leprikan Posted April 9, 2010 Author Share Posted April 9, 2010 Teofil Rubasiński ( Fot. Waldemar Wylegalski) 2010-04-09 06:00:34, aktualizacja: 2010-04-09 08:44:46Kto odnalazł mogiły polskich oficerów w Katyniu? Ciągle mało znany jest fakt, że uczynili to w roku 1942 polscy robotnicy przymusowi, których Niemcy zatrudnili do budowy torów kolejowych. Jednym z ostatnich żyjących z tego grona jest 88-letni Teofil Rubasiński. Oto jego opowieść - spisana przez Sławomira KmiecikaNikt nie mógł przypuszczać, w jak dramatycznych czasach przyjdzie mi żyć, kiedy 6 lutego 1922 roku przyszedłem na świat - mówi pan Teofil. - Polska od czterech lat cieszyła się niepodległością i miała za sobą zwycięską wojnę z bolszewikami, więc przyszłość każdy widział w jasnych barwach. Ja, dorastając, też byłem dobrej myśli. Kiedy wybuchła wojna, chcieli naszą załogę ewakuować do Rumunii, ale na szosie koło Lwowa rozproszył nas niemiecki nalot. Dotarłem do Brześcia, gdzie znalazłem kwaterę u pani Nowakowskiej. Ta kobieta miała trzy córki. Dwie były nauczycielkami, a jedna żoną urzędnika pocztowego w Radomiu. Widziałem, jak jedną z tych nauczycielek aresztowało w domu NKWD. Już wtedy mogłem się przekonać, jak postępują Sowieci. Potem dowiedziałem się, że ta zatrzymana kobieta nie przeżyła. Postanowiłem dostać się z powrotem do domu w Rokietnicy, gdzie mój ojciec był kowalem na kolei. Udało się - pod koniec listopada 1939 roku byłem już w rodzinnych stronach. Niemcy mnie zarejestrowali i zatrudnili przy kopaniu buraków, bo każdy Polak musiał pracować. Tymczasem szykowała się już wojna niemiecko-sowiecka. Na wschód szły transporty wojskowe, które zimą 1940 roku utknęły pod Rokietnicą w zaspach. Żandarmeria chodziła po domach i wyciągała wszystkich nadających się do odśnieżania torów, w tym mnie, mojego ojca i brata. Bauzug nr 2005 Latem 1941 roku, już po ataku Niemiec na ZSRR, zawieziono mnie i paru kolegów do Kobylnicy, gdzie stał pociąg roboczy - Bauzug nr 2005 z Monachium. W jego obsłudze było dziesięciu Niemców, w tym kierownik grupy, inżynier Zauner. Spisali nas, dostaliśmy numery (ja przedostatni nr 41) oraz zakwaterowanie w wagonach. Po paru dniach ruszyliśmy w drogę - przez Toruń, Olsztyn i Grodno dotarliśmy do stacji Mołodeczno pod Mińskiem. Naszym zadaniem było przerabianie zwrotnic, bo sowieckie tory były o dziewięć centymetrów szersze. Kiedy skończyliśmy robotę, wywieźli nas przez Mińsk i Orszę dalej na wschód. Dotarliśmy do stacji Stare Batogi, kilkanaście kilometrów od Smoleńska. Tam w pobliżu było skrzyżowanie szlaków z Witebska na południe oraz z zachodu w kierunku Moskwy. Mieliśmy zrobić łuk kolejowy, żeby dostać się do stacji Gniezdowo. W pobliżu płynął Dniepr, biegła szosa Orsza - Smoleńsk i rozciągał się Las Katyński, gdzie mieścił się wcześniej kurort NKWD z piękną willą. Podczas naszej obecności kwaterowała tam niemiecka kompania łączności, a my robiliśmy wycinkę pod budowę rozjazdu i zwrotnic. Polka z czapką oficeraByłem kowalem i zajmowałem się ostrzeniem narzędzi. Pracowałem z Niemcem, który miał na imię Peter. Wiosną 1942 roku, kiedy zrobiło się ciepło, wynieśliśmy kuźnię polową na zewnątrz, żeby nam nie zadymiała wagonu. Miejscowi ludzie wiedzieli, że jesteśmy Polakami, ale rzadko prosili nas o trochę cukru czy tytoniu. Raczej od nas stronili, ale pewnego dnia podeszła do mnie kobieta - Polka w wieku około sześćdziesięciu lat, która była żoną sowieckiego listonosza. Przywitała się po polsku słowami dzień dobry" i zapytała, czy wiem, że w lesie kilkaset metrów dalej, na tak zwanych Kozich Górach, leżą w ziemi wymordowani polscy oficerowie. Stwierdziła, że pochowano tam trzy i pół tysiąca żołnierzy, więc w pierwszym odruchu z niej zadrwiłem, bo wydało mi się to nierealne. Ten Niemiec, z którym pracowałem, zainteresował się, co ta kobieta mówi i dlaczego się śmieję. Kiedy wytłumaczyłem, o co chodzi, on też uznał, że to bzdura. - Wasi oficerowie siedzą w niemieckich oflagach i wyjdą do domu, gdy skończy się wojna - orzekł. Kobieta poszła, ale następnego dnia wróciła z czapką polskiego żołnierza, podporucznika piechoty. Pamiętam, że w środku było wypisane nazwisko Kaczmarek, przydział wojskowy i nazwa miejscowości Włodzimierz na Wołyniu. Podobno ten porucznik wyrzucił swoją czapkę z okrzykiem Jeszcze Polska nie zginęła", kiedy na stacji Gniezdowo wyprowadzali go z wagonu do kibitki, czyli karetki więziennej mającej zawieźć go na miejsce stracenia. NKWD szukało tej czapki, ale miejscowi ją pierwsi znaleźli i dali Polce, żonie listonosza. Chłop wskazuje grób Poszliśmy z tą czapką do kierownika Zaunera, a on ją wziął i skontaktował się z wojskowym sztabem kolejowym, który mieścił się w Gniezdowie. Wrócił z informacją, że rzeczywiście Sowieci wozili stamtąd więźniów na rozstrzelanie w lesie. Niektórzy Polacy z naszej załogi za nic nie chcieli w to uwierzyć, bo przed wojną byli bez pracy, żyli w biedzie i uważali ideologię komunistyczną i Związek Sowiecki za wybawienie dla robotników. Wywiązała się nawet między nami kłótnia. W niedzielę mieliśmy wolne, więc z kolegą, który nazywał się Wachowiak, wzięliśmy łopatę i kilof i poszliśmy do lasu szukać zwłok. Teren był ogrodzony, ale od strony Gniezdowa dało się wejść. Trafiliśmy na czworokątny nasyp, który mógł być mogiłą. Na niedużej głębokości znaleźliśmy trupy, ale nie polskie, tylko w jakichś innych mundurach. Potem okazało się, że to byli Rumuni, Łotysze, Estończycy. Wystraszeni wyszliśmy z lasu, a tam kręcił się starszy facet z brodą, miejscowy chłop, który nazywał się Kisielew. Dostał od nas papierosy, więc zapytaliśmy go, czy wie, gdzie leżą polscy oficerowie. - Zaprowadzę was - powiedział bez wahania. Znowu poszliśmy duktem, ale jakieś osiemset metrów dalej. Tam był już większy plac, też trochę podniesiony. - Tutaj kopcie, jeśli chcecie zobaczyć Polaków - wskazał nam miejsce. Dwa brzozowe krzyże Ziemia była jeszcze trochę zmarznięta, ale po paru uderzeniach kilofem odkryliśmy ciała dwóch polskich oficerów, majora i kapitana, leżących głowami w dół. To był straszny widok. Mundury i dystynkcje zachowały się jednak w bardzo dobrym stanie. Ten Rosjanin wyprowadził nas z lasu, a my z przejęciem opowiedzieliśmy, co odkryliśmy w lesie. - Głupstwa wygadujecie - krzywili się ci, którym podobał się komunizm. - Związek Sowiecki zajmuje się tym, by ludzie mieli robotę, a nie mordowaniem - pokrzykiwali. Poszliśmy do lasu większą grupą i postawiliśmy na odkrytej mogile brzozowy krzyż. Ci, co początkowo nie dowierzali, musieli przyznać nam rację i po tygodniu postawili drugi krzyż. Tymczasem ten miejscowy chłop wziął od nas więcej papierosów i wyjawił, że w lesie leży trzy i pół tysiąca polskich oficerów, czym potwierdził informacje Polki, która przyszła do mnie z czapką oficera. - Skąd to wiecie? - pytaliśmy zszokowani. - Bo ludzie z kołchozu liczyli strzały - odpowiedział z przekonaniem Kisielew. - Zaczęli liczyć, gdy tylko zorientowali się, że to jakieś wielkie mordowanie. Chłop opowiedział nam, że okoliczni mieszkańcy widzieli, jak polskich jeńców na stacji w Gniezdowie ładowano z wagonów - po sześciu - do więziennych ciężarówek i wieziono do lasu, gdzie były już wykopane doły. Prawdopodobnie niektórzy miejscowi byli nawet wzięci do pomocy przy przygotowaniach do zbrodni, bo na co dzień pracowali jako porządkowi w ośrodku wypoczynkowym NKWD. Kołchoźnik dodał, że zakopanych w lesie może być znacznie więcej, gdyż nie wszyscy polscy oficerowie byli zabijani na miejscu. Mordowano ich najpewniej w siedzibie NKWD w Smoleńsku. Dotarła do nas straszna prawda. Niemcy też zresztą to omawiali. Zebrali nas i tłumaczyli, co i jak Sowieci zrobili z polskimi oficerami w katyńskim lesie, choć do publicznej wiadomości podali to przez radio dopiero rok później, w kwietniu 1943 roku. Tymczasem prace przy budowie rozjazdu dobiegły końca. Nasz Bauzug nr 2005 miał jechać dalej. Wtedy w czwórkę ustaliliśmy, że uciekniemy. Udało się. Ukrywałem się przez całą okupację. Byłem w AK, miałem pseudonimy Grab i Dąb, trzy razy zmieniałem nazwisko. Ocalałem... Post scriptum - W PRL o moim odkryciu w Katyniu oficjalnie nie mogłem mówić - przyznaje Teofil Rubasiński. - Kiedy przyszedł przełom ustrojowy, napisałem do prezydenta RFN, żeby dostać poświadczenie, że byłem pierwszym świadkiem. Dostałem odpowiednie pismo. W 1992 roku relację przekazałem zastępcy prokuratora generalnego RP Stefanowi Śnieżko. Przysłał mi podziękowanie za materiały, które - jak napisał - potwierdzają znalezienie przeze mnie i kolegów z niemieckiego pociągu budowlanego pierwszych śladów zbrodni katyńskiej w 1942 roku. Wyraził nadzieję, że będzie to istotny dowód w śledztwie i cenna pomoc dla historyków. Link to comment Share on other sites More sharing options...
leprikan Posted April 9, 2010 Author Share Posted April 9, 2010 Link:http://www.polskatimes.pl/stronaglowna/242209,to-ja-odkrylem-groby-w-katyniu,id,t.html#material_1 Link to comment Share on other sites More sharing options...
Recommended Posts
Archived
This topic is now archived and is closed to further replies.