Skocz do zawartości

W cieniu Warszyca


Rekomendowane odpowiedzi

Stanisław Nowak z trudem mówi o swojej działalności w Konspiracyjnym Wojsku Polskim. Nie chce wracać do tamtych dni i jeszcze raz ich przeżywać. Jego brat Tadeusz za walkę o wolną Polskę zapłacił cenę najwyższą i dopiero niedawno odkryto jego grób, a on sam został skazany na pięć lat wiezienia. O tamtych czasach nie opowiedział nawet swoim dzieciom i wnukom. Co rusz prosi o wyłączenie dyktafonu. Uważa, że niektóre fakty musi zabrać ze sobą do grobu. Jego brat z KWP wykonywał wyroki śmierci, likwidując konfidentów, ubowców, odznaczających się szczególnym okrucieństwem w śledztwie, działaczy PPR itp. Żyją często jeszcze ich rodziny, dzieci czy wnuki, którzy bynajmniej nie pogodzili się z faktem, że ich ojciec czy dziadek działali na szkodę państwa polskiego. Gdy kiedyś był w sanatorium, podeszła do niego starsza pani i oświadczyła – wyście mi ojca zabili! - Mało nie ścięło go z nóg.

Powodziło nam się dobrze

- Urodziłem się w 1930 r. we wsi Kraszewice , leżącej między Radomskiem a Przedborzem - wspomina. - Miałem kochanych rodziców, prowadzących 12 - hektarowe gospodarstwo. Mój ojciec był legionistą i znanym w okolicy piłsudczykiem, a także zapalonym myśliwym, polującym na terenie rozciągającym się od majątku Wielowiejskich od Chełma do majątku Walijskich w Sokolej Górze, który obfitował w zwierzynę. Pomimo, że we wsi była bieda, to nam powodziło się dobrze. Można nawet powiedzieć, że bardzo dobrze. Ojciec zatrudniał człowieka, który pomagał mu w gospodarstwie i kobietę, pomagającą mamie w czynnościach domowych. Nawet w czasie wojny niczego nam nie brakowało. Ojciec był bowiem człowiekiem bardzo zaradnym. Tę cechę starał się też wpoić mnie i bratu. Jak miałem sześć lat, sam poszedłem do szkoły się zapisać. Jak miałem osiem lat, to już czytałem dzieciom w szkole. W 1943 r. w czasie wojny ukończyłem szkołę podstawową i zacząłem się uczyć na tajnych kompletach. Trzeba było za nie płacić, bo miały charakter prywatny. Za uczęszczanie na nie groziło też wywiezienie do Oświęcimia. Wystarczało, żeby żandarm złapał któregoś z nas na ulicy i zobaczył, że pod koszulą niesie jakąś książkę czy zeszyt. Brat, który był ode mnie starszy, należał do AK i często używał mnie jako łącznika do przewożenia meldunków.

W cieniu „Warszyca”

- Zdarzało się więc, że zamiast na komplety do Radomska jechałem do Rzejowic, w których mieszkał Stanisław Sojczyński, wówczas jeszcze nie „Warszyc”, tylko „Zbigniew”, pełniący obowiązki zastępcy komendanta obwodu AK. Ja wtedy oczywiście o tym nie wiedziałem. Oddawałem meldunek i jechałem dalej. Często dostawałem też w Rzejowicach meldunek, który zawoziłem do Przedborza. Ani ja się o nic nie pytałem, ani brat nic nie mówił. Zasad konspiracji wtedy ściśle przestrzegano. Oczywiście dochodziły do mnie, jak do każdego, wieści o różnych akcjach przeprowadzonych przez AK, którymi, jak się później dowiedziałem, dowodził „Zbigniew”, czyli „Warszyc”. Należało do nich m.in. rozbicie więzień w Przedborzu i Radomsku i uwolnienie zatrzymanych tam więźniów. Dużym echem odbiło się tez zastrzelenie w Radomsku dwóch gestapowców. W ramach mobilizacji AK w sierpniu 1944 r. „Zbigniew” stanął na czele I batalionu 27 pp. AK, który tak jak inne oddziały AK, pomaszerował na odsiecz Warszawie. Mój brat też udał się na mobilizację. Miał 17 lat, ale poszedł ze swoją kompanią na pomoc powstańcom w stolicy. Wszyscy żeśmy go żegnali, bo nie wiedzieliśmy, czy wróci. Jak mi później brat opowiadał, jego kompania była uzbrojona w dwa ciężkie karabiny maszynowe, pięć ręcznych karabinów maszynowych, trochę automatów, a większość żołnierzy posiadała karabiny różnych typów. Niektórzy mieli broń myśliwską, dubeltówki itp.

Na odsiecz Warszawie

- Kompania brata, jak później mi relacjonował, dotarła pod samą Warszawę, ale nie mogła się do niej przedostać. Wokół niej stały jednostki armii niemieckiej i kompania mogła tylko bezsilnie popatrzeć na płonącą Warszawę. Musiała zawracać. Gdy po wkroczeniu Sowietów i zakończeniu okupacji niemieckiej nastały nowe porządki, myśmy w zasadzie do żadnej konspiracji się nie pchali. Zostaliśmy do tego niejako zmuszeni i sprowokowani. Władze komunistyczne, wykorzystując liczna armię donosicieli przystąpiły do aresztowań członków AK, których ci doskonale znali, bo na wsi tego nie dało się za bardzo ukryć i każdy praktycznie wiedział, kto jest kto. Nasz dom, rzucający się w oczy, z pewnością był przez szpicli obserwowany. Być może któryś z nich zauważył, że w naszym domu bywa „Warszyc”. Ja wówczas nie wiedziałem, że to on, bo ze względów konspiracyjnych mnie nie wtajemniczano, chociaż domyślałem się, ze jest to ktoś ważny. Ojciec traktował go z dużym szacunkiem. Miał charyzmę i zachowywał się jak żołnierz. Dopiero po wojnie ojciec powiedział, że to właśnie był Stanisław Sojczyński, wówczas „Zbigniew”, a później „Warszyc”.

Przedwojenny nauczyciel

- Często zmieniał kwatery, żeby nie zostać namierzonym przez agentów gestapo, korzystając z gościny zaufanych ludzi, związanych w jakiś sposób z konspiracją. Jego żona ukrywała się natomiast z dwojgiem dzieci w Chełmie u gorzelanego. Mógł ktoś „Warszyca” u nas zauważyć. Był bowiem postacią znaną w okolicy i rozpoznawalną. Ukończył Seminarium Nauczycielskie w Częstochowie, a jeszcze przed wojną pracował jako nauczyciel w jednej z pobliskich wsi. Nauczyciele cieszyli się zaś wtedy dużym uznaniem i szacunkiem. „Warszyc” ukończył też szkołę podchorążych rezerwy i jako podporucznik dowodził w kampanii wrześniowej kompanią piechoty. Wzięty do niewoli przez Sowietów pod Kowlem, uciekł i przedostał się do rodzinnych Rzejowic, o czym też wielu wiedziało. Dla Niemców i ich szpicli szybko stało się jasne, że jest on związany z konspiracją. Cześć z tych szpicli pracowała po wojnie, by ratować swoją skórę, dla UB. Armia Ludowa, która też mocno była osadzona w tutejszym środowisku, miała rozbudowaną siatkę wywiadu w terenie. Część zaś AL-owców po wojnie wstąpiła na służbę do Urzędu Bezpieczeństwa i milicji. Tacy dla konspiracji byli najbardziej niebezpieczni, bo znali teren i ludzi. O „Warszycu” wiedzieli wszystko.

Zaczęły się aresztowania

- Natychmiast po wkroczeniu Sowietów zaczęły się aresztowania AK-owców. Ubowcy byli tylko przewodnikami dla NKWD. Pierwszych aresztowanych wywieziono na Sybir. Mój brat także został którejś nocy zabrany z domu. Jego też chciano wywieźć na „białe niedźwiedzie”. Ojciec miał jeszcze wtedy sporo znajomości i zdołał brata z łap UB wyciągnąć. Przetrzymywano go w strasznych warunkach. Sam się o tym przekonałem, bo odbierałem jego koszulę i kalesony. Były całe we krwi. Od jego opowiadań, jak ich traktowano, włosy jeżyły się na głowie. Ubowcy i enkawudziści lepiej traktowali Niemców, niż zatrzymanych Polaków, których podejrzewali o przynależność do niepodległościowych organizacji. Brata zwolniono, ale nasza rodzina od razu znalazła się na cenzurowanym. Mój ojciec, jako znany przedwojenny piłsudczyk i członek Związku Legionistów też został aresztowany. Wprawdzie szybko go zwolniono, bo nie miano przeciwko niemu żadnych dowodów, ale podejrzanym został do końca życia. Miejscowi donosiciele stale obserwowali go, czy nie ma kontaktu z podziemiem. Jak tylko było referendum, czy kolejne wybory, to ojca profilaktycznie aresztowano. Takie działania władz komunistycznych budziły opór w ludziach. Na nim właśnie bazował „Warszyc”, tworząc Konspiracyjne Wojsko Polskie. Zaczął czynić to w kwietniu 1945 r., opierając się na siatce AK, którą sam współtworzył w czasie wojny. Mój brat od razu wstąpił do konspiracji, chociaż nie od razu poszedł do lasu. Do oddziałów leśnych szli tylko ludzie spaleni, którym groziły aresztowania. Pozostali mieszkali w domach i zbierali się tylko do wykonania zadania. Brat, należąc do konspiracji, mieszkał na stancji w Radomsku i robił w gimnazjum u Fabianiego „małą maturę”.

„W Świetle Prawdy”

- Początkowo mieszkałem z bratem i też uczęszczałem do Fabianiego, ale niestety musiałem przenieść się do Przedborza, bo w domu u rodziców zapanowała taka bieda, że nie było ich stać na utrzymanie dwóch synów na stancji w mieście. Do Przedborza, odległego o 5 km, mogłem dojeżdżać rowerem. Od sierpnia 1945 r. bardzo mocno zaangażowałem się w działalność Konspiracyjnego Wojska Polskiego i nie miałem czasu chodzić do szkoły. W lesie nie byłem, ale służyłem jako łącznik, przewożąc meldunki. Krążyłem szczęśliwie po terenie, nigdy nie zatrzymany przez UB, przewożąc meldunki i korespondencję między poszczególnymi komórkami. Aż do aresztowania „Warszyca” w czerwcu 1946 r. KWP działało w terenie bardzo intensywnie. Władze komunistyczne były słabe i dopiero się umacniały. W kraju trwała walka polityczna i wielu Polaków wierzyło, że Stanisław Mikołajczyk oraz Polskie Stronnictwo Ludowe wygrają wybory a Sowietów da się wyrzucić z Polski. Myśleliśmy, że trzeba całą sytuację przeczekać. W tym duchu działała cała propaganda KWP, której specjalny pion wydawał pismo „W Świetle Prawdy”, kolportowane po całym terenie.

Cdn.

Marek A. Koprowski

http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/przewozilem-meldunki
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Pierwszy kryzys w działalności Konspiracyjnego Wojska Polskiego nastąpił latem 1946 r. - wspomina Stanisław Nowak. - Po aresztowaniu „Warszyca” UB bardzo celnie uderzyło w terenowe komórki organizacji. Mnożyły się aresztowania. W sierpniu 1946 r. przyjechał do nas pan Stankiewicz, kierownik bursy w Namysłowie. Był on zaprzyjaźniony z naszą rodziną, bo w czasie wojny pracował jako nauczyciel w Kraszewicach. Mieszkał u naszej babci i moi rodzice bardzo mu pomagali. Przyszedł do ojca i powiedział - Niech Tadeusz skończy z tym lasem. - Brat bowiem w czerwcu poszedł do oddziału. UB do wiosny szalało i atmosfera w radomszczańskim stawała się coraz gęstsza. „Warszyc”, na którego UB rozpoczęło bardzo intensywne polowanie przeniósł się do Częstochowy. Po akcji na więzienie w Radomsku UB udało się aresztować 15 członków KWP w tym Jana Rogólkę „Grota”, dowodzącego batalionem „Żniwiarka”, działającego w rejonie Piotrkowa Trybanalskiego i kierującego atakiem na Radomsko, nie do końca niestety udanym. Urządzono im w Radomsku w kinie „Znicz” pokazowy proces, mający zastraszyć społeczeństwo. 11 oskarżonych skazano na karę śmierci i wyrok wykonano w miejscowym więzieniu.

Wrzuceni do bunkra

- Zamordowanych wywieziono w okolicę Bąkowej Góry k. Przedborza i wrzucono do poniemieckiego bunkra z umocnień nad Pilicą. Przykryto je niedbale, tak jakby oprawcy chcieli, by je ludzie znaleźli. Zdarzenie to widział mały chłopak z pobliskiej wsi i powiadomił mieszkańców. Ci przyszli z księdzem i zabrali ciała. Wezwany lekarz z Kłomnic, doktor Grajewski stwierdził, że zamordowani byli przed śmiercią torturowani. Ciała zamordowanych zabrały rodziny i dlatego mają oni swoje groby. Grupa brata zdołała jeszcze wykonać wyrok na takim K. Wyjątkowo podłym komuniście, który pierwszy wyrok śmierci otrzymał jeszcze w czasie niemieckiej okupacji, gdy doszła do nas wiadomość, że w Częstochowie w łapy UB wpadł „Warszyc”. Brat uznał, że nie ma na co czekać i trzeba uciekać do lasu. Zaczęły się masowe aresztowania i było tylko kwestią czasu, kiedy przyjdą po brata. Ja zostałem w domu z rodzicami. Pan Stankiewicz sugerując ojcu, by wyciągnął brata z lasu, zaproponował, że zabierze go ze sobą do Namysłowa i się nim zaopiekuje. Twierdził, że innego wyjścia nie ma, bo w radomskim Tadziu nie ma nic do szukania, a w lesie UB wcześniej czy później go dopadnie. Mój ojciec zgodził się z argumentami pana Stankiewicza i następnego dnia pojechał do Radomska, gdzie miał kontakt z konspiracją. Wrócił chyba na drugi dzień i powiedział do mnie - ubierz się w mundur harcerski, bo wtedy należałem do ZHP i pojedziesz do Radomska. Tam zgłosisz się na ulicę Narutowicza do takiego a takiego człowieka, który skieruje cię dalej. Nic więcej mi nie powiedział. Udałem się pod wskazany adres. Wpuszczono mnie do środka, kazano usiąść i czekać.

W poszukiwaniu brata

- Po jakimś czasie przyszedł jakiś cywil, którego gospodarze tytułowali zdaje się kapitanem. Ja go nie znałem. Powiedział mi, że mam pojechać pociągiem do Blachowni, a z niej udać się do wsi Gacie, odległej o jakieś 6 km. Zgłosisz się tam pod taki a taki adres do łącznika, który doprowadzi cię do miejsca postoju oddziału, w którym znajduje się mój brat. Miałem mu przekazać wyraźny rozkaz, że ma ze mną wracać. Dojechałem do tej miejscowości i znalazłem tego łącznika. Pamiętam, ze posiadał on młyn napędzany przez lokomotywę z kolejki wąskotorowej. Powiedziałem mu hasło i wręczyłem list, który dano mi w Radomsku. U tego człowieka spędziłem chyba ze trzy dni aż nie przyszedł łącznik z oddziału. On mnie zabrał i ruszyliśmy do miejsca jego stacjonowania. Spędziłem w tym oddziale, kwaterującym w takim zagajniku koło Kielczy osiem czy dziewięć dni, aż brat jeszcze z dwoma żołnierzami dostał specjalne zadanie, po wykonaniu którego miał wrócić do domu. Żołnierze z jego oddziału mieszkali w czterech namiotach, a głównym ich zapleczem socjalnym była pobliska gajówka. Tam gotowano dla nich jedzenie, głównie obiady. Raz była to zupa, innym razem drugie danie. Każdy obiad zawierał dużo mięsa, bo to chłopaki organizowali u miejscowych gospodarzy. Po tych kilku dniach wyruszyliśmy z bratem i dwoma żołnierzami z oddziału w drogę powrotną do Radomska. Po drodze zatrzymaliśmy się w Przystajni u łącznika.

Z plecakiem pełnym pieniędzy

- Przebywaliśmy u niego przez trzy dni, siedząc na strychu. Następnie skierowaliśmy się do Gaci. Nie pytałem się brata, dlaczego tak długo siedzieliśmy w tej Przystajni, a on też nie mówił. Dopiero później zorientowałem się, że patrole UB zwiększyły swą aktywność w okolicy i łatwo mogliśmy się na któryś nadziać. Po tych trzech dniach w Przystajni udaliśmy się do znanego mi już łącznika w Gaci. Klucząc, doszliśmy do niego znowu po trzech dniach. Brat odebrał od niego ogromną sumę pieniędzy, które u tego łącznika-młynarza były przechowywane. Zapakował część z nich m.in. do mojego plecaka. Miał je bowiem dostarczyć do Radomska. Łącznik załatwił nam u mieszkającego po sąsiedzku gospodarza furmankę, której właściciel za zapłatą zgodził się nas zawieźć do Blachowni. Zanim zdążyliśmy wsiąść na tę furmankę dowiedzieliśmy się, że oddział brata został rozbity, a większość jego członków zginęło w czasie obławy zorganizowanej przez UB. W ponurych nastrojach jechaliśmy więc do Blachowni. Gdybyśmy zostali w oddziale jeszcze kilka dni, to pewnie podzielilibyśmy los zabitych kolegów. Brat miał przy sobie pistolet i dwa granaty. Pistolet maszynowy rozebrał i też włożył mi do plecaka. Gdyby zatrzymał nas jakiś patrol. Brat by z pewnością sięgnął po broń. Do Blachowni dojechaliśmy jednak szczęśliwie bez kłopotów.

Z Radomska do Namysłowa

- Woźnica wysadził nas przed stacją i zawrócił do Gaci. My wsiedliśmy do pociągu i bez problemów dojechaliśmy do Radomska. Ja udałem się wtedy do cioci na Bartodzieje, a brat poszedł swoje sprawy załatwiać. Rano ja udałem się do domu do Kraszewic. Ciężarówką podjechałem do Strzelec, a z nich dwa kilometry piechotą doszedłem do rodzinnej wioski. Mama przygotowała mi już trzy koszule i ubranie dla brata. Następnego dnia pojechałem do Radomska, w którym umówiłem się z bratem i od razu udaliśmy się do Namysłowa. Był to ostatni moment, bo wkrótce UB w Radomsku bardzo intensywnie zaczęło brata poszukiwać. Być może po rozbiciu jego oddziału ktoś został ujęty i sypnął, że brat także do niego należał. Wtedy jednak UB miało jeszcze bardzo niesprawny aparat i nie było w stanie zlokalizować poszukiwanego w innym regionie. Nasz dom w Kraszewicach był jednak stale obserwowany. Gdyby brat się pojawił w pobliżu zostałby zaraz aresztowany. Przekazałem brata panu Stankiewiczowi, a sam wróciłem do domu, gdzie znów zacząłem chodzić do szkoły. Brat tymczasem w Namysłowie w przyspieszonym trybie zrobił maturę. Wtedy obowiązywał taki system, że w ciągu roku można było przerobić dwa lata. Brat ucząc się w Namysłowie, nie zerwał kontaktów z KWP. Nadal działał w oddziale o kryptonimie „Bursa”. Zajmował się przerzucaniem „spalonych” członków KWP na Zachód. Przekazywał ich kolejnemu ogniwu organizacji na Śląsku, które przerzucało tych kolegów nad granicę. Niektórych urządzał na miejscu. Ja trzy, czy cztery razy byłem wykorzystywany przez KWP w Radomsku do przerzutu do niego „spalonych” ludzi.

Chcieli wyrównać rachunki

- Jednemu , o ile pamiętam, załatwił pracę w miejscowym browarze w Namysłowie. Pozostałych brat skierował do Wrocławia. Jeden do ujawnienia pracował na kolei, a pozostali nie wiem, gdzie. Ja często do brata jeździłem i o te sprawy się ocierałem. Prowadziliśmy też z bratem korespondencję, wysyłając listy na adres pana Rachwalika. Jak brat zdał maturę, to korzystając z amnestii ujawnił się. Postanowił wrócić do domu i rozpocząć normalne życie. Dojechał do Radomska, złapał jakąś ciężarówkę, jadącą do Przedborza i po drodze wysiadł w Granicach, żeby piechotą dojść do domu. W tych Granicach był doskonale znany, bo w nich kiedyś wykonał wyrok zatwierdzony przez „Warszyca”. Został tam zatrzymany przez milicję i osadzony na posterunku. Wieść się szybko rozeszła. Zaraz znaleźli się ludzie - członkowie ORMO, którzy chcieli z bratem załatwić porachunki. Bliscy krewni tego, na którym brat wykonał wyrok. Dokładnie rzecz biorąc, jego brat i stryj, bardzo ważna wówczas osoba, która w czasie wojny w Chełmie w majątku pracowała, przyszli na posterunek i zaproponowali, że odwiozą brata do UB w Radomsku. Chcieli go zabrać i zastrzelić po drodze podczas próby ucieczki. Milicjanci go jednak nie wydali i rano sami odwieźli na UB do Radomska.

http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/wyciagnac-brata-z-lasu
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Gdy brata przywieźli do Urzędu Bezpieczeństwa w Radomsku, oficer, który obejrzał jego papiery powiedział mu, że jest wolny i nic do niego nie ma - wspomina Stanisław Nowak. - Brat miał bowiem zaświadczenie o ujawnieniu i obejmowała go amnestia. Wrócił do domu, ale długo w Kraszewicach nie pomieszkał. Natychmiast po okolicy rozeszła się wiadomość, że bandyta wrócił do domu. Miejscowi kraszewiccy komuniści obserwowali każdy jego krok, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że czekają tylko na okazję, żeby go dopaść. Brat na to nie czekał, tylko wyjechał do Wrocławia. Tam trzykrotnie zmieniał pracę. W końcu przeniósł się do Bolesławca, gdzie kolega zaproponował mu pracę w Urzędzie Skarbowym. Warunki miał tam bardzo dobre. Wynajął pokój z niekrępującym wejściem u jednych państwa, a stołował się w restauracji nic za to nie płacąc. Jako urzędnik skarbowy był bowiem życzliwy dla prywatnej inicjatywy. Gdy brata odwiedziłem, też z nim chodziłem na pyszne obiady w tej restauracji.

Sfrustrowany sytuacją

- Brat jednak był dalej sfrustrowany panującą sytuacją. Dalej posiadał broń, rosyjską „tetetkę” i martwiłem się, żeby nie zrobił z niej użytku tym bardziej, że miał on niesamowitą fantazję. Bardzo się tym niepokoiłem, że zrobi coś głupiego. Pewnego dnia, chyba po dwóch tygodniach mojego pobytu u brata, wsiadł on na rower i pojechał, by się przewietrzyć. Po jakimś czasie wrócił, ale z dwiema „tetetkami”. Bardzo się tym przeraziłem. By zdobyć rosyjską „tetetkę”, musiał bowiem kogoś zastrzelić. Był zaś w takim nastroju, że zabicie kogoś nie stanowiło dla niego problemu. Gdy spytałem go, co się stało, okazało się, że jak jechał rowerem, to zobaczył, jak ruski lejtnant z NKWD gwałci kilkunastoletnią dziewczynkę. Podszedł do niego z tyłu i strzelił. Lejtnant był tak zajęty swoją czynnością, ze go nie zauważył. Dziewczyna uciekła, a brat zabrał mu pistolet i przyjechał do mieszkania. Pojechaliśmy z bratem zaraz na miejsce, by zatrzeć ślady. Trup leżał na skraju lasu. Natychmiast go rozebraliśmy do naga i wrzuciliśmy do jamy po wywróconym drzewie. Wszystkie jego rzeczy łącznie ze skarpetkami i butami brat zabrał do worka, potem ciął w nocy na kawałki i rano gdzieś zatopił. Bardzo przeżyłem tę sytuację. Ona wciąż śni mi się po nocach. Miałem w rękach legitymację tego lejtnanta. To też był młody człowiek, miał 32 lata. Po zdarzeniu tym brat został w Bolesławcu, a ja wróciłem do domu. Gdy w 1947 r. miał zacząć się rok, pojechałem do Namysłowa, gdzie mieszkając w Bursie u pana Stankiewicza kontynuowałem edukację i jednocześnie pracowałem.

Chciał wyjechać na Zachód

- Brat do mnie przyjechał, dał mi trochę pieniędzy, żebym kupił jakąś kurtkę i buty. Pokój w Bursie miałem obok mieszkania państwa Stankiewiczów. Razem ze mną w pokoju mieszkał jeszcze jakiś Piotrowski, z którym się zaprzyjaźniłem. Brat od czasu do czasu mnie odwiedzał, ale nigdy sam. Zawsze przyjeżdżali z nim ludzie, którzy się nie przedstawiali, a brat mówił, że są z konspiracji. Robili dla nas, czyli mnie, Piotrowskiego i kilku kolegów prelekcje na temat sytuacji ogólnej. Mówili, że powinniśmy być gotowi do wyjazdu na Zachód, a także na to, że rychło może wybuchnąć trzecia wojna światowa, bo napięcie między Ameryką a Sowietami narasta. Takimi naukami nas karmili, choć ja w wybuch wojny nie wierzyłem, nie widziałem też sensu dalszego zbrojnego oporu, bo sytuacja się stabilizowała, a komuniści byli coraz mocniejsi. Mnie się ci agitatorzy nie podobali. Byli dla mnie „ciemnymi typami”. Mieli dużo pieniędzy i ich wizyty kończyły się najczęściej w takiej restauracji na obszarach Namysłowa, w której urzędowaliśmy po trzy dni. Pewnego razu z Bursy odprowadzałem na stację kolegę, który mnie odwiedził. Szliśmy wzdłuż torów, bo Bursa znajdowała się na przedmieściach miasta. Nagle widzę, że w moja stronę przyspieszonym krokiem idzie brat. Odwołał mnie na bok i mówi mi - ratuj mnie! Jestem poszukiwany i depczą mi po piętach! Przeraziłem się i spytałem, na czym to ratowanie ma polegać, bo prawdę powiedziawszy miałem już tego wszystkiego dość. Powiedział mi, że jutro mam pojechać do Wrocławia do konspiracyjnego mieszkania i zabrać z niego „tetetkę” tego ruskiego oficera i pieniądze, dużo pieniędzy, które w tym mieszkaniu są rzechowywane.

Nie mogłem spać

- Brat dodał też, że jak tylko wrócę, będziemy szykować się do przerzutu przez granicę, bo inaczej zostaniemy aresztowani. Na koniec ostrzegł mnie, żebym przed wejściem do tego mieszkania poobserwował je, czy nie ma w nim kotła. Przed wyjazdem do Wrocławia musiałem coś zrobić z bratem. Nie chciał iść do Bursy. Zaprowadziłem więc go do kolegi z Namysłowa, który mieszkał w domku jednorodzinnym jakieś 200 metrów od Bursy. Sam do niej na noc wróciłem. Po przekazaniu tej informacji brat poszedł na jakąś melinę, a ja do Bursy. Całą noc nie mogłem spać. Piotrowskiego nie było. Przyjechał chyba o pierwszej w nocy razem z Siedleckim, naszym kolegą z Wrocławia, który też należał do konspiracji. Ja nie mogąc spać tak jak oni, wstałem o czwartej rano i nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca, udałem się na stację. Po drodze spotkałem dwóch mężczyzn, którzy weszli do bursy. Od razu poznałem, że to ubowcy. Mieli oni taki specyficzny sposób poruszania się , że można ich było rozpoznać z daleka. Później okazało się, że szli po mnie. Zapukali do pana Stankiewicza i kazali się zaprowadzić do pokoju, w którym mieszkam.

Goście z UB

- Pan Stankiewicz otworzył drzwi mojego pokoju i stając w progu powiedział - Stasiu, ubieraj się! Ubowcy weszli do pokoju i nie zastawszy mnie aresztowali Piotrowskiego i Siedleckiego, których zabrali na UB. Pytali pana Stankiewicza, gdzie jestem, a on odparł, że pojechałem chyba do Baranowic. Wiedział, że udałem się do Wrocławia, ale mnie nie zdradził. Ja pojechałem do Wrocławia, na melinę przy ul. Odrzańskiej mieszczącą się w lokalu zajmowanym przez naszego stryjecznego brata Tadeusza, także Nowaka, który zmienił nazwisko na Gołębiowski i pod tym nazwiskiem ujawnił się po ogłoszeniu amnestii. Odebrałem od niego 200 tysięcy złotych i tą ruską „tetetkę”, po czym wróciłem do Namysłowa. Nie przypuszczałem wtedy, że tu już UB na mnie czeka. Stacja i Bursa były obstawione. Pani Stankiewiczowa wiedziała, że będę wracał z Wrocławia i razem z córką Danutą wyszły mnie ostrzec. Stały na peronie i czekały. To właśnie one mnie uratowały. Gdyby UB złapało mnie z pistoletem tego Ruskiego i pieniędzmi, to dostałbym z pewnością karę śmierci. Pani Stankiewiczowa zobaczyła mnie, gdy już schodziłem po schodach do tunelu pod peronami prowadzącego do stacji i zaczęła krzyczeć - Stasiu! Stasiu!- Zatrzymałem się, a ona mówi - Piotrowski aresztowany, Siedlecki aresztowany! UB cię szuka! - Nie wiedziałem, co dalej robić.

Ręce do góry!

- Mogłem moją torbę dać pani Stankiewiczowej, ale nie chciałem jej wtajemniczać i wciągać w to wszystko. Cofnąłem się na peron. Na drugim torze do stacji wjeżdżał pociąg towarowy. Niewiele myśląc skoczyłem na tory i zdążyłem je pokonać tuż przed lokomotywą. Pociąg jadąc dalej zasłonił mnie i umożliwił ucieczkę w drugą stronę. Jakoś opłotkami dotarłem do brata i oddałem mu pistolet i pieniądze . Doradziłem mu, by broń zniszczył i nie miał jej przy sobie. Pytam się, co mam robić? Uzgodniliśmy, że w razie wpadki ja wyprę się wszystkiego. Brat kazał mi rozpoznać sytuację w Bursie. Mieszkało w niej stu chłopaków i liczyłem, że spotkam któregoś i dowiem się, czy UB zrobiło w niej kocioł, czy nie. Kawałek dalej za męską Bursą była też żeńska. Chciałem podejść do niej i poprosić którąś z dziewcząt , żeby rozpoznała sytuację. Pięćdziesiąt metrów przed bursą poczułem na karku lufę pistoletu i usłyszałem polecenie - ręce do góry! O ucieczce nie było mowy. Dwóch ubowców wyrosło jakby spod ziemi. Skuli mi ręce kajdankami i zaprowadzili na UB. Tam już czekał na mnie oficer, który samochodem specjalnie przyjechał z Wrocławia.

Cdn.

http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/depcza-mi-po-pietach
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie