Skocz do zawartości

Jan Liwacz. Człowiek z żelaza


bodziu000000

Rekomendowane odpowiedzi

Napisano
http://www.polskatimes.pl/magazyn/223282,jan-liwacz-czlowiek-z-zelaza,id,t.html

Jan Liwacz. Człowiek z żelaza

Niemców się nie bał, choć dwa razy wsadzali go do celi śmierci. O historii Jana Liwacza - człowieka, który wykuł napis "Arbeit macht frei nad bramą obozu zagłady KL Auschwitz - pisze Natalia Wellmann.

Była w pracy, kiedy dotarła do niej wiadomość, że napis - symbol niemieckiego obozu zagłady - ukradli nieznani sprawcy. - Aż się nogi pode mną ugięły. Bo to tak, jakby złodzieje do mnie do domu weszli - mówi Zdzisława Dobrowolska, wnuczka Jana Liwacza. Napis, oprócz drobnych pamiątek i fotografii, to najcenniejsze, co jej po dziadku zostało. Towarzyszy jej od dzieciństwa. - Od kiedy pamiętam, w każde wakacje trafiałam do Auschwitz. Dziadek robił mi takie edukacyjne wycieczki. Oprowadzał po obozie i długo opowiadał o tym piekle na ziemi. Średnio mnie to wtedy interesowało, czasem nawet się buntowałam. Ale dziadek był nieugięty. Chciał, żebym wiedziała, co przeszedł. On i jego koledzy z celi, z którymi po wojnie systematycznie spotykał się i pisał listy.

O krok od śmierci
Zawsze był niepokorny. Już jako czternastolatek wyprowadził się z rodzinnego domu w Dukli na Podkarpaciu, bo nie mógł porozumieć się z rodzicami. Zupełnie przypadkiem trafił do kowala, u którego nauczył się fachu, i w ten sposób zarabiał na życie. We wrześniu 1939 roku miał 41 lat. Dojrzały mężczyzna w geście rozpaczy razem z kolegami na duklańskim rynku podpalił kukłę Hitlera. Gestapo aresztowało go w październiku. Przebywał w więzieniach w Sanoku, Krośnie, Krakowie i Nowym Wiśniczu. Do Auschwitz trafił 20 czerwca 1940 r., zostawiając w domu żonę i trójkę dzieci. - Przyjechał jednym z pierwszych transportów, o czym świadczy nadany mu numer 1010 - wspomina Zdzisława Dobrowolska. - Przydzielono go do komanda, w którym wspólnie z innymi więźniami wykonywał rzeczy potrzebne do wyposażenia obozu. Ale i wówczas, w tak trudnych warunkach, nie dał się podporządkować Niemcom. Co jakiś czas sprzeciwiał się i pomagał innym więźniom, za co trafił do celi śmierci.

Blok nr 11, tzw. blok śmierci, był miejscem, w którym esesmani umieszczali więźniów podejrzanych o konspirację, próbę ucieczki czy wobec których gestapo prowadziło śledztwo. Umierali najczęściej z powodu wygłodzenia albo wyczerpania w czasie pobytu w ciemnicy lub tzw. celi do stania. Do bloku śmierci Jan Liwacz trafił dwa razy: w czerwcu 1942 r. i w marcu 1943 r. Łącznie spędził tam pięć tygodni.
- Okoliczności uwolnienia dziadka za pierwszym razem nie pamiętam. Drugi raz natomiast uniknął śmierci, bo był dobrym ślusarzem - mówi Roman Dobrowolski, mąż pani Zdzisławy. - Opowiadał, że komendant obozu Rudolf Hoess któregoś dnia zgubił klucze od sejfu i nawet najlepsi niemieccy fachowcy nie potrafili sobie poradzić z otwarciem zamka. Obiecali dziadkowi, że uniknie śmierci, jeśli uda mu się sejf otworzyć. I udało się.

Niemcy szybko przekonali się, że Liwacz to złota rączka. Dlatego zlecali mu różne zadania. Oprócz takich podstawowych rzeczy jak kraty, balustrady, poręcze wykonał też dwanaście znaków zodiaku, a w rzeczach należących do komendanta Hoessa znaleziono między innymi żelazno-szklaną kasetkę, którą wykonał Liwacz, obecnie dostępną w zbiorach oświęcimskiego muzeum. Zresztą dla Hoessa wykonał wiele innych prac kowalskich, które trafiły między innymi do ogrodu przy willi komendanta. - Dziadek był im potrzebny do tego stopnia, że złożyli mu propozycję - dodaje pani Zdzisława. - Mógł wyjść z obozu, ściągnąć do siebie rodzinę i pracować dla Niemców. Nigdy się na to nie zgodził.

"Arbeit z odwróconą literą B
Niewątpliwie najbardziej znanym dziełem Jana Liwacza jest metalowy napis "Arbeit macht frei (Praca czyni wolnym) umieszczony na głównej bramie obozu Auschwitz. Liwacz wykonał go na polecenie szefa obozowej ślusarni Kurta Müllera, który wykonał konstrukcję bramy. - Celowo wspólnie z więźniami w czasie montażu napisu odwrócili literkę B w słowie "arbeit, by zaznaczyć swój protest wobec głoszonego hasła - podkreśla wnuczka Liwacza. - Jak mówił, mieli z tego niemałą satysfakcję. Według relacji więźniów symboliczny napis po wyzwoleniu obozu trafił w ręce radzieckich żołnierzy, którzy chcieli go wywieźć pociągiem na Wschód. Zauważył to były więzień Eugeniusz Nosal. Wspólnie z przypadkowym furmanem przekupili strażnika pociągu butelką samogonu i ukryli napis w miejskim magistracie. Wrócił na swoje miejsce, kiedy w obozie utworzono państwowe muzeum.

Po koniec ubiegłego roku cały świat zbulwersowała zuchwała kradzież metalowego hasła. Odbyła się 18 grudnia. W sprawę zamieszanych jest pięciu Polaków, którym grozi do 10 lat więzienia.

Kradzieży dokonali na zlecenie Szweda, 34-letniego Andersa Hoegstroema, za którym krakowski sąd wydał europejski nakaz zatrzymania. Wczoraj, w czwartek 11 lutego, szwedzka prokuratura zatrzymała Hoegstroema. Zanim zostanie podjęta decyzja o ekstradycji Szweda do Polski, zostanie on przesłuchany przez tamtejszych śledczych.

Policja odzyskała napis, który złodzieje pocięli na trzy części. - Kilka miesięcy minie, zanim trafi na swoje miejsce. Poddany został renowacji, a na bramie wisi kopia, którą muzeum wykonało kilka lat temu - mówi Jarek Mensfelt, rzecznik prasowy Muzeum Auschwitz-Birkenau.

Bystrzyca walczy o pamiątki
Historia Jana Liwacza kończy się w Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie przyjechał po wojnie wraz z rodziną. Rozpoczął pracę w tamtejszej kuźni, wówczas należącej do rodziny Paula Wolfa, a kiedy Niemcy opuścili Polskę, przejął zakład. Budynek przy ul. Okrzei 45, w którym mieszkał i pracował, przetrwał do dziś. - Wykonał wiele ciekawych rzeczy dla miasta, które przetrwały do dzisiaj - mówi Janusz Kobryń, przedsiębiorca z Bystrzycy Kłodzkiej, historyk z zamiłowania. - Między innymi w 1953 r. zrobił nieodpłatnie kute ogrodzenie figury św. Trójcy i tzw. podwyższenia na bystrzyckim rynku. Te ostatnie miasto stara się odzyskać od prywatnego właściciela, który uratował dzieło przed złomowiskiem.

W czasach Polski Ludowej Liwacz zajmował się działalnością partyjną. Angażował się w Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Po przejściu na emeryturę uczył młodzież kowalstwa artystycznego w miejscowej szkole zawodowej.

Zmarł 22 kwietnia 1980 roku w wieku 82 lat. Dwa lata temu koło Związku Sybiraków zorganizowało w bibliotece miejskiej wystawę. Część ekspozycji poświęcona była 110. rocznicy urodzin Liwacza. Inicjatorami tego przedsięwzięcia byli Janusz Kobryń i Karl-Heinz Ludwig, znajomy rodziny Wolfów. - To jeden z wielu gestów, jakie Karl wykonał, by zatrzeć granice między naszymi narodami - podkreśla Kobryń i dodaje, że niemiecki przyjaciel, również honorowy obywatel Bystrzycy Kłodzkiej, od lat odnawia miejscowe zabytki.

Wystawa o Janie Liwaczu dopiero teraz została doceniona przez mieszkańców. O tym, że kowal z Bystrzycy Kłodzkiej wykonał symboliczny napis na bramie obozu Auschwitz, wiele osób dowiedziało się dopiero po głośnej kradzieży. - Gdy otwieraliśmy wystawę, przyszło zaledwie kilkanaście osób. Po kradzieży i informacjach w mediach przychodziły już tłumy - mówi Robert Duma, dyrektor miejskiej biblioteki.

Czas na spadek?
Kradzież napisu "Arbeit macht frei wywołała dyskusję na temat praw spadkobierców do rzeczy, które więźniowie tworzyli na terenie obozów. Głośna stała się sprawa Dinah Gottlieb-_-Babbitt z Kalifornii, która stara się o przejęcie własnych obrazów.
Pewien Francuz, syn Żyda przebywającego w Auschwitz, chce odzyskać pamiątkową walizkę po ojcu. Pojawiły się też wątpliwości, czy rodzina Jana Liwacza nie zażąda praw do słynnego napisu.
- W żadnym wypadku nie mogłabym tego zrobić, choć mieliśmy sporo telefonów z pytaniami w tej sprawie - przyznaje Zdzisława Dobrowolska. - Chciałabym jedynie, żeby pamiątki, które po dziadku zostały w naszym mieście, uszanowane były ładną tablicą z informacją, że wykonał je Jan Liwacz, więzień obozu nr 1010, wieloletni mieszkaniec Bystrzycy Kłodzkiej."

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie