede wszystkim wydawaniem na czas jasnych, krótkich i życiowych rozkazów. Niestety w swej długiej karierze wojskowej nigdy sztuki tej nie posiadł, w przeciwieństwie do gen. Andersa, któremu dowodzenie i rozkazodawstwo przychodziło z łatwością. Anders podkreślał często brak stanowczości naczelnego wodza w stosunku do dowódcy AK. "W lipcu 1944 r. pod Anconą odbywały się nocne rozmowy Polaków, w których oprócz Naczelnego Wodza i mnie brał udział gen. Zygmunt Szyszko-Bohusz, płk Kazimierz Wiśniewski i inni. Gen. Sosnkowski był przeciwny akcji AK, która prowadziła do ujawnienia się wobec ZSRR. Starałem się utwierdzić go w tym przekonaniu (...). Telegramy gen. Sosnkowskiego spod Ancony do Warszawy i Londynu stawały się coraz bardziej stanowcze. Namawiałem go, żeby dał formalny rozkaz zakazujący powstania. Odpowiadał: Oni mnie nie posłuchają, oni posłuchają Mikołajczyka. Namawiałem gen. Sosnkowskiego, żeby nakazał ewakuację na Zachód ludzi najbardziej zagrożonych, chociażby nawet poprzez organizację Todta... [G]enerał Sosnkowski był wielkim mężem stanu o rozległych horyzontach, ale miał trudności, że nie dowodził ani batalionem, ani pułkiem, ani dywizją z wyjątkiem krótkich okresów dowodzenia Armią Rezerwową na wiosnę 1920 r. czy też obroną Lwowa w 1939 r. Naczelny Wódz powinien mieć za sobą cały zasób doświadczenia dowódczego od najniższego szczebla do najwyższego. Pod tym względem gen. Sikorski był w lepszej sytuacji niż gen. Sosnkowski. Słowa te świadczą najlepiej, iż pod koniec lipca 1944 r. gen. Sosnkowski nie był, zdaniem gen. Andersa, właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Co więcej, słowa te świadczą, jak wielką stratą dla Polski była śmierć w katastrofie lotniczej pod Gibraltarem 4 lipca 1943 r. gen. Władysława Sikorskiego, który w swej osobie łączył funkcję naczelnego wodza i premiera rządu Rzeczypospolitej. W związku z czym miał prawo do wydawania jednoznacznych rozkazów władzom krajowym. Tymczasem 25 lipca 1944 r. naczelny wódz, w odpowiedzi na depeszę dowódcy AK donoszącą mu o rozbrojeniu przez Rosjan wileńskich oddziałów AK, kiedy w Warszawie ważyły się już losy stolicy, pisał: "Jestem głęboko wstrząśnięty tym Waszym meldunkiem, choć rozwój zdarzeń odpowiada moim przewidywaniom wraz z oddziałami walczącymi zwycięsko na froncie włoskim. Jestem sercem i myślą z wami. Decyzje Wasze budzą szacunek, odpowiadają zasadom żołnierskiego i narodowego honoru. Jej skutki polityczne są w ręku Boga. Według możliwości wycofujcie oddziały na zachód w skupieniu lub rozproszeniu zależnie od warunków. W tym samym czasie Stanisław Mikołajczyk, premier rządu polskiego w Londynie, jadący do Moskwy na rozmowy ze Stalinem, upoważniał władze krajowe do wszczęcia powstania powszechnego w terminie przez nie wybranym. Mikołajczyk sądził, że doprowadzenie do porozumienia z Moskwą, przy aktywnym poparciu ze strony Churchilla, Roosevelta i kraju – tzn. Armii Krajowej i władz Polski Podziemnej – było jego obowiązkiem. Podkreślał: "Jedynym atutem, jakim rozporządzamy, jest poparcie społeczeństwa. Musimy użyć tego poparcia dla wykazania, że jesteśmy gotowi do współpracy z Rosją. Armia Krajowa musi walczyć z Niemcami do końca i wspierać postępy Armii Czerwonej bez względu na trudności. Nie możemy pozwolić sobie na to, abyśmy w krytycznym momencie zostali wyłączeni z rodziny narodów sprzymierzonych. Premier dążył do ugody ze Stalinem, ponieważ sądził, iż było to jedyne realne rozwiązanie polskiej sprawy. Był przekonany, że w ciągu następnych 20-30 lat nie dojdzie do konfliktu pomiędzy Wschodem i Zachodem oraz że stoją przed nami dwa główne cele: "ocalić biologiczne siły narodu i nie dać się skomunizować. Mikołajczyk liczył mylnie, że za cenę zrezygnowania z suwerenności w polityce zagranicznej można będzie, przy poparciu Anglosasów, porozumieć się ze Stalinem i uratować wolność wewnętrzną. Mikołajczyk, który nie potrafił zapewnić AK pomocy z Zachodu, uważał, zdaniem gen. Kukiela, że wybuch powstania w Polsce da mu potężny atut w czasie rozmów ze Stalinem. Jednak już kilka dni po jego wybuchu okazało się, że Warszawa nie była atutem, lecz zakładnikiem w rękach Stalina, który mówił: albo zgodzicie się na wszystko – nowy rząd, linię Curzona, albo ja zostawię tą całą awanturę własnemu losowi. W takich to niezmiernie skomplikowanych warunkach politycznych i militarnych oraz przy tak wielkim rozbracie pomiędzy naczelnym wodzem a premierem rodziła się i powstawała koncepcja podjęcia walki o Warszawę. W takich też warunkach doszło do wybuchu tego tak tragicznego powstania. Tymczasem w 1944 r. nie było odpowiednich warunków politycznych i militarnych do przeprowadzenia zwycięskiego powstania w Warszawie, a ocena sytuacji na froncie wschodnim dokonana przez Komendę Główną AK była błędna. Wybuch powstania w stolicy zbiegł się z niemieckim przeciwuderzeniem na wysunięty oddział 2. radzieckiej armii pancernej na podejściach do Warszawy. Dodatkowo "armia ta została nie tylko zatrzymana przez [Niemców], ale i częściowo zmuszona do odwrotu z wielkimi stratami. Wydaje się też, że armia ta nie była w stanie do 5-6 sierpnia przejść do natarcia na Warszawę. Niemniej mogła przejść do tego rodzaju natarcia już między 6 a 10 sierpnia. Ponadto Stalin odrzucił propozycję Rokossowskiego i Żukowa, z 8 sierpnia, uderzenia oskrzydlającego Warszawę z przyczółków na dolnej Narwi (na północy) i środkowej Wiśle (na południu), chociaż istniała możliwość przeprowadzenia tego rodzaju operacji, a już 1 sierpnia 1944 r. nakazał Armii Czerwonej rozbrajać wszystkie oddziały AK ujawniające się wobec Rosjan, gdyż jak twierdził, "w ich składzie mogli być agenci niemieccy. Oficerów tych oddziałów miano internować, a podoficerów i szeregowych wcielać do armii Berlinga. W dniu wybuchu powstania warszawskiego Stalin wypowiadał więc wojnę AK na całym terenie Polski. Co więcej, 16 sierpnia generalissimus "odciął się od powstania, co przesądziło o jego upadku. Nie ulega kwestii, że Stalin kierował się przede wszystkim względami politycznymi. W tym momencie Warszawa znalazła się w niemiecko-radzieckim potrzasku. Niemcy tłumili bezlitośnie powstanie i niszczyli stolicę Polski przy cichej na to zgodzie Stalina. A Churchill, który chciał ratować Warszawę, bez zdecydowanego poparcia Roosevelta nie mógł w żaden sposób temu zapobiec. Niestety, gen. Władysław Anders miał świętą rację, kiedy mówił, że powstanie warszawskie było z góry skazane na straszliwą klęskę i nie miało najmniejszych szans powodzenia. Ponadto na losach i przebiegu powstania fatalnie zaważyły różnego rodzaju błędy popełnione przez Komendę Główną AK i płk. dypl. "Montera, komendanta Warszawskiego Okręgu, np. przeprowadzenie pierwszej mobilizacji okręgu 28 lipca, zmiana godziny "W z pory nocnej na dzienną, niepotrzebne rozwadnianie sił, przypuszczenie 1 sierpnia szturmów na silnie obsadzone i ufortyfikowane obiekty niemieckie, których powstańcy w żaden sposób nie mogli zdobyć, nie mając ciężkiej broni. Całe uzbrojenie powstańców w dniu wybuchu walk składało się z siedmiu cekaemów, 60 elkaemów, 1000 kb, 300 pm, 1700 pistoletów, 25 tys. granatów i 15 piatów. Gen. Anders mówił zawsze, że gdy brakuje broni, nie daje się rozkazu do walki, szczególnie gdy w grę wchodzą duże skupiska ludności cywilnej. Co gorsza, blisko połowę broni strzeleckiej, jaką powstańcy posiadali 1 sierpnia 1944 r. "tworzyły pistolety, które jako broń krótka – osobista, w warunkach walk miejskich o umocnione gmachy, forty, barykady nie miała znaczenia w natarciu pododdziałów. "Nieporozumieniem było też – dodaje słusznie Komorowski – liczenie na powodzenie w szturmie powstańców uzbrojonych jedynie w granaty. Co mogę potwierdzić z autopsji. Powstańcy byli tylko silni duchem. Nie ulega kwestii, iż dla Polski i Warszawy oraz jej mieszkańców byłoby o wiele lepiej, gdyby w drugiej połowie 1944 r. funkcję naczelnego wodza polskich sił zbrojnych piastował gen. Władysław Anders, a nie gen. Kazimierz Sosnkowski, który nie potrafił się zdobyć ani na zakazanie powstania, ani na jego zaakceptowanie. Powstanie warszawskie wybuchło w dużej mierze wbrew jego intencjom i zamiarom, od czego chciał go uchronić gen. Władysław Anders – co mu się niestety nie udało. Z drugiej strony nadzieje na szybki wybuch III wojny światowej, która miała ostatecznie przynieść Polsce upragnioną wolność i niepodległość, na co liczyli zarówno gen. Sosnkowski, jak i gen. Anders, były również niebezpieczną ułudą. Wszystko to wskazuje, w jak ciężkim położeniu znajdowała się Polska w drugiej połowie feralnego dla nas 1944 r., kiedy ważyły się jej losy – prawie na pół wieku. Prof. Jan M. Ciechanowski – żołnierz AK, uczestnik powstania warszawskiego, po wojnie osiadły w Londynie, autor licznych prac z zakresu historii najnowszej, wykładowca Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. Jego najważniejsza książka "Powstanie warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego, która przez 13 lat nie mogła ukazać się w PRL, doczekała się już kilku wznowień. Obecne, siódme wydanie, opublikowane przez AH i Bellonę, zostało znacznie rozszerzone. *** Całe uzbrojenie powstańców w dniu wybuchu powstania składało się z 7 ckm, 60 lkm, 1000 kb, 300 pm, 1700 pistoletów i 25 tys. granatów i 15 piatów. Prawie połowę broni strzeleckiej, jaką powstańcy posiadali, stanowiły pistolety, które jako broń krótka – osobista, w warunkach walk miejskich o umocnione gmachy, forty, barykady, nie miała znaczenia w natarciu pododdziałów. 200 TYS. CYWILNYCH OFIAR POWSTANIA • Niemcy podawali, że w czasie powstania warszawskiego zabili lub wymordowali ok. 200 tys. Polaków – dzieci, kobiet, starców i mężczyzn, obrócili też stolicę Polski w perzynę. Ok. 550 tys. ludzi wypędzili ze zniszczonego miasta, z czego 165 tys. wywieźli na roboty w Rzeszy, a 50 tys. wysłali do obozów koncentracyjnych. • Straty poniesione przez powstańców też były niezwykle bolesne: 9,7 tys. zabitych, 5,3-7,2 tys. zaginionych, 25 tys. rannych i kontuzjowanych. Do niewoli niemieckiej, jak podaje Władysław Bartoszewski, dostało się ok. 16 tys. osób."
  3. http://wyborcza.pl/1,97863,8198513,Powstanie_Warszawskie_1944__Jesli_doliczysz_do_dziesieciu_.html Powstanie Warszawskie 1944. Jeśli doliczysz do dziesięciu, bomba spadła obok Dowódca dał mi truciznę. Miałam 15 lat. Wydawało mi się, że to racjonalne i bardzo mądre. Ale jak teraz sobie pomyślę, że 15-letnia dziewczyna mogła zażyć truciznę, kiedy może jeszcze miała jakąś szansę ujść z życiem - to ciarki przechodzą Adam Leszczyński: Chciałem porozmawiać o patriotyzmie z kimś, kto dobrze wie, co to jest. Anna Jakubowska: Nie wiem, czy się na nim znam. Ale uprzedzam: nie znoszę cierpiętnictwa. Ile pani miała lat, kiedy poszła pani walczyć w Powstaniu Warszawskim? - Właśnie skończyłam 17, kiedy się zaczęło. Do konspiracji wstąpiłam, kiedy miałam 14 lat. Byłam łączniczką i sanitariuszką w rozmaitych strukturach, które później się przekształciły w batalion "Zośka. Czternastolatka idzie walczyć. To była oczywista decyzja? To była w ogóle decyzja? - Starsze siostry moich koleżanek ze szkoły, w której nie działało harcerstwo, wciągnęły nas na początku okupacji do organizacji "Pet, czyli "Przyszłość. To była organizacja, która wówczas miała kształcić charaktery i uzupełniać wiedzę o historii. A wiedziałam, że już koledzy i koleżanki są w konspiracji. Kierownictwo "Petu - z którego pochodziło później wielu znanych Zośkowców - zorientowało się bardzo szybko, że młodzieży nie da się utrzymać w karbach tego typu organizacji, bo już się zaczyna Wawer, mały sabotaż. Że trzeba im dać możliwość... Wyżycia się? - Chciałam użyć tego słowa, chociaż ono trochę źle brzmi... Ale to prawda: chcieliśmy działać, a nie wygłaszać referaty. To się bardzo szybko potem połączyło i przekształciło w Grupy Szturmowe Szarych Szeregów. Nie powiem panu, czy ta konspiracja była potrzebą serca, czy została narzucona. To była oczywistość. Z perspektywy kilkunastoletniej dziewczyny wyglądało to tak, że był impuls, trzeba coś robić. Nie mogliśmy dopuścić do tego, żeby Niemcy zabrali nam niepodległość. Nie przychodziło wam do głowy, że może lepiej zostawić starszym wojnę? - Kompletnie nie. Wprost przeciwnie. Dojrzewałyśmy w czasie wojny. Jeżeli chłopak nie należał do konspiracji, nie był w ogóle brany przez dziewczyny pod uwagę jako chłopak. Taki był nastrój. Nie można było wybrać innej drogi. Każdy starał się wejść do konspiracji. Miałam kuzynkę, która zwróciła się do brata, bardzo zaangażowanego w konspirację, o jakiś kontakt. Usłyszała: "Siedź, smarkata, w domu. Wtedy sama znalazła drogę do jakiejś organizacji. Potem okazało się, że to komuniści, i trzeba było ją stamtąd wyciągać. Co pani robiła? - Najpierw miałyśmy przeszkolenie sanitarne. Teoria w prywatnych mieszkaniach, praktyka w szpitalu Ujazdowskim [dziś Centrum Sztuki Współczesnej]. Potem te kilkunastoletnie dziewczyny miały przekazywać podstawową wiedzę chłopcom. Przychodziłam na zebranie sekcji - to było pięciu-sześciu chłopaków - i miałam mieć wykład. Bardzo się stresowałam, bo się podśmiewali. Zapamiętali coś? - Niewiele. Naprawdę dobrze jedno - że nie wolno jeść przed akcją. Bo później, jak jest się rannym w brzuch, to trudniej przeżyć. Chłopcy nie doceniali tego, co robiły dziewczyny. Bo oni byli bohaterami i oni walczyli. Ale ktoś musiał zadbać, żeby mieli wszystko zorganizowane, przygotowane i mogli wykonywać akcje bojowe. Byłam też łączniczką. To polegało na przekazywaniu meldunków od dowódcy kompanii do plutonu. Czasem trzeba było zanieść paczkę z materiałami wybuchowymi na szkolenie chłopców. Albo broń. Nosiłam czasem broń. Miałam punkt kontaktowy w sklepie z futrami w Alejach Jerozolimskich. Niemry dostawały talony na futra i tam przychodziły, więc punkt był świetny, bo nikt nic nie podejrzewał. Futra były podłe, najczęściej ze źrebaków. Raz wchodzę do tego sklepu, żeby przekazać meldunek. Za mną wchodzi Niemra i prosi o futro. Przymierza. Wtedy moja koleżanka - która jest ekspedientką - wyciąga z kieszeni tego futra malutką kopertkę z meldunkiem. Bo zapomniała, że akurat tam go schowała. Co na to rodzice? - Zwykle wiedzieli i pochwalali. U mnie było inaczej. Ojciec zmarł przed wojną, a mama została aresztowana w 1941 r. Zajmowała się nami - mną i siostrą, która potem zginęła w Powstaniu - babcia, która nie miała o niczym pojęcia. Kiedyś w domu słyszę jej okrzyk: "Jezus Maria, Józefie Święty!. Okazało się, że zmieniała mi pościel i znalazła pod poduszką pistolet. Babcia mówi do mnie: "Hanusiu - czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz? Przecież nas wszystkich wymordują. Co ja powiem twojej mamie po wojnie!. To było tak nielogiczne, że aż śmieszne... Innym razem znalazła w wannie zakrwawione spodnie. A w naszym domu nie było ani jednego mężczyzny. Same baby, jak zwykle w czasie wojny. To były spodnie rannego w akcji, które miałam wyprać. Moja mama siedziała w więzieniu. Raz udało mi się ją zobaczyć. Trwało to pięć minut. Mówię: "Mamo, jestem w konspiracji. Mama wiedziała, że nie mamy pieniędzy, żyjemy ze sprzedawania rzeczy, że prawie nikt nie zarabia w rodzinie. Sytuacja dosyć tragiczna. Mówi do mnie: "Tylko uważaj, córeczko. Co mogła powiedzieć. - Mogła powiedzieć: "Słuchaj, nie możesz, musisz pomagać rodzinie. Posłuchałaby pani? - Nie. Ale miałam taką koleżankę, która z tych powodów nie wstąpiła do konspiracji. Chociaż potem się zaangażowała. Był też aspekt przygody, ale nie wiem, czy to się nadaje do druku. Dlaczego to się ma nie nadawać do druku? - Bo ludzie nie rozumieją i trywializują to. Nie wiem, jak panu to wytłumaczyć. Ludzie myślą, że myśmy się bawili. A myśmy się nie bawili. Codziennie byliśmy narażeni na niebezpieczeństwo śmierci. Mimo tego niebezpieczeństwa trzeba było też żyć życiem codziennym. Uczyliśmy się bardzo dużo. Kochaliśmy się. Byliśmy pełni radości życia. Ludzie w ogóle nie rozumieją też realiów. Niedawno młoda dziewczyna spytała mnie, czy jakbyśmy mieli telefony komórkowe podczas Powstania, byłoby łatwiej. Odpowiedziałam, że Niemcy na pewno mieliby lepsze telefony i podsłuchy. Teraz tego sobie młode panny nie wyobrażają, ale dziewczyny nie chodziły w czasie okupacji w spodniach. To ogromnie krępowało nasze możliwości działania, zwłaszcza w terenie. Jak dziewczyna pokazałaby się na ulicy w spodniach, to Niemcy by na pewno zwrócili na to uwagę. Przed Powstaniem wszystkie w batalionie "Zośka miałyśmy już uszyte spódnice-spodnie. Dwie szerokie nogawki połączone były szwem w środku. Wyglądało jak spódnica, ale można było podnieść nogę jak w spodniach. Przed wojną używało się tego do jazdy konnej. Chłopcom było chyba łatwiej. - Chłopcy byli bardzo odważni, wspaniali, ale trochę - że tak powiem - mało przewidujący i nierozumiejący pewnych aspektów działań dziewczyn. To oni przeważnie pakowali paczki, które musiałyśmy nosić. Zawijali je w szary, obrzydliwy papier, bo nie było nic innego. Często łatwo się było domyślić, co jest w środku. Bo jak paczka była długa, chuda i bardzo ciężka - to co to mogło być? Raz niosłam na Krakowskim Przedmieściu taką paczkę. To były chyba dwa peemy, długie i bardzo ciężkie. Nie byłam w stanie ich przenieść dalej niż od latarni do latarni, a potem musiałam przystanąć i odpocząć. Szłam od Królewskiej w stronę Świętokrzyskiej. Za kościołem św. Krzyża był niemiecki posterunek. Kiedy położyłam pakę pod latarnią, wyszedł na mnie patrol żandarmów - z blachami, karabinami. Zamarłam. Gdyby mnie jakikolwiek sposób zaczepili, byłby koniec. Co pani zrobiła? - Wie pan, to ułamek sekundy, kiedy się podejmuje takie decyzje. Nachyliłam się i zaczęłam udawać, że zawiązuję sznurowadło. Wtedy pomyślałam, że sprowadzę ich spojrzenie na tę paczkę. Spojrzałam na figurę Chrystusa przed kościołem. Ale oni przeszli obok. Do tej pory nie wiem dlaczego. Może nie chcieli zwrócić na mnie uwagi? Ale to był moment grozy. Wcześniej, kiedy przyjmowano nas do oddziału męskiego, dowódca powiedział: "Broniliśmy się przed dziewczynami rękami i nogami, bo nie mamy do was zaufania, ale ponieważ dostaliśmy takie polecenie.... Dzisiaj bym powiedział, że to straszny seksizm. - Takie były czasy. Wie pan, tu są chłopcy z bronią, a tu takie smarkule przychodzą. Dowódca dał mi truciznę. Miałam 15 lat. Wydawało mi się, że to racjonalne i bardzo mądre. Ale jak teraz sobie pomyślę, że 15-letnia dziewczyna mogła zażyć truciznę w sytuacji, kiedy może jeszcze miała jakąś szansę ujść z życiem - to ciarki przechodzą po plecach. Kiedy na Krakowskim Przedmieściu mało nie złapali mnie Niemcy, miałam cyjanek przy sobie. Przyszło mi do głowy, że będę musiała go użyć. Jak się nosiło truciznę? - Rozmaicie. Ja miałam malusieńką pigułkę cyjanku potasu w celofanowej osłonce. Mało dziewczyn to miało. Kiedy przechodziłyśmy kurs obchodzenia się z bronią, instruktor - fantastyczny chłopak, Bronek Pietrasiewicz "Lot, późniejszy dowódca akcji na Kutscherę, bardzo go lubiłam - uczył nas, co zrobić, jak zaczepią nas Niemcy. Mówi: "Idzie na przeciwko Niemiec. Chce cię zrewidować. Wtedy ty lewą ręką wymachujesz mu przed oczami, żeby zwrócić na nią uwagę, a prawą wyciągasz pistolet i strzelasz. Śmiałyśmy się z tego. Bo to nie była dla nas sytuacja. Chłopcy tak właśnie robili. Tyle że oni nosili broń za pasem, a my w torbach. Chciała pani strzelać? - Nigdy nie miałam na to ochoty. Także w czasie Powstania. Moja rola to było pomaganie rannym. Chociaż były takie dziewczyny, które miały takie ambicje. Ale jakby mi ktoś powiedział, że nie jestem żołnierzem, tobym się obraziła. Co pani myślała w czasie Powstania? Przecież wiedzieliście, że przegrywacie, że cywile umierają, całe miasto się pali. - Czekaliśmy na to powstanie pięć lat. Pierwsze dni to była absolutna euforia i pełnia szczęścia. Nie tylko dlatego, że mogliśmy się spotkać na ulicy z bronią w ręku. Ale też dlatego, że widzieliśmy uśmiechniętych warszawiaków, którzy nam pomagali w każdej sytuacji. Byliśmy szczęśliwi - mimo dużych strat. Moja najlepsza przyjaciółka zginęła pierwszego dnia. To oczywiście się stopniowo bardzo zmieniało. Miasto było bombardowane, ludzie nie mieli co jeść, zaczęły się straszliwe cierpienia. Zrozumiałam to dopiero wtedy, kiedy sama byłam ranna. Dopóki się działało, człowiek o tym nie myślał. Leżałam w kamienicy na Starówce. Co pół godziny był nalot. Liczyłam czas od zrzuconej bomby. Jak minęło 10 sekund - a może 11, nie jestem dziś pewna - to znaczyło, że bomba spadła na dom obok. Wie pan, że się zaczęłam cieszyć, że bomba trafia nie w ten dom, w którym jestem, ale obok? To jakieś obrzydliwe i nieludzkie. Wydaje mi się zupełnie zrozumiałe. - Wtedy byłam tak jednoznacznie ideowo nastawiona, że wydawało mi się egoistyczne i nie do przyjęcia. Myślałam też: "Co ci biedni ludzie mają robić? Jaki jest los cywili, których naraziliśmy na tak tragiczną wegetację? Co się dzieje w piwnicach z tymi małymi dziećmi, którym matki nie mają co dać jeść?. W ostatniej fazie nawet wody w niektórych miejscach nie było. Oczywiście zmienił się stosunek cywili do nas. Byli tacy, co mieli pretensje. I to jest oczywiste dla mnie. Pani pierwszy ranny? - Niemiec, którego przyprowadzili do nas z Gęsiówki [obóz pracy]. W czarnym mundurze. Esesman. Strażnik obozowy. - Potem okazało się, że to jeden z najgorszych katów na Gęsiówce i został rozstrzelany. Wtedy wiedziałam tyle, że z obozu. Miał zwichniętą rękę i trzeba było ją nastawić. Chłopcy przyprowadzili go na punkt sanitarny. Lekarz chciał mu dać maseczkę z chlorkiem etylu, żeby go znieczulić. I on zaczął wrzeszczeć: "Nein, nein!. Wtedy spytałam się lekarza, któremu pomagałam - wspaniałego człowieka, dr. "Broma z batalionu "Zośka - dlaczego ten Niemiec wrzeszczał. Odpowiedział: "Bo bał, się, że go zabijemy. Nie mogłam uwierzyć: bał się, że zabiją go lekarz i sanitariuszka? Nie mieściło mi się to w głowie. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że Niemcy będą mordowali rannych w szpitalach. Zginęła pani siostra. Cały czas myślała pani, że walka miała sens? - Dla mnie w drugiej fazie Powstanie było tylko walką o godność. Ostatnim momentem nadziei był 15 września, kiedy do nas berlingowcy przypłynęli zza Wisły. Traktowaliście ich jako polskie wojsko? - Absolutnie! Ale ta nadzieja trwała tylko kilka dni. Oni zresztą też zostali właściwie wysłani na stracenie. We wrześniu wiedzieliśmy już, że to przegrane. Codziennie nas ubywało. Kiedy ktoś zostawał ciężko ranny, nie było nawet możliwości pomocy. Bo już nic nie było. Opatrunków, jedzenia, żadnej możliwości udzielenia pomocy. Nigdy nie przyszło mi do głowy - jakby to panu powiedzieć - że to niepotrzebne. Nie można przecież powiedzieć, że była niepotrzebna śmierć kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Nie mówię tego wszystkiego jako przedstawicielka środowiska "Zośki czy Światowego Związku Żołnierzy AK. W sprawie sensu Powstania jesteśmy podzieleni. Uważam, że nie było innego wyjścia. Gdyby Powstanie nie wybuchło, to by nas Niemcy w inny sposób spacyfikowali, bo jeszcze mieli dość sił. A jeżeli nie Niemcy, to zrobiliby to Rosjanie. W rozmaity sposób. Wyaresztowaliby wszystkich aktywnych. Wywieźliby nas. A miasto? - Pewnie nie byłoby tak zniszczone. Ale w końcu ludzie są najważniejsi. Miasto można odbudować, trochę nie takie, jakie było, ale jednak. Nigdy nie przeżyłam takiego uczucia jedności jak wtedy. Wszystkie złe cechy ludzkie znikały. Dominowało uczucie, że mamy wspólny cel i on jest najważniejszy. Podobnie było tylko w czasach "Solidarności. Za co aresztowano panią po wojnie? - Pokażę panu, bo to śmieszne... Nie ma nic śmiesznego w spędzeniu pięciu lat w więzieniu. - Śmieszne są zarzuty. Niech pan spojrzy, to wpis w mój akt oskarżenia: "Kategoria przestępstwa: przynależność do organizacji AK. Ładne, prawda? Byłam aresztowana w styczniu 1949 r. Jeden z moich przyjaciół Janek Rodowicz "Anoda - w Wigilię 1948 r. Zginął w śledztwie w ciągu dwóch tygodni. Po wojnie była grupa tych, którzy należeli do drugiej konspiracji. Nie mogli się rozstać z bronią. Coś takiego istniało w tych chłopakach: przez całą okupację mieli broń przy sobie i to dawało im poczucie bezpieczeństwa. Potem akt ujawnienia miał oficjalnie wymazać ich udział w powojennej konspiracji. Większość z nas szła na uczelnie, zakładała rodziny. Wtedy wyszłam za mąż i urodziło mi się dziecko. Mój synek miał rok i 10 miesięcy, jak mnie aresztowano. W śledztwie zarzucano nam "stanie z bronią u nogi. Jak to? - Naprawdę, chociaż trudno w to uwierzyć. Poza tym - działanie na niekorzyść legalnie istniejącego państwa polskiego. A właściwie to współpracę z Niemcami. W więzieniu Niemcy byli korytarzowymi. Rozdawali zupę albo karali nas wlewaniem wody do celi. Mieli lepiej. My byliśmy "zaplutymi karłami reakcji. Młody śledczy, który chciał wymusić zeznania, mówił mi, że nigdy nie spotkam mojego dziecka. Że oddadzą syna do domu dziecka pod przybranym nazwiskiem. Ma pan dzieci? Syna. Myślę, że mogę wyobrazić sobie, jak się człowiek wtedy czuje. - Czułam też straszne upokorzenie. Żal. Walczyliśmy, poświęcaliśmy się, a tak nas potraktowano. Czy chciałaby pani, żeby to się wszystko nie wydarzyło? Ludziom zdarzało się przeżyć wojnę bez takich doświadczeń. - Nie, nie cofnęłabym tego wszystkiego. Uważam, że byliśmy pokoleniem na to skazanym. Tak bywa. To były tragiczne czasy. Pokoleniem skazanym na to, żeby wysyłać piętnastolatki do walki? - Wtedy tak trzeba było. Dziś jednak wydaje mi się, że patriotyzm nie na tym polega. Nawet nie na tym, żeby robić inscenizacje bitew z hukiem i strzelaniną. Natomiast bardzo popieram działalność Muzeum Powstania Warszawskiego. W niezwykle różnorodny sposób uczą o Powstaniu. Wielu ludzi zarzuca muzeum, że robi z Powstania bitwę wygraną, a była przegrana. Mnie się wydaje, że trzeba mówić: to była wielka, bohaterska bitwa, ale przegrana. Wyciągnęliśmy z niej wniosek niezwykle ważny: że trzeba mądrze działać, żeby odzyskać niepodległość. Byłam w "Solidarności od początku. Pracowałam przy wyborach w 1989 r. Wiem, jak bardzo baliśmy się, że to się może źle skończyć. Dziś nie grozi nam utrata wojna. Jak patriotyzm powinien wyglądać w dzisiejszych czasach? - Po pierwsze - nie należy tego wielkiego słowa wypowiadać, kiedy się mówi tylko o obowiązkach obywatelskich. Po drugie - myślę, że dziś patriotyzm polega na tym, żebyśmy się umieli jednoczyć wokół ważnego celu dla wszystkich rodaków. Nie dzielić przy drobiazgach zupełnie nieistotnych z punktu widzenia interesów całego narodu i państwa. Doprowadziliśmy do tego, że młode pokolenie kompletnie odsuwa się od polityki w najlepszym znaczeniu słowa. Uważa, że to osobisty interes, kariera, pokazywanie się w telewizji. Nie ma zrozumienia, że polityka to działanie wspólne dla dobra kraju. To musimy zmienić. Marzy mi się ciało - nie z polityków! - reprezentatywne w sensie moralnym. Gdzie byliby ludzie z autorytetem i z pewnym bagażem doświadczeń, przedstawiciele otwartego Kościoła, środowisk twórczych, naukowych, organizacji pozarządowych - takich jak Owsiaka, Ochojskiej, Dymnej. Pomogliby nam wyciągnąć twórcze wnioski z naszych doświadczeń historycznych i z doświadczeń innych narodów. Może wtedy moglibyśmy nie napadać na siebie. Nie wrzeszczeć. Nie odbierać godności innemu człowiekowi dlatego, że inaczej myśli. Ja wiem, że z tego nic nie wyjdzie. Ale to jest moje marzenie. *Anna Jakubowska - pseudonim "Paulinka, łączniczka i sanitariuszka batalionu AK "Zośka, więzień polityczny 1949-54, członek "Solidarności w 1980 r., pracownica Komitetu Obywatelskiego "Solidarność w 1989 r."
  4. http://www.rp.pl/artykul/153227,516114_A_Sowieci_stali_z_bronia__u_nogi_.html A Sowieci stali z bronią u nogi Miasto konało, bolszewicy tylko patrzyli. – Cóż to był za cynizm – mówi „Sławka”. Jerzy Bartnik, pseudonim Magik, jest najmłodszym kawalerem Virtuti Militari Miał 14 lat, gdy na barykadzie u zbiegu ulic Królewskiej i Marszałkowskiej osobiście dekorował go gen. Tadeusz „Bór” Komorowski. Pomimo młodego wieku „Magik” wyspecjalizował się w niszczeniu czołgów. Podczas ciężkich walk w fabryce papierów wartościowych stracił prawe oko. – Na kilka dni przed dekoracją Virtuti Militari wybrałem się na rekonesans do piwnic domów znajdujących się w rękach Niemców. Na jednym z podwórek natknąłem się na dwóch niemieckich oficerów. Blokowali mi przejście, więc skosiłem ich obu z błyskawicy. Jak to zrobiłem po utracie prawego oka? To proste. Strzelałem lewą ręką – wspomina Jerzy Bartnik. Od początku nie miał złudzeń co do intencji stojących po drugiej stronie Wisły Sowietów. – Mój ojciec był oficerem legionowym i w naszym domu czczono legendę wojny 1920 roku. W bolszewikach widziałem śmiertelnych wrogów. Wiara w to, że oni nam pomogą, już wtedy wydawała mi się naiwna – relacjonuje. – Podczas jednej z powstańczych potyczek natknęliśmy się na jakiś oddział komunistycznej partyzantki. Ci ludzie już wtedy dzielili między siebie stanowiska, w przyszłej, podległej Sowietom, Polsce. Było to odrażające – podkreśla. Mimo to część powstańców z nadzieją patrzyła na prawy brzeg Wisły. – Doskonale wiedzieliśmy, że Armia Czerwona stoi tam z czołgami i ciężką artylerią, i wielu kolegów liczyło, że jednak się ruszy. Że zaatakuje Niemców. Dziś wszystko jest już jasne: Stalin czekał, aż powstanie zostanie dorżnięte, aż wszyscy zginiemy i tym sposobem Niemcy zaoszczędzą pracy NKWD – przekonuje „Magik”. Po wojnie Bartnik nie wrócił z niemieckiej niewoli do Polski. Przedostał się do Anglii, a później zamieszkał w USA. Do kraju przyjechał dopiero po odzyskaniu niepodległości, w 1993 roku. – W 1948 roku nawet rozważałem powrót i wybrałem się do komunistycznego konsulatu w Londynie. Usłyszałem tam, że kalek i akowskich bandytów im nie potrzeba – mówi. Odezwy radiostacji Kościuszko Halina Jędrzejewska, pseudonim Sławka, była liniową sanitariuszką w zgrupowaniu „Radosław”. Liniową, więc wraz z oddziałem brała udział w walkach. Udzielała pierwszej pomocy na polu bitwy pod ostrzałem nieprzyjaciela. – Najgorsze były rany brzucha. Postrzelonych na ogół nie można było bowiem szybko przetransportować do szpitala na operację i konali mi na rękach. Paskudne były również szarpane rany od szrapneli i odłamków. Mniej groźne zaś uszkodzenia kończyn – opowiada pani Jędrzejewska. Do najbardziej dramatycznej sytuacji doszło, gdy jej oddział szturmował szkołę na Stawkach. Walka była niezwykle zacięta, placówka przechodziła z rąk do rąk. – W pewnym momencie usłyszałam krzyk: „Sanitariuszka!”. Pobiegłam na miejsce. Było tam dwóch rannych. Najpierw zajęłam się tym, który był nieprzytomny. Miał okropną ranę na plecach. Zawołałam czterech chłopców, aby go wzięli do szpitala. Gdy go podnieśli, nagle w całą grupę uderzył pocisk. Zamiast jednego rannego miałam pięciu – wspomina „Sławka”. Mimo to sanitariuszka się nie poddała. Postanowiła za wszelką cenę dostarczyć rannego w plecy żołnierza do szpitala. Udało jej się znaleźć kilku przerażonych cywilów. Gdy w pewnym momencie odmówili dalszego niesienia rannego, wyjęła pistolet i zapowiedziała, że jeżeli go porzucą, każdemu strzeli w łeb. Musiała wyglądać przekonująco, bo cywile bez szemrania spełnili polecenie. Niestety, po przybyciu do szpitala ranny zmarł. – Miasto konało, płonęło. To, że po drugiej stronie stoją bolszewicy z bronią u nogi i nic nie robią, nie mieściło mi się w głowie. Cóż za cynizm, cóż za obojętność – mówi Halina Jędrzejewska. – Było to o tyle zaskakujące, że przed bitwą zasypywali Warszawę ulotkami wzywającymi do boju, a komunistyczna radiostacja Kościuszko nawoływała do powstania. Teraz już wiadomo, że to była gra. Od samego początku Sowieci zamierzali dać nam się wykrwawić. Wyrok Stalina Janusz Brochwicz-Lewiński, pseudonim Gryf, to legendarny dowódca obrony pałacyku „Michla” na Woli. Odparł pięć szturmów doborowych jednostek SS wspomaganych czołgami. – Na początku atakowała nas kompania dirlewangerowców złożona ze zwolnionych z więzień morderców. Aleśmy ich nasiekli! Pamiętam do dziś, jak pokotem leżeli na ulicy zmasakrowani naszymi cekaemami. Część była ranna, jęczała i błagała nas o pomoc. Stanowczo zabroniłem jednak moim ludziom, aby do nich poszli. Wolałem patrzeć, jak zdychają. Dlaczego? Te same bydlaki wcześniej dokonały na Woli rzezi cywilów. Miotaczami ognia palili żywe dzieci – relacjonuje „Gryf”. W 1939 roku podczas kampanii wrześniowej Brochwicz-Lewiński bił się z bolszewikami pod Baranowiczami. Schwytany i skazany na śmierć, uciekł z pociągu, którym jechał w głąb Związku Sowieckiego na egzekucję. – Doskonale znałem tych bandytów i to, że nie pomogli powstaniu, wcale mnie nie zdziwiło. AK uważali przecież za „faszystów”. Stalin osobiście zatelegrafował do Rokossowskiego i powiedział mu, że jesteśmy gorsi od Niemców. Rozkazał mu, żeby czekał po drugiej stronie Wisły, aż nas wszystkich wybiją – podkreśla Brochwicz-Lewiński. „Gryf” już po wojnie spotkał w Londynie gen. „Bora” Komorowskiego, który opisał mu następującą historię: Sowieci zrzucili na spadochronach do walczącej Warszawy dwóch oficerów łącznikowych wyposażonych w radio. „Bór” poprosił ich, aby przekazali wojskom stojącym po drugiej stronie Wisły współrzędne stanowisk niemieckiej artylerii ciężkiej, która szczególnie dawała się we znaki powstańcom. Armia Czerwona mogła zniszczyć niemieckie armaty w ciągu kilku chwil, ale Sowieci zdecydowanie odmówili spełnienia prośby. Poradzili „Borowi”, żeby przesłał te współrzędne do polskiego rządu w Londynie, rząd miał przekazać je Anglikom, Anglicy przesłać do Moskwy, a wreszcie Moskwa do armii stojącej nad Wisłą. Do żadnego ostrzału niemieckich baterii przez bolszewików oczywiście nie doszło. Brochwicz-Lewiński: – Siedziałem później w oflagu z oficerem dowodzącym słynną przeprawą oddziału berlingowców na Czerniaków. Swoją drogą to była żałosna akcja. Sowieci wysłali do nas pułk fatalnie wyszkolonych polskich rekrutów, który natychmiast został wybity. Potraktowali ich jak mięso armatnie. Gdy zapytałem tego oficera, dlaczego Sowieci udzielili powstaniu tak niewielkiej pomocy, powiedział mi wprost: bo Stalin wydał na was wyrok."
  5. defilada przed rumuńskim królem w Biedrusku
  6. na lotnisku w Krakowie
  7. zdjęcie, które wstawiłem do innego wątku, kapitulacja Modlina
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie