Skocz do zawartości

A ta bomba prosto na mnie leciała


bodziu000000

Rekomendowane odpowiedzi

Napisano
http://www.zyciewarszawy.pl/artykul/6,396308_A_ta_bomba_prosto_na__mnie_leciala.html

A ta bomba prosto na mnie leciała

Mieli wtedy niespełna 20 lat, matury i plany na przyszłość. Chcieli być studentami – zostali bojownikami. Harcerka i żołnierz – Irena Kleczyńska i Antoni Bieniaszewski walczyli o Warszawę 1 września 1939 r. I później.

Jest rok 1938. Irena Kleczyńska (obecnie Mycke) skończyła Prywatne Gimnazjum Żeńskie Towarzystwa Współpraca nr 141 przy Miodowej. Antoni Bieniaszewski jest absolwentem Gimnazjum im. Batorego. Ona rozpoczyna studia w Akademii Nauk Politycznych na Wydziale Administracji Państwowej i Komunalnej. On – mając już w kieszeni indeks Politechniki – zgłasza się do wojska. Jako maturzysta ma odsłużyć rok i przejść do rezerwy. Jako ochotnik może sobie wybrać, z jaką bronią chce mieć do czynienia. 1 września 1938 roku rozpoczyna naukę w szkole podchorążych artylerii przeciwlotniczej w Trauguttowie. Ma ona trwać rok.

Od marca do maja 1939 roku Irena – od siedmiu lat harcerka – przechodzi przeszkolenie w łączności i dostaje skierowanie w Centralnej Zbiornicy Dozorowania Kraju. Służbę zaczyna w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku.

Antoni w marcu uczy w Radomiu obsługi dział przeciwlotniczych w fabryce karabinów. Pod koniec maja dostaje przydział do pierwszego pułku artylerii przeciwlotniczej w Warszawie. Po trzech miesiącach zostaje skierowany na stanowisko w Forcie Traugutta. Działo ma stanąć na Barbakanie – robotnicy wtaczają je po drewnianym pomoście, na jaki któregoś dnia września spadnie bomba. Jest 27 sierpnia 1939 roku.

Atak w bieliźnie

Przez cztery dni nie dzieje się nic niepokojącego. Alarm ogłoszony 1 września o godz. 5 zastaje więc Antka śpiącego spokojnie w łóżku. – Tutaj pobudka, a ja w bieliźnie – mówi. – No ale jak trzeba, to trzeba. Poleciałem nie do końca ubrany, bez butów, do działa. I tak przesiedziałem na metalowym foteliku przelicznikowego pierwszy dzień.

Jeszcze nie strzela. Obserwuje kilka samolotów, ale lecą na dużej wysokości. Gdzieś spadają bomby, ale pluton Antoniego nie ma pojęcia na co.

To wie Irka. Ostatniej nocy pokoju pełni dyżur w Zbiornicy „w budce na Augustów”. Trzy budki – jak uliczne, tyle że stoją na ostatnim piętrze budynku Telefonów i Telegrafów przy ul. Nowogrodzkiej – odbierają meldunki z najbardziej zagrożonych kierunków. Pierwsza odzywa się Mława: o godz. 4.10 Niemcy przekroczyli granicę Polski. Jeszcze przed godz. 7 Irka przez szklaną ścianę pokoju widzi pierwsze samoloty lecące chyba na południe. Słychać przytłumione wybuchy. To bomby, które spadły na Okęcie. Zostaje ogłoszony alarm lotniczy dla miasta.

Po skończonym dyżurze Irka idzie Alejami Jerozolimskimi. Na ulicy panuje ruch – jeżdżą tramwaje i dorożki, ludzie idą do pracy, handlowcy otwierają sklepy. 1 września to jeszcze w Warszawie dzień jak co dzień. – Weszłam do domu i zastałam mamę siedzącą na parapecie okna – opowiada pani Irena. – Powiedziała do mnie: „był sztuczny alarm lotniczy i piękne ćwiczenia samolotów”. A ja jej na to: „Mamo, to wojna już”.

Dni w budce na Mławę

Plutonowy podchorąży rezerwy Antoni – w mundurze i butach, których nie zdejmie do końca obrony miasta – zaczyna ostro strzelać 2 września. – Mnie jakoś dobrze to szło – opowiada. – Do kapitulacji miałem zestrzelonych 12 samolotów. Dwa spadły naprawdę efektownie.

Pierwszy – dornier 17 – kończy lot na pustym placu przy Tamce. – Ja po nalocie wskoczyłem do samochodu i pojechałem w to miejsce – mówi. – Było tam dużo ludzi i mój kierowca powiedział komuś, że to ja zestrzeliłem ten samolot. Była owacja straszna, a jeden facet podszedł do mnie i w zamian za mój pistolecik (a miałem tylko FN 6 ojca, bo broń krótka nie była mi potrzebna) dał mi waltera 9. Miałem go do końca Powstania.

Zanim spadnie drugi z tych efektownych samolotów, Antoni stacza z nim najpoważniejszą wrześniową walkę. – To był henschel, torpedowiec, który miał za zadanie zbombardowanie mostów – opowiada. – Myśmy go ostrzelali i nie udało mu się z mostem, wobec tego wziął się za nas. Antoni widzi, że na wysokości 2,5 tys. metrów samolot odpina bombę. Chwilę później „zadziera nos” i ucieka.

– A bomba prosto na mnie leciała – mówi. – No to ja wstałem sobie z tego mojego fotelika, bo pomyślałem, że przed śmiercią przynajmniej zobaczę, jak wygląda jej wybuch. Nie widzi, a w każdym razie nie dokładnie. Bomba trafia w środek drewnianego pomostu transportowego i wybucha między nim a ziemią. Nikt z plutonu Antoniego nie jest nawet lekko ranny. Za to ostrzelany henschel spada na budynek przy Krzywym Kole 14.

Irka 2 września pełni dyżur popołudniowy. Nagle słyszy krzyki: „Gdzie jest rotmistrz X. Do cholery, znaleźć szwadron 2.”. Rozumie, że jakiś oficer w Augustowie nie wie, że woła do Zbiornicy, a nie do swoich żołnierzy. Chwilę później na linii odzywa się inny głos. Mówi po niemiecku „Wy Polskie świnie! Jutro będziemy w Warszawie”. Irki kapitan nakazuje skasować całą linię punktów obserwacyjnych na Augustów. Irka obejmuje „budkę na Mławę”. Linia działa doskonale. Żołnierze obserwatorzy kolejno likwidują co prawda swoje odcinki, ale na ich miejsce pojawiają się nowe. Niestety, coraz bliżej Warszawy.

5 września Zbiornica zostaje przeniesiona do schronu w piwnicy. I to jest w zasadzie ostatni dzień jej działania. – 6 września nie było już żadnych posterunków w terenie – wspomina pani Irena. – Niemcy byli 30 km przed miastem.

7 września Irka ma zacząć pracę o godz. 7. Idąc przez podwórze do piwnicy, widzi wachmistrza, który pali wszystkie druki – i te z meldunkami, i te jeszcze niewypełnione. Mówi, że nie będzie już dyżurów, wszystkie dziewczyny mogą więc iść do domu. I przypomina jeszcze, że wciąż obowiązuje je ścisła tajemnica. Irka o działalności Zbiornicy pierwszy raz opowie w 2001 roku.

Kłopot w kuchni

Mniej więcej w tym czasie Antek i jego koledzy stwierdzają, że mają dość jednostajnego jedzenia. – Nie pamiętam już, co nam dawali, ale po siedmiu czy dziesięciu dniach mocno się już nam to znudziło – opowiada. – A że paliły się magazyny na Stawkach, w których były puszki, a myśmy mieli dwa ciągniki z przyczepami, postanowiliśmy zorganizować sobie własne zaopatrzenie.

Jedzie kilku żołnierzy. Wracają nie z puszkami, a ze znalezionymi w magazynie amunicją i dwiema zapasowymi lufami do działa. Dzięki temu do końca walki pluton Antoniego nie musi strzelać oszczędnie.

Irka z rodziną po 7 września idzie do brata ojca na Miodową, bo u nich na Nieporęckiej na piątym piętrze wydaje się być niebezpiecznie. W Śródmieściu dziewczyna przystępuje do drużyny gaszącej pożary. – Było dwóch mężczyzn z piłą, dwóch z siekierami i jeden z łopatą – opowiada. – A nam, dwóm dziewuchom, dali taką dużą żelazną wanienkę i po łopacie, i nosiłyśmy na strychy piasek.

Po kilku dniach rodzina Kleczyńskich wraca na Nieporęcką. Okazuje się, że w oficynie obok leży bomba. – Spadła na dach, przebiła się przez 5., 4., 3., 2. piętra i zniszczyła po drodze ściany – wspomina pani Irena. – Zatrzymała się na 1. piętrze na łóżku sąsiadki, która składała na nim jakieś bety i tam się normalnie położyła, nie wybuchając. Ale i w jej mieszkaniu jest kłopot. – Weszliśmy, a tutaj w suficie dziura – mówi. – A w kuchennej fajerce tkwiła bomba niewybuch.

Ojciec Ireny idzie – zgodnie z zarządzeniem – zgłosić bombę na komisariat. Zastany na Wileńskiej oficer wysłuchuje go grzecznie, ale mówi: „Tu nasi już w czwórkach stoją i do niewoli idą. Poza tym to są bomby niemieckie – niech sobie Niemcy zabierają”. I wydaje polecenie, żeby przy bombie nie tupać.

Rodzina Kleczyńskich chodzi więc prawie miesiąc w kapciach i czeka na reakcję władz niemieckich. – Kiedy w końcu przyjechali, powiedzieli, że bomby nie zabiorą, bo oni są od artylerii, nie od lotnictwa. I też uprzedzili, żeby się obchodzić z nią delikatnie – mówi pani Irena.

Bomba zostaje zabrana dopiero przed świętami.

Nach Praga po gruszkach

Kiedy rodzina Ireny ma na głowie nie tylko problem bomby, ale też dostosowania się do coraz trudniejszych warunków bytowych w stolicy, Antoni jest w niewoli w Łowiczu.

– Mogliśmy walczyć dalej – mówi. – Wiedzieliśmy, że Polska została sama w tej walce, co traktowaliśmy jako zdradę Zachodu. Kapitulację przyjęliśmy z przygnębieniem.

Jego pluton, jako zmotoryzowany, jedzie do Łowicza ciężarówkami. Na miejscu odbywa się selekcja – prości żołnierze wracają do domów, podoficerowie i oficerowie mają pozostać w niewoli. Antoni nie zamierza trafić do obozu, więc z kolegami obmyśla plan ucieczki.

– To było proste – opowiada. – Zrobiliśmy sztuczny tłok wokół stolika folksdojcza, który na podstawie legitymacji wojskowych wydawał przepustki. Kolega Jan Biskot jeden bloczek tych przepustek zwinął. Były w nim 64 niewypełnione jeszcze blankiety, na których poza „gapą” i miejscem na wpisanie nazwiska był tekst: „Okaziciel niniejszej legitymacji jako były niemiecki jeniec wojenny odprawia się w ojczyste strony na terenie zajętym przez władze niemieckie”.

Antoni jest jednym z 64, którzy uciekli z obozu, oficjalnie wychodząc przez bramę. Ukradziona przepustka będzie mu przydatna do końca wojny.Po powrocie do Warszawy Antek krótko jest na utrzymaniu ojca. Później znajduje sobie kolejne prace. Jest na przykład bileterem w kinie Hollywood, w którym wtedy działa rewia, i strażakiem w hotelu Bristol, co daje mu doskonałą przepustkę, również nocną.

2 stycznia 1940 roku przyjmuje propozycję kuzyna i zostaje zaprzysiężony w Tajnej Organizacji Wojskowej, która w 1943 roku zostaje włączona do Kedywu. Staje się dywersantem.

Również w 1940 roku działalność konspiracyjną – tyle że w Szarych Szeregach – rozpoczyna Irena. Jej pierwsze zadania to czyszczenie i konserwacja broni znalezionej po walkach o stolicę. W marcu zostaje skierowana do pracy w Sekcji Opieki nad Dziećmi w Radzie Głównej Opiekuńczej. – Do mojej „sekcji ogródkowej” na terenie zoo przychodziły tzw. trudne dzieci – mówi. – Ale z takich grup wyrośli znający świetnie swoje dzielnice przewodnicy, gońcy, informatorzy. Najmłodsi harcerze – Zawiszacy.

W 1941 roku „Ira” przechodzi z RGO do obsługi skrzynki Pasieki, czyli Głównej Kwatery Szarych Szeregów. Owa skrzynka to sklep Papiery Pakowe i Materiały Piśmienne przy ul. Grzybowskiej 90. Tu trafiają do rozkolportowania prasa podziemna, instrukcje szkoleniowe, a w połowie lipca 1943 roku również pierwsze wydanie „Kamieni na szaniec” Aleksandra Kamińskiego. – Od września 1943 roku do wiosny 1944 roku co dwa tygodnie woziłam gazety do Lwowa – opowiada pani Irena. – Wyjeżdżałam w sobotę wieczorem, jechałam całą noc. W niedzielę szłam na ul. 11 Listopada i na plac Solny, a wieczorem znów do pociągu. Po nocy w podróży otwierałam sklep.

Oczywiście przenosi także broń. Któregoś wieczoru jedzie tramwajem z magnum postawionym na sztorc w dużej torbie pełnej gruszek. A tu Niemcy zatrzymują wagony i zaczynają ładować ludzi do stojących na placu Zamkowym ciężarówek. Irka jest w drugim wagonie, więc udaje jej się wyjść.

– Ale wszędzie stali Niemcy, więc nie miałam dokąd uciekać – opowiada. – Podeszłam więc do jednego, wyjęłam gruszkę i dałam mu ze słowami: „Bitte nach Praga”. On zjadł tę gruszkę, nic nie powiedział, tylko łapę włożył do mojej torby i drugą wyjął. Ja pomyślałam, że jak tak dalej pójdzie, to mi się cholerka do lufy doje. Wyciągnęłam więc sama trzecią, prosząc znowu „Bitte nach Praga”. I on mnie obrócił i puścił.

Zaczęła się bać dopiero od połowy mostu, bo przecież na Pradze też były posterunki. Ale generalnie nie odczuwała strachu. Pamięta jeden widok z tego okresu, który wstrząsnął nią do głębi – płynąca rynsztokiem krew ludzi rozstrzelanych pod murem na Okopowej przy Srebrnej.

Dla Antoniego strach także nie istnieje. Ze swoimi żołnierzami wysadza niemieckie pociągi – mają zapalniki czasowe, więc eksplozje następują już poza granicami Generalnej Guberni. Podpalają magazyny w Warszawie i okolicy, samochody... – A kiedyś na Dworcu Warszawa Główna Towarowa stał wagon, na którym były dwa nowe silniki lotnicze – mówi. – Stał sobie, no to go podpaliłem. Jak odszedłem 200 metrów, nad Alejami już unosił się dym. To był widok! Działania Antka i jego kolegów są bezsprzecznie brawurowe, ale nikt nie zalicza wpadki. Przez prawie pięć lat.

Wyzwolenie od wolności

Ostatnią warszawską walkę Antoni i jego towarzysze broni rozpoczynają 1 sierpnia 1944 roku jako kompania Kedyw „Kolegium C”. Pomagają opanować Pocztę Główną. Później na Szpitalnej unieruchamiają czołg, z którego wymontowują karabin maszynowy. Będą z niego strzelać do końca Powstania.

3 sierpnia zostają włączeni do batalionu „Kiliński” i otrzymują zadanie zatrzymania ruchu Niemców przez Aleje Jerozolimskie. – Najpierw opanowaliśmy trzy domy – numer 18, 20 i 22, czyli mniej więcej na wysokości obecnego Smyka – opowiada. – I z tej ostatniej bramy zrobiliśmy przekop przez Aleje. Barykadę ustawiłem ostatecznie i obsadziłem 5 sierpnia. Od tego dnia do końca Powstania ani jeden pojazd niemiecki nie przejechał tą ulicą.

Żyjąc pod ciągłym ostrzałem, Antoni nieraz patrzy na śmierć kolegów. Ale największym ciosem jest dla niego – druga w ciągu pięciu lat – kapitulacja – Tym razem też mogłem walczyć dalej – mówi.

Dla Irki Powstanie trwa krócej niż dla Antka. Nie tylko dlatego 1 sierpnia zastaje ją w domu, na Pradze. Słucha polecenia przełożonego, żeby czekać na kontakt, ale i tak pomaga w szpitalu powstańczym na Ząbkowskiej. 5 sierpnia – dwa dni przed końcem Powstania po prawej stronie Wisły – człowiek o pseudonimie Longin przychodzi z zadaniem. Organizuje druk prasy dla Pragi. Irka zostaje łączniczką między punktem nasłuchowym a powielarnią.

– Codziennie o godz. 12 słuchałam w lokalu na Białostockiej wiadomości z Londynu, żeby z notatkami pójść do punktu na Nieporęckiej – mówi. – Przygotowywaliśmy w ten sposób ok. 500 egzemplarzy kolportowanych później na Pradze.

W połowie września Niemcy wycofują się z Pragi. Ich miejsce zajmują wyzwoliciele. Irka poznaje ich bliżej 13 października – zostaje aresztowana na ul. Brzeskiej i osadzona w tymczasowym ratuszu warszawskim w szkole przy Otwockiej.

– Siedziałam tam w piwnicy pilnowana przez Platerówki i przez pięć dni nikt mnie nie niepokoił – opowiada. – Trzeciego dnia chyba usłyszałam głos w piwnicy obok. To był radziecki żołnierz, który został uznany za dezertera, bo przyszedł ze swojego oddziału w Otwocku na Pragę, żeby popatrzeć, jak płonie Warszawa. Następnego dnia po naszej rozmowie go zabrali. Wcześniej powiedział: „Moje życie – pięć kopiejek. Pięć kopiejek – jedna kula”. Miał być rozstrzelany. 19 października Irkę przesłuchuje płk Marian Spychalski.

– To nie było nic strasznego – mówi. – Pytał mnie, czy jestem harcerką, to mu powiedziałam, że w harcerstwie są dzieci, a ja jestem pełnoletnia. Pytał, czy jestem w AK, powiedziałam, że nie. Pytał, czy znam „Montera”, odpowiedziałam, że znam. Dwóch nawet. Jeden przed wojną naprawiał u nas kran. A drugi był od samochodów...

Po przesłuchaniu Irka dostaje obietnicę pójścia do domu. Ale wywożą ją gdzieś do Rembertowa. Tam przesłuchują ją kapitanowie Różalski i Fejgin. Niczego się nie dowiadują. W końcu – 26 października – wypuszczają.

Wraca do domu. Sąsiadka informuje ją, że były dwie rewizje, ale „niczego nie ukradli”. Dobrze. To znaczy, że nie znaleźli ukrytych w skrytce w łazience nadajnika, dwóch odbiorników i trzech par słuchawek z punktu nasłuchowego na Białostockiej. I tak dla Irki kończy się wojna. Niedługo zacznie się zaś wojsko.

Kedyw znaczy cela

Antoni wciąż jest żołnierzem – w stopniu podporucznika. Warszawę opuszcza dopiero 9 października – jego ludzie wchodzą bowiem w skład tzw. kompanii osłonowej. Prowadzą prace porządkowe, ale przede wszystkim – chodząc w patrolach z Niemcami – wyszukują i pomagają starszym ludziom, którzy nie mogą opuścić miasta, bo są na to za słabi. Ich legitymacje AK ostemplowane są niemiecką „gapą”, nikt jeszcze nie zabiera im broni. – Były momenty, kiedy o mało co nie doszło do strzelaniny – opowiada. – Ale wtedy nie było już sensu.

Do Ożarowa idą pieszo. Pod pomnikiem Sapera na rogu Nowowiejskiej i al. Niepodległości składają broń. – Tam się odbyła ostatnia i jedyna zresztą defilada Armii Krajowej – mówi. Przewożą go kolejno do czterech obozów. Najpierw jest Mühlberg, później Altengrabow i Sandbostel, w końcu Lubeka. Tutaj kończy się jego niewola.

Po oswobodzeniu obozu zgłasza się do dywizji Maczka i dostaje przydział do zespołu oficera kontaktowego. Jest już porucznikiem. Do kraju wraca w lipcu 1946 roku.

Nowa władza nim również się interesuje. Wiele razy jest przesłuchiwany przez Urząd Bezpieczeństwa. Jedna „rozmowa” trwa 72 godziny. Ale nie zostaje aresztowany ani razu. Pracuje w Łodzi w przemyśle włókienniczym. Co pół roku, co kwartał musi składać ankietę personalną, 12-stronicową, bardzo szczegółową.

– Ja przez całe lata wpisywałem tam, że w czasie wojny byłem w kierownictwie dywersji. I było dobrze – opowiada. – A kiedyś, na początku lat 60., napisałem: Kedyw. Pół godziny później już stałem na dywaniku u kadrowca. „Coście tu napisali” – zapytał. „To samo, co zawsze”. „Nie, nie to samo”. „Ale przecież Kedyw to kryptonim kierownictwa dywersji”. „Macie szczęście, żeśmy wcześniej do tego nie doszli, bo byście siedzieli” – usłyszałem. Do Warszawy wraca w 1962 roku. I mieszka tu do dziś.

Irka wstępuje do Wojska Polskiego (jeszcze bez słowa „Ludowe”) 27 listopada 1944 roku. Niecały rok później korzysta z zarządzenia o demobilizacji kobiet i wraca do domu. Po trzech miesiącach obejmuje posadę w urzędzie dzielnicy na Grochowie. Pierwszego dnia pracy wzywa ją jednak listownie jej była nauczycielka z gimnazjum – teraz komendantka Mazurskiej Chorągwi Harcerek – żeby przyjechała do Olsztyna na pierwszy kurs drużynowych. Irka rzuca więc pracę i jedzie. 10 – 15 dni przedłuża się do prawie dwóch lat.

Działa jako harcerka, jednocześnie pracuje w Urzędzie Skarbowym w Olsztynie, później uczy WF i PW w liceum żeńskim. We wrześniu 1947 roku wraca do Warszawy.

Sprawa honoru

70 lat po pamiętnym 1 września oboje są przekonani, że gdyby historia się powtórzyła, zrobiliby to samo.

Podpułkownik Antoni Bieniaszewski uważa, że pójście do wojska było wtedy honorem, zaszczytem wręcz. – Żaden facet, który nie był w wojsku, nie jest mężczyzną – oświadcza. – I palcem najmniejszym nie kiwnąłem, żeby mój syn czy wnuk od tego obowiązku się wywinęli.

Pani Irena Mycke mówi, że nad ich postępowaniem nie ma się w zasadzie co zastanawiać. – Robiliśmy, co robiliśmy – ucina. – To był przecież obowiązek.

I nie myśleli o tym, co z nimi będzie – czy wpadną, czy nie, czy zginą, czy nie. To nie było istotne.

Teraz, kiedy oboje mają prawie 90 lat, niewiele myślą o sobie. Raczej o dorosłych już dzieciach i wnukach, a nawet prawnukach. Ale widać, że cieszą się, iż o tamtych czasach ktoś jeszcze chce rozmawiać. Nie z dumy. Dla pamięci."

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie