Skocz do zawartości

�darzyło się wczoraj" - interesujące wydarzenia z okresu II RP


Rekomendowane odpowiedzi

Napisano

W Gazecie Wyborczej publikowane są krótkie artykuły przybliżające ciekawe wydarzenia z historii. Niektóre dotyczą Wojska Polskiego. Warto zachować je tutaj nim trafią do płatnego archiwum.

Ja was prowadzę

O drugiej w nocy w kilkunastu podkrakowskich wsiach trębacze grają pobudkę. Dwanaście pułków kawalerii rusza w stronę Krakowa. Dziś odbędzie się hołd armii polskiej w 250-lecie odsieczy wiedeńskiej. Scenariusz obchodów wymyślił i w najdrobniejszych szczegółach opracował marszałek Józef Piłsudski. Rano na krakowskich Błoniach - wielka rewia polskiej kawalerii. Po południu - oddanie hołdu prochom króla Jana III Sobieskiego

Do rewii kawalerii, największego takiego widowiska w nowożytnej Europie, wyznaczono 12 z ponad 40 pułków polskiej jazdy. Wzdłuż południowej linii Błoni firma ciesielska Franciszka Peterka z pomocą wojska wzniosła drewnianą trybunę długości 500 m i szerokości 20 m. Za trybuną, na całej jej długości, stanął rząd owiniętych girlandami masztów, na których powiewają flagi państwowe i proporce wszystkich pułków kawalerii. Bilety na miejsca siedzące na trybunach kosztują, w zależności od sektora, 7 i 5 zł, wejściówki zaś - 3 i 2 zł. Zamawiały je organizacje społeczne i osoby prywatne. Hr. Artur Potocki złożył zamówienie na 40 biletów, znany malarz Wojciech Kossak - na 10. Ponieważ święto wypadło w piątek, ks. metropolita krakowski Sapieha udzielił na dzisiejszy dzień dyspensy od postu dla miasta Krakowa i tych wsi, w których stacjonują biorące udział w rewii pułki. W ramach przygotowań zmieniono nazwę ulicy Wolskiej na ulicę Józefa Piłsudskiego. Pułki kawalerii ciągną w ciemnościach w stronę Krakowa. Leje. Fatalnie. Ale przed 9, gdy pierwsze pułki wkraczają do miasta, wiatr rozpędza chmury. Wychodzi słońce. Oficerowie i żołnierze oddychają z ulgą. Przy ulicach, na trasach przemarszu kawalerii, stoją tłumy. Od wczoraj do Krakowa co rusz przychodzą dodatkowe pociągi z całego kraju. Na Błoniach jest już niemal 200 tys. widzów. Wzgórze Sikornika, Salwator i kopiec Kościuszki są oblepione gapiami. Na osi Błoni pułki ustawiają się w idealnie równych czworobokach. O 10.30 z Małych Błoni wjeżdża konno inspektor armii gen. Gustaw Orlicz-Dreszer. Obok niego galopuje adiutant. Gen. Dreszer zatrzymuje się przed każdym z 12 pułków i odbiera meldunek od dowódcy. Nad Błoniami zrywają się potężne wiwaty. Od trzeciego mostu na Rudawie wjeżdża otoczony konnymi adiutantami odkryty samochód osobowy. Z tyłu siedzi marszałek Piłsudski w towarzystwie płk. Warthy, dowódcy 1. Pułku Strzelców Podhalańskich. Marszałek ma siwy mundur marszałkowski przepasany wielką wstęgą orderu Virtuti Militari i maciejówkę z orzełkiem w koronie. Płk Wartha prezentuje się wspaniale w pelerynie i w wojskowej wersji góralskiego kapelusza z orlim piórem. Samochód zatrzymuje się - to marszałek przesiada się z płk. Warthą, by podczas przeglądu siedzieć od strony pułków. Po przeglądzie samochód marszałka podjeżdża do parku Juvenii, gdzie wydaje polowe śniadanie pod namiotami dla korpusu dyplomatycznego, attaché wojskowych, generalicji, duchowieństwa i władz miejskich. Podano wódkę, kanapki, polędwicę na gorąco i słodycze. Po śniadaniu, o 12.20, Piłsudski w asyście płk. Warthy podchodzi do swej trybuny wysuniętej niczym reduta przed linię głównych trybun. Marszałek wchodzi powoli na obite czerwonym jedwabiem podniesienie, z wielkim orłem wojskowym od frontu. Tłumy wiwatują, ale Piłsudski nagle robi się całkiem nieobecny. Patrzy nieruchomo na linię drzew na skraju Błoni. To tam, za tymi drzewami, 6 sierpnia 1914 roku ruszała do walki o wolną Polskę jego 1. Kompania Kadrowa. Po kilku minutach marszałek wraca do rzeczywistości. Przybywa samochód z prezydentem Mościckim. Prezydent w towarzystwie marszałkowej Piłsudskiej zajmuje miejsce w loży honorowej. Gen. Orlicz-Dreszer konno składa marszałkowi meldunek o gotowości do parady. Marszałek daje znak. Głuchy, przejmujący tętent. W niewyobrażalnym porządku płyną rozwinięte plutonami fale setek wspaniałych jeźdźców z lancami zdobnymi barwnymi proporcami. Dziesiątki tysięcy widzów śmieją się, krzyczą, płaczą ze wzruszenia. To jest Polska z ich marzeń i snów, wielka, piękna, niepokonana. Marszałek podchodzi do attaché wojskowych. Najdłużej rozmawia z oficerem tureckim. Przygotowania do drugiej części rocznicowej uroczystości - złożenia hołdu prochom Jana III Sobieskiego - zaczęły się jeszcze w lecie. Marszałek Piłsudski przemyślał wszystkie szczegóły uroczystości w krypcie. Przed trzema dniami w Warszawie zaprosił do Belwederu na konferencję w tej sprawie prezydenta Ignacego Mościckiego i premiera Janusza Jędrzejewicza. Marszałek rozłożył dokładny plan krypty i szczegółowo objaśnił, jak i z kim ma Mościcki wejść do wawelskich podziemi i gdzie stanąć. Na koniec przyjrzał się uważnie prezydentowi i powiedział: "Ale ty może zapomnisz, uważaj, bo to jest skomplikowane. I jeszcze raz powtórzył przebieg ceremoniału. Krótko przed 14 na dziedziniec wawelski wjeżdża długi wąż kawalerii. O 14 na dziedziniec wkraczają oficjele: członkowie rządu, duchowieństwo, korpus dyplomatyczny, attaché wojskowi. Tuż przed schodami prowadzącymi do katedry zbiera się 24 generałów i wyższych dowódców kawalerii. Są inspektorowie armii generałowie Osiński i Berbecki oraz wiceministrowie spraw wojskowych generałowie Fabrycy i Sławoj-Składkowski, jest gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Wszyscy stają w równym szeregu, wedle starszeństwa. O 14.10, tak jak zaplanował marszałek Piłsudski, na dziedziniec przyjeżdża prezydent Mościcki z premierem Jędrzejewiczem. Wita ich abp Sapieha i wprowadza do katedry. Prezydent, premier i arcybiskup wchodzą do krypty św. Leonarda. Chór śpiewa "Bogurodzicę. Kwadrans później na dziedziniec wjeżdża odkryty samochód z Piłsudskim i płk. Warthą. Kawaleria prezentuje broń. Marszałek przechodzi przed frontem generałów. Potem zbiera ich w grupę i niezbyt głośno, leciutko zaciągając z wileńska, instruuje: - Będziecie panowie tworzyli oddział, maszerujący dwójkami, zwarty oddział wojska, bo macie reprezentować całe wojsko. Macie zapiąć podpinki u czapek, jak oddział na służbie. Musicie maszerować równym krokiem. Uważajcie. Ja was prowadzę. Musicie przejść przez nawę katedry, wybijając krok. Do krypty z prochami króla Jana wiedzie 16 schodów. Aby móc maszerować sprawnie, musicie między jedną parą a drugą zostawić jeden stopień wolny. Ina-czej będziecie się potrącali. Nastąpi zamęt. Na dziesiątym schodzie jest skręt na prawo, idący po prawej ręce musi mieć na względzie ten fakt, pamiętać o niem, by na wąskich z powodu zakrętu schodach nie przewrócić się. Krypta z prochami króla jest tak płytka, że czoło oddziału stanie już przed sarkofagiem, podczas gdy ogon będzie jeszcze zstępował ze schodów. Czoło zatem musi maszerować w miejscu aż do mej komendy "stój!. Na mój rozkaz "baczność! salutujecie wszyscy. Wraz ze mną odejmujecie palce od daszków. Potem wyprowadzam was z krypty. Oddział rozwiążę w nawie kościelnej komendą: "Czapki zdjąć!. Służba wasza skończona, rozchodzimy się, ja na swoje miejsce, wy na wasze dla wysłuchania "Te Deum. Zrozumieli panowie? Marszałek patrzy na zegarek. - Zaczynamy - rzuca niezbyt głośno. I już pełnym głosem: - Naprzód marsz! Oddział generałów i pułkowników kawalerii rusza dwójkami za marszałkiem. Siwe wąsy Piłsudskiego i idącego w pierwszej dwójce gen. Osińskiego sprawiają wrażenie, że kroczy oddział weteranów. Podkute oficerki równo łomocą o kamienne płyty, brzęczą ostrogi. Marszałek zatrzymuje oddział tuż przed potężnym sarkofagiem króla. - Panie Prezydencie Rzeczypospolitej - zwraca się do stojącego obok Mościckiego. - W imieniu wojska składam hołd królowi polskiemu Janowi III Sobieskiemu, wielkiemu wodzowi, który odnosił wspaniałe zwycięstwa. Daje generałom komendę: - Baczność! Marszałek w postawie na baczność salutuje. Trwa nieruchomo. Płynie minuta, druga. W ciszę krypty wdziera się daleki pogłos wystrzału. To wypaliła pierwsza z ciężkich haubic 155 mm, ustawionych nad Wisłą, obok Wawelu. Podczas przygotowywania uroczystości marszałek nie zgodził się na planowane przez wojskowych salwy honorowe armat polowych 75 mm ustawionych na Wawelu. Stwierdził, że polówki mają zbyt szczekliwy głos, za to haubice - niski, potężny. Ponieważ w Polsce nie wytwarza się ślepych naboi do ciężkich haubic, zostały one wyprodukowane specjalnie na okazję krakowskiego święta. Do artyleryjskich grzmotów dołącza potężny dźwięk Zygmunta. Nagle od bogato zdobionego sarkofagu króla Władysława IV odrywa się kawał pozłacanej blachy i z metalicznym, nieprzyjemnym dźwiękiem uderza o posadzkę. Obecni w krypcie ani drgną, ale każdy myśli o tym samym - czego symbolem jest to nieoczekiwane zdarzenie? Ostatni, 21. wystrzał. Prezydent Mościcki wychodzi z krypty jako pierwszy. W prezbiterium katedry czeka nań fotel pod baldachimem. Po nim marszałek wyprowadza dwójkami oddział generalicji. Ustawia go w nawie bocznej i wydaje komendę: - Czapki zdejm! Ks. metropolita Sapieha intonuje "Te Deum. O 17 prezydent Krakowa dr Kaplicki wydaje w pałacu Larischa uroczysty obiad dla najważniejszych gości. Jest premier Jędrzejewicz, ministrowie, jest marszałek Sejmu Świtalski, marszałek Senatu Raczkiewicz, metropolita Sapieha. W tym samym czasie samochód z marszałkiem Piłsudskim zajeżdża pod kasyno oficerskie. Marszałek będzie gościem śniadania dla generalicji i oficerów pułków biorących udział w rewii.

na zdjęciu: Marszałek Józef Piłsudski składa hołd prochom króla Jana III Sobieskiego."

Napisano

12 maja 1926 r. Rozmowa

Zamach stanu zaczyna się nocą, pośród improwizacji i chaosu. Oficerowie wierni marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu mobilizują przeciwko legalnemu rządowi Wincentego Witosa pułki kawalerii i piechoty stacjonujące pod prawobrzeżną Warszawą. To ma być tylko demonstracja siły i poparcia dla Piłsudskiego. Marszałek chce spotkać się z prezydentem Stanisławem Wojciechowskim i wymusić na nim dymisję znienawidzonego przez siebie i przez większość społeczeństwa prawicowego rządu Witosa

Spiskowcy nie mają jednak pojęcia, że prezydent rano wyjechał do Spały. O 7 rano marszałek rusza z Sulejówka, by spotkać się z prezydentem. W Warszawie dowiaduje się, że Wojciechowski wyjechał. Piłsudski o 11 rano wraca do Rembertowa i dopiero wtedy wydaje wiernym mu pułkom rozkaz do marszu na Warszawę i obsadzenia obu mostów na Wiśle.

Krótko po południu na most Poniatowskiego wkracza dywizjon wiernego marszałkowi Piłsudskiemu 1. Pułku Szwoleżerów. Dowódca mjr Strzelecki rozkazuje ustawić na wieżycach mostu karabiny maszynowe. Szwoleżerowie zatrzymują samochody, rekwirują je i budują z nich barykadę.

O 16 major Marian Porwit zarządza alarm w Szkole Podchorążych w Alejach Ujazdowskich. Kadra i kursanci zdecydowani są dochować wierności legalnym władzom. Mjr Porwit wydaje rozkaz: dotrzeć do mostu Poniatowskiego i wyrzucić na prawy brzeg Wisły zbuntowaną kawalerię Piłsudskiego.

Na czele kolumny niemal dwustu podchorążych jadą: angielski samochód pancerny Austin uzbrojony w karabin maszynowy oraz otwarty samochód opancerzony Peugeot wyposażony w działko. W pięknym majowym słońcu błyszczą bagnety straży przedniej. Przechodnie patrzą zdziwieni, nieliczne pojazdy ustępują z drogi. U wylotu Agrykoli do kolumny dołącza z jedną armatą działon

1. Dywizjonu Artylerii Konnej.

Krótko przed 16.30, gdy kolumna podchorążych dociera Alejami Ujazdowskimi do placu Trzech Krzyży, z Nowego Światu w puste Aleje Jerozolimskie skręca samochód. Auto zatrzymuje się w Alejach, nieopodal mostu, przed barykadą z samochodów ustawioną przez szwoleżerów; wysiada zeń prezydent RP Stanisław Wojciechowski, który w południe wrócił ze Spały do Warszawy. Prezydent poleca przekazać oficerowi dowodzącemu żołnierzami Piłsudskiego na moście list do marszałka. W kopercie są wydane przed niespełna dwiema godzinami odezwy rządu i prezydenta wzywające zbuntowanych żołnierzy do opamiętania się i do natychmiastowego podporządkowania się prawu. Do koperty prezydent Wojciechowski polecił włożyć też swoje pismo, w którym żąda od Piłsudskiego udzielenia natychmiastowej odpowiedzi. Prezydent w otoczeniu swej świty - i rosnącej z minuty na minutę grupy gapiów - stoi przed tyralierą szwoleżerów. Czeka na odpowiedź Piłsudskiego.

Kolumna podchorążych skręca w Aleje Jerozolimskie, dociera przed most. Na jezdni mostu i na zjeździe, tzw. ślimaku, stoją tyraliery spieszonych szwoleżerów. W Alejach Jerozolimskich, przed barykadą szwoleżerów, zatrzymała się spora grupa cywilów. Podchorążowie rozpoznają wśród nich prezydenta Wojciechowskiego.

Kpt. Jan Rzepecki organizuje blokadę zajętego przez szwoleżerów mostu. Pluton podchorążych młodszego rocznika dowodzony przez por. Henryka Piątkowskiego ustawia w tyralierze naprzeciw szeregu spieszonych szwoleżerów. Rozkazuje odprzodkować i wycelować w most jedyne działo.

O 17 szwoleżerowie rozsuwają samochody z barykady przed mostem. Przez lukę przejeżdżają dwa auta. Wysiadają z nich marszałek Piłsudski i towarzyszący mu oficerowie: gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, ppłk Kazimierz Stamirowski, mjr Włodzimierz Jaroszewicz, por. Marian Żebrowski, adiutant por. Michał Galiński oraz wachmistrz żandarmerii Walenty Wójcik. Marszałek w ich otoczeniu rusza w stronę prezydenta.

Rzepeckiego niepokoi liczebność świty marszałka. Podejrzewa w tym jakiś podstęp. Poleca towarzyszącym mu oficerom wyciągnąć pistolety z kabur. Kilku podchorążych ma bacznie obserwować oficerów otaczających Piłsudskiego; gdyby próbowali grozić prezydentowi lub pochwycić go, podchorążowie mają otworzyć do nich ogień.

Ale Piłsudskiemu nie w głowie aresztowanie czy straszenie Wojciechowskiego. Obu łączą wspomnienia wielu lat młodości spędzonych w pepeesowskiej konspiracji, pamięć zagrożenia przez carską ochranę. Marszałek jest dobrej myśli, liczy, że prezydent w końcu zdymisjonuje rząd Witosa. Przecież to Wojciechowski zabiegał o spotkanie na moście.

Piłsudski i Wojciechowski stają naprzeciw siebie, w odległości kilkunastu metrów od swoich świt. Nie podają sobie rąk.

- Stoję na straży honoru wojska polskiego - zaczyna rozmowę prezydent.

Słowa te wyprowadzają marszałka z równowagi. Łapie prezydenta za rękaw.

- No, no, tylko nie w ten sposób! - Piłsudski z nerwów chrypi zduszonym głosem.

Wojciechowski strząsa jego rękę ze swojej i oświadcza: "Reprezentuję tutaj Polskę, żądam dochodzenia swoich pretensji na drodze legalnej, żądam kategorycznej odpowiedzi na odezwę rządu.

- Dla mnie droga legalna zamknięta. Panie prezydencie, niech mnie pan puści! Nic panu nie będzie! - prosi marszałek.

- To nie o mnie chodzi, tylko o Polskę - odpowiada Wojciechowski.

Piłsudski wymija prezydenta i podchodzi do szpaleru podchorążych.

Prezydent zbliża się do dowodzącego podchorążymi mjr. Porwita: "Niech pan wykonuje otrzymane rozkazy. Potem woła do podchorążych: "Żołnierze, spełnijcie swój obowiązek!, wsiada do samochodu i odjeżdża.

Piłsudski zostaje.

Po dłuższej chwili marszałek próbuje przekonać mjr. Porwita, by przepuścił jego oddziały. Major odpowiada spokojnie: "Nie mogę, panie marszałku!.

Piłsudski pyta majora, czy pamięta, od kogo dostał noszony na piersi krzyż Virtuti Militari.

Porwit dostał go od Piłsudskiego, ale niewzruszony odmawia przepuszczenia szwoleżerów.

Piłsudski podchodzi do podchorążych leżących na bruku za gotowymi do strzału karabinami maszynowymi.

- Dzieci mi chcieli pozabijać! - rzuca w ich kierunku. To aluzja do opisywanego w dzisiejszych porannych gazetach rzekomego nocnego zamachu na jego willę w Sulejówku. Podchorążowie nie reagują.

- Będziecie strzelać, chłopcy? - pyta marszałek.

- Mamy rozkaz pana prezydenta - odpowiadają. Jeden z podchorążych nagle zrywa z głowy hełm i krzyczy "Niech żyje pan prezydent!. Kapitan Kazimierz Pająk dowodzący starszymi rocznikami podchorążych nie wytrzymuje nerwowo i wykrzykuje rozkaz: "Ładować broń!. Marszałek zasmucony odwraca się, podchodzi do północnej balustrady mostu. Zmęczony, pobladły, opiera się o nią plecami i milcząc długo patrzy przed siebie. Podchorążych i ich dowódców prosił o pozwolenie na przejście nie dlatego, że nie ma innego sposobu by przedostać się z Pragi na prawy brzeg Wisły. Marszałek wie, że jego oddziały mogą otworzyć sobie drogę siłą. Ale to oznacza strzelaninę i ofiary. Dużo ofiar. Już nie będzie powrotu dziś wieczorem na kolację do Sulejówka. Będzie wojna domowa.

- Zostawiam wam tu Wieniawę. Nie postrzelajcie się. Ja tu jeszcze wrócę - mówi Piłsudski i wraca do samochodu.

Na Pradze, w koszarach 36. Pułku Piechoty, jego dowódca płk Kazimierz Sawicki przekonuje marszałka, że trzeba działać. Oddział

36. Pułku pod majorem Korkozowiczem opanował most Kierbedzia, a sam płk Sawicki w każdej chwili może ruszyć z resztą pułku i siłą otworzyć drogę z mostu, ulicą Zjazd do - osłanianego przez wierny rządowi 30. Pułku Piechoty - Krakowskiego Przedmieścia. Piłsudski poleca Sawickiemu pojechać na most Kierbedzia, rozejrzeć się w sytuacji, ale nie daje mu żadnych konkretnych rozkazów. W gruncie rzeczy chce się energicznego oficera pozbyć, choćby na pół godziny, na godzinkę. Proponowane przez Sawickiego otwarcie drogi do Krakowskiego Przedmieścia to przecież nic innego jak strzelanina i ofiary. Nie o takie zwycięstwo marszałkowi idzie.

Piłsudski kładzie się na małej półokrągłej kanapce i z towarzyszącym mu mjr. Ziemskim rozpamiętuje walki korpusu Dowbora-Muśnickiego z Niemcami podczas wojny światowej.

Ale podwładni marszałka zdecydowani są działać. I strzelać. Dowodzenie zamachem przejmuje gen. Orlicz-Dreszer, który rzuca nadchodzące z Rembertowa oddziały wierne Piłsudskiemu na most Kierbedzia.

Blokujący ten most oddział wojsk rządowych kpt. Szyca o 18.30 rozpoczyna atak na awangardę wojsk Piłsudskiego pod dowództwem mjr. Korkozowicza. Padają pierwsi zabici.

W koszarach na Pradze okno nad kanapką, na której leży Piłsudski, jest otwarte. Na odgłos strzałów marszałek blednie, zapada się w sobie.

na zdjęciu: Marszałek Piłsudski na moście Poniatowskiego. Od lewej: ppłk Kazimierz Stamirowski, por. Marian Żebrowski, gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, mjr Włodzimierz Jaroszewicz, por. Michał Galiński"

Napisano

30 lipca 1936 r. Ikar nad Oksywiem

Wszyscy polscy baloniarze, cywilni i wojskowi, mają w pamięci tragedię podczas międzynarodowych zawodów balonowych o puchar Gordona Bennetta w roku 1923, gdy od uderzeń piorunów spłonęły wtedy w powietrzu trzy balony, pięciu pilotów zginęło, jeden został ciężko ranny. A przecież balony wojskowe napełniane są nie gazem świetlnym, jak balony sportowe, lecz o wiele bardziej palnym, wybuchowym wręcz wodorem. Ale rozkaz to rozkaz

Po płaskiej wyniosłości Kępy Oksywskiej pod Gdynią powoli toczy się wojskowa ciężarówka. Na pace siedzi podchorąży i dziesięciu żołnierzy, oficer zaś zajmuje miejsce obok kierowcy. Dowodzący plutonem por. Rybicki wydaje rozkaz zatrzymania się. Niewielka łąka jest, jak na niekorzystne warunki terenowe na Kępie, w miarę przyzwoicie zasłonięta od wiatru.

Dochodzi dziewiąta rano. Żołnierze sprawnie wyładowują wielką stertę nagumowanego płótna. To czasza wojskowego balonu obserwacyjnego o pojemności 900 metrów sześciennych. Tkanina balonu uszczelniona jest gumą. Niedawno w Polsce opatentowano nowatorską technologię gumowania, dzięki której balonowa powłoka jest szczelniejsza i lżejsza od powłok identycznych rozmiarów wytwarzanych w innych krajach. Polska jest dziś prawdziwym potentatem w produkcji balonów sportowych.

Por. Rybicki uważnie lustruje przez lornetkę niebo. Rano dostał od przełożonych z dowództwa Marynarki Wojennej rozkaz przeprowadzenia ćwiczebnej obserwacji akwenu Zatoki Puckiej. Kłopot w tym, że w tych dniach niebo nad Polską jest tak wrogie lotnikom jak właściwie nigdy dotąd.

Przed dwoma dniami, o godzinie 13, w Pomorze uderzył straszliwy huragan połączony z ulewnymi deszczami i potężnym gradobiciem. W Chełmży woda zalała część miasta i niemal wszystkie piwnice w domach w centrum. W Grzywnie nieopodal Torunia trąba powietrzna uniosła w górę i rozerwała na strzępy wiejską chałupę. Na szczęście nikogo wtedy w środku nie było. Za to w Rychnowie, gdzie trąba także wyrwała z posad chłopski dom, zginęła gotująca obiad kobieta.

Huragan obalił tysiące drzew. W powiecie toruńskim ponad 300 domów zostało zniszczonych lub poważnie uszkodzonych. W Łążynie zawalił się kościół, w Dębinie z kościoła zostały tylko mury. Ogromne straty ponieśli rolnicy. Grad wielkości kurzych jaj zniszczył sady, wbił w ziemię zboża, powybijał okna w setkach domostw. Blisko dwustu poranionym przez grad lekarze udzielili pomocy, kilkanaście osób trafiło do szpitali. Od uderzeń pioruna zginęła jedna osoba, cztery zostały ciężko poparzone.

Huragan zdemolował przedwczoraj także Wolne Miasto Gdańsk.

Wczoraj huragany targały niemal całą Polską. Na Łemkowszczyźnie niebywałe oberwanie chmury zatopiło trzy wioski. Na rzece Ropie w ciągu trzech godzin poziom wody podniósł się o ponad trzy metry. W Piotrkowie Trybunalskim wichura zerwała kilkanaście dachów, od uderzeń piorunów wybuchły trzy groźne pożary. W Częstochowie huragan zerwał kilkadziesiąt dachów, zaś grad, znów wielkości kurzych jaj, pokaleczył kilkanaście osób i wybił ponad pięćset szyb. W Kielcach przez cały dzień temperatura przekraczała 40 stopni w cieniu, w nocy zaś oberwanie chmury zamieniło ulice miasta w rwące strumienie o głębokości pół metra. Woda zalała piwnice w setkach domów. Pioruny spowodowały kilka poważnych pożarów, zniszczyły linie energetyczne i trakcji tramwajowej.

Tam, gdzie nie uderzyły jeszcze huragany i burze, temperatura sięga 40 stopni, w wilgotnym powietrzu zaś panuje złowróżbna, lepka cisza.

To stanowczo nie są okoliczności do lotów balonem, nawet na uwięzi.

Wszyscy polscy baloniarze, cywilni i wojskowi, mają w pamięci tragedię podczas międzynarodowych zawodów balonowych o puchar Gordona Bennetta w roku 1923. Od uderzeń piorunów spłonęły wtedy w powietrzu trzy balony, pięciu pilotów zginęło, jeden został ciężko ranny.

A przecież balony wojskowe napełniane są nie gazem świetlnym, jak balony sportowe, lecz o wiele bardziej palnym, wybuchowym wręcz wodorem.

Ale rozkaz to rozkaz. Zresztą teraz wszyscy baloniarze obowiązkowo wyposażeni są w spadochrony, mają więc wielką szansę, by nawet w razie największych kłopotów uratować życie.

Por. Rybicki poleca napełnić czaszę. Żołnierze sprawnie mocują linę cumowniczą do podwozia ciężarówki, podłączają przewody gazowe i po chwili z ciężkich stalowych butli leżących na pace ciężarówki zaczyna płynąć gaz.

Czasza nadyma się i wkrótce nad samochodem pojawia się zgrabny grzyb balonu. Do gondoli wsiadają dowódca balonu por. Rybicki i jego pilot obserwator, niedawno wezwany z cywila do odbycia ćwiczeń podchorąży rezerwy Wiaderny. Balon powoli unosi się w górę. Zatrzymuje się na wysokości 600 m.

Niebo jest czyste.

Por. Rybicki lustruje przez lornetkę wody zatoki i lasy wokół Gdyni.

Dochodzi południe. Wkrótce koniec ćwiczebnej misji. Na niebie nie widać nic niepokojącego. Ot, raptem jedna jedyna chmura, nieduża, leniwie płynie od strony Gdyni.

Gdy chmura ta przepływa wysoko nad balonem, nagle uderza z niej potężny grom i razi w czaszę statku powietrznego, która w mgnieniu oka zamienia się w gigantyczną pochodnię. Piorun pędzi po linie cumowniczej dalej, w dół. Uderza w ciężarówkę. Jedenastu żołnierzy odrzuca na bok jak piłki. Wszyscy są poparzeni, ogłuszeni. Samochód staje w płomieniach. Siedzący w szoferce kierowca, szeregowiec Kojtek, rażony piorunem, ciężko poparzony, nie ma sił, by wydostać się na zewnątrz. Gdy ogłuszeni żołnierze wreszcie dochodzą do siebie, Kojtek zwija się w płomieniach. Wyciągają kolegę, gaszą płonące ubranie, ale jego stan jest beznadziejny.

Z gondoli balonu nie od razu widać płomienie najpierw ogarniające górę powłoki, ale charakterystyczny huk gwałtownie spalającego się wodoru nie pozostawia wątpliwości.

- Skacz! - krzyczy porucznik do podchorążego.


W tej chwili płomienie ogarniają czaszę balonu. Zdenerwowany podchorąży, zamiast skoczyć i dopiero w powietrzu pociągnąć za rączkę wyzwalającą spadochron, pociąga ją natychmiast, stojąc jeszcze w gondoli. Z tornistra wypada mu część spadochronu służąca do wyciągnięcia, podczas swobodnego spadania skoczka, całej płachty. Por. Rybicki nie traci zimnej krwi. Nie bacząc na huczące nad głową płomienie, na paraliżujący żar, drżącymi rękami przepisowo składa rozwiniętą część płachty spadochronu podchorążego. Płonie cała czasza, balon opada w dół. Nie ma ani sekundy do stracenia. Porucznik nie ma czasu, by włożyć złożoną część spadochronu do tornistra podchorążego - wkłada mu ją pod pachę i krzyczy, by skakał.

Patrzy, jak pchor. Wiaderny wspina się na burtę kosza i rzuca się w dół. Zaraz potem sam skacze między linami łączącymi kosz z czaszą balonu. Por. Rybicki unosi się w powietrzu, ale nie przestaje myśleć o podwładnym. Wykręca się w górę i z przerażeniem widzi, że podchorąży zaplątał się w linki podtrzymujące gondolę.

Porucznik nie może mu już pomóc. Ziemia jest coraz bliżej. Sięga na prawe ramię po rączkę spadochronu. Ale rączki nie ma na regulaminowym miejscu. Co się dzieje!? Por. Rybicki, spadając jak kamień w dół, stara się myśleć chłodno, logicznie. Sabotaż? Nie, raczej niechlujstwo składających spadochron. Jeśli jednak się pomylili, to rączka powinna być przecież widoczna. Tylko gdzie? Na drugim ramieniu! I jest!!!

Rybicki ciągnie za nią i w odpowiedzi czuje potężne szarpnięcie otwierającego się spadochronu. Wiatr przez chwilę znosi go nad morze, ale potem spycha go na łąki.

Płonący balon majestatycznie opada na ziemię. Żołnierze stojący obok płonącej ciężarówki z przerażeniem dostrzegają ciemną sylwetkę szamocącą się w linach, na tle płomieni. Balon uderza o ziemię. Na podchorążego Wiadernego opada słup ognia.

na zdjęciu: Przygotowanie wojskowego balonu obserwacyjnego do lotu. Lata 30."

Napisano

22 lipca 1938 r. Pogrom lotników

Na lotnisku w Czerniowcach w Rumunii samolot Polskich Linii Lotniczych LOT lecący z Warszawy do Bukaresztu szykuje się do startu. Maszyny LOT-u mają na tej trasie dwa międzylądowania - we Lwowie i w Czerniowcach. Linia do Bukaresztu uchodzi za trudną - w Rumunii, w rejonie wschodnich Karpat, często występują niebezpieczne warunki meteorologiczne

Dlatego też latają na niej najlepsi piloci. Dwusilnikowego lockheeda L-14 H super electra (LOT kupił niedawno sześć maszyn tego typu) pilotuje Władysław Kotarba, który w Polskich Liniach Lotniczych pracuje od początku ich istnienia. Przez dłuższy czas latał on na najtrudniejszej z LOT-owskich linii - do Palestyny. Obok Kotarby miejsce zajmuje kpt. Olimpiusz Nartowski. Przedwczoraj zakończył on rejs na trasie Warszawa - Helsinki - Warszawa, a teraz zmierza do Bukaresztu, by zapoznać się ze specyfiką lotów nad Bałkanami. Kpt. Nartowski ma wkrótce rozpocząć loty do Palestyny. Łącznością zajmuje się jeden z najlepszych polskich radiooperatorów Zygmunt Zarzycki. Mechanikiem pokładowym jest doświadczony Franciszek Panek.

Obsługa lotniska zwija się jak w ukropie. Nic dziwnego - za chwilę jako pasażer polecieć ma do Bukaresztu, na pokładzie LOT-owskiej maszyny ich przełożony, komendant czerniowieckiego lotniska kpt. Ionesco.

W Warszawie wsiadł na pokład lockheeda jeszcze jeden lotnik, Amerykanin dr Lemuel Caro. Z wykształcenia lekarz, z zamiłowania popularyzator lotnictwa i pilot amator, samolotami pasażerskimi przeleciał już w sumie ponad 300 tysięcy kilometrów. Do Warszawy przybył jako przedstawiciel Międzynarodowej Wystawy Lotniczej w Nowym Jorku z zaproszeniem dla polskich władz. Teraz leci z zaproszeniami do Bukaresztu, a ze stolicy Rumunii do Sofii, Aten, Stambułu.

Z pasażerów, którzy weszli na pokład w Warszawie, do Bukaresztu leci jeszcze dwóch: Bułgar inż. Radev oraz kupiec z Tel Awiwu Grazdowski.

11 pasażerów zajmuje miejsca w samolocie. Załoga ze zdumieniem stwierdza, że na pokładzie znów pojawia się japoński oficer mjr Masakatsu Waka. Do niedawna był on delegatem japońskiego attaché wojskowego w Warszawie na Rumunię i w związku z tym stale rezydował w Bukareszcie. Przed miesiącem Tokio mianowało go samodzielnym attaché wojskowym w Bukareszcie. Major przyleciał do Warszawy po odbiór dokumentów notyfikacyjnych i samolotem LOT-u wracał do Bukaresztu. Nie ukrywał jednak, że zamierza przerwać podróż w Czerniowcach, by zwiedzić miasto i polecieć dalej następnym rejsem. Mjr Waka wyjaśnia współpasażerom, że w ostatniej chwili zmienił zdanie i Czerniowce zwiedzi przy innej okazji.

Maszyna kołuje na start. Pasażerowie, zwłaszcza ci związani z lotnictwem, żywo dyskutują o najświeższym, wspaniałym rekordzie świata. Przed tygodniem Howard Hughes, amerykański milioner, producent filmowy, konstruktor samolotów i znany pilot w jednej osobie, okrążył kulę ziemską w rekordowym czasie 3 dni, 19 godzin i 8 minut. Szczególne ożywienie wśród nich wywołuje fakt, że Hughes wraz ze swą załogą dokonał tego wyczynu w samolocie Lockheed L-14, takim, jakim lecą także oni. Dyskutujący nie wiedzą jednak, że Hughes gruntownie przebudował swoją maszynę. Także w lockheedzie 14 major Wacław Makowski dokonał niedawno głośnego przelotu z Kalifornii do Warszawy. Świadomość, że lecą na pokładzie samolotu zdolnego do bicia rekordów, wyraźnie poprawia humor pasażerów.

Po kilkunastu minutach lotu kpt. Kotarba wysyła do lotniska w Czerniowcach depeszę: "Lecimy na wysokości 3 tys. metrów. Mamy słaby odbiór radiowy. Silne wyładowania atmosferyczne. Jest 17.38.

W pobliżu wsi Gaineti rumuński oficer por. Constantin Pitu przedziera się przez las wraz z grupą skautów. Zmierzają w stronę dawnej granicy rumuńsko-austriackiej, która przebiegała przez okoliczne wzgórza. Pogoda jest zła. Ołowiane chmury wiszą bardzo nisko. Co chwila rozświetlane są przez błyskawice. Mży.

W pewnej chwili porucznik i skauci słyszą w górze silniki samolotu. Zatrzymują się i próbują wypatrzyć maszynę w przerwie między chmurami. Na chwilę oślepia ich potężna błyskawica. Chwilę po tym, jak umilkł grzmot wyładowania, porucznik i skauci dostrzegają wylatujący z chmur samolot. Mocno chwieje się, leci niepewnie. Porucznikowi Pitu wydaje się, że silniki pracują nieregularnie. Maszyna wyrównuje lot, ale zaraz potem, na wysokości mniej więcej kilometra, wpada w korkociąg i uderza w pobliskie wzgórze.

Kilku skautów rusza do oddalonej o 7 kilometrów szosy po pomoc. Pozostali wraz z por. Pitu maszerują w stronę miejsca katastrofy przez gęsty stary sosnowy las, który miejscowi nazywają Dorotea Latonica. Lockheed ściął wierzchołki kilkunastu drzew, kilkanaście innych połamał, uderzając w nie kadłubem. Oderwane prawe skrzydło samolotu wisi na drzewie. W pogruchotanym kadłubie nikt nie daje znaków życia. Przez wybite okna widać zwłoki kilku pasażerów.

Wzgórze, na które spadł samolot, leży 40 km od lotniska w Czerniowcach, ale teren wokół jest trudno dostępny. Zaalarmowana przez skautów ekipa ratunkowa z lotniska, obciążona narzędziami i sprzętem medycznym, wolno przedziera się przez podmokły las w dolinkach między wzgórzami. Na miejsce katastrofy rumuńscy ratownicy docierają dopiero o 23. W ciemnościach stwierdzają jedynie, że 3 członków załogi i 11 pasażerów poniosło śmierć.

Ratownicy wracają na noc do Czerniowiec. Na miejscu zostaje kilku żandarmów, którzy pilnują miejsca katastrofy przed zbierającymi się już gapiami z nieodległej wioski Stulpica.

Ratownicy wracają do lasu Dorotea Latonica wczesnym rankiem. Rumuńscy chłopi pod nadzorem żandarmów wznoszą wokół miejsca katastrofy prowizoryczne ogrodzenie. Nieopodal rozbitego samolotu leżą już przygotowane pierwsze nosze dla ofiar. Oględziny rozbitego samolotu przynoszą zaskakujący rezultat: w zbiornikach jest niewiele paliwa, tymczasem lockheed przeleciał zaledwie 40 km! Nigdzie jednak nie widać śladów eksplozji czy pożaru. W trakcie pierwszych oględzin ratownicy z Czerniowiec nie dostrzegają żadnych śladów wskazujących, że w powietrzu mogło dojść do poważniejszej awarii. Jak na upadek z dużej wysokości w gęsty starodrzew kadłub jest w zaskakująco dobrym stanie.

Rumuńscy ratownicy nie mają wątpliwości, że przyczyną katastrofy była burza. Uważają, że piorun poraził załogę, która straciła panowanie nad maszyną. Takie sytuacje już się zdarzały. W zeszłym roku po uderzeniu pioruna runął na ziemię lecący do Zagrzebia samolot rumuńskich linii lotniczych Lares.

Ale co z brakiem paliwa? Ratownicy spekulują, że być może mechanik, który siedział z tyłu, przy drzwiach, nie został oślepiony i do ostatniej chwili usiłował ratować samolot. Być może przejął stery, zdołał wyłączyć silniki, zrzucił większość paliwa i próbował wyrównać lot, by dokonać awaryjnego lądowania.

Ale to tylko spekulacje. Benzyna najpewniej wyciekła z rozbitej instalacji paliwowej. Ratownicy nie zauważają, że przetarła się linka steru wysokości. Stwierdzą to dopiero komisje śledcze: polska i rumuńska."

Napisano
2 kwietnia 1939. Stary browning

Chociaż to niedziela, w skromnie, wręcz ascetycznie urządzonym mieszkaniu płk. Walerego Sławka w alei Szucha 16 od rana dzwoni telefon. Gospodarz umawia się z kilkoma osobami na spotkania w nieodległej przyszłości. Ze swoim przyjacielem, byłym sekretarzem generalnym Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem Michałem Brzęk-Osińskim uzgadnia, że nazajutrz wspólnie wyjadą do wsi Racławice, gdzie Sławek ma niewielki dworek. Pułkownik niedawno kupił prostą bryczkę i konia. Teraz uzgadnia z zaprzyjaźnionym ziemianinem Wacławem Karwackim, u którego pozostawił zaprzęg, że odbierze go nazajutrz.

Wczoraj płk Sławek zrobił na znajomych nie najlepsze wrażenie. Zamyślony, ponury, najwyraźniej w depresji. Żadnego z przyjaciół to jednak nie zaniepokoiło. W końcu każdy, kto znalazłby się w takiej sytuacji jak Walery Sławek, miałby prawo do kiepskiego samopoczucia.

Już w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku, jako uczeń gimnazjum, zaangażował się w konspirację niepodległościową. W 1900 roku wstąpił do PPS. Tam poznał Piłsudskiego, który szybko stał się dla Sławka - "Gustawa - najwyższym autorytetem w polityce. W 1904 roku Sławek był jednym z organizatorów słynnej manifestacji na placu Grzybowskim w Warszawie. To on dostarczył broń bojowcom osłaniającym manifestację, która przerodziła się w pierwszą walkę zbrojną przeciw carskiemu zaborcy od czasu powstania styczniowego. Nie raz aresztowany, siedział za kratkami więzień i aresztów we wszystkich trzech zaborach.

Bardzo wysoki, niezwykle przystojny, uwielbiał życie towarzyskie i piękne kobiety. A kobiety uwielbiały Sławka, mimo rzucającej się w oczy niestałości jego uczuć.

Kres jego życiu towarzyskiemu przyniósł wypadek podczas zamachu bojówki PPS na pociąg pocztowy pod Milanówkiem w 1906 roku. Eksplodowała montowana przez niego bomba karbonitowa. Stracił wtedy lewe oko, ogłuchł na lewe ucho. Zmasakrowane miał obie ręce, twarz i klatkę piersiową. Od tej pory nosił brodę, by choć trochę zamaskować paskudne blizny. I - odsunął się od kobiet, od znajomych. Skończył z koleżeńskimi bibkami. Odtąd jedynym bliskim dlań człowiekiem pozostał Józef Piłsudski.

W czasie wojny od pierwszych dni walczył jako oficer I Brygady Legionów. Po 1918 roku długo pozostawał w szeregach armii. Do wielkiej polityki wciągnął go Piłsudski po zamachu majowym. Sławek zrazu był wykonawcą poufnych, ryzykownych politycznie misji zlecanych przez marszałka, pełnił też ważne funkcje państwowe: był wieloletnim posłem na Sejm i jego marszałkiem, trzykrotnie pełnił funkcje premiera. Wraz ze Stanisławem Carem tworzył zapisy konstytucji z kwietnia 1935 roku. Polityczne zadania zlecane przez Piłsudskiego wykonywał bez wahania, czasem wręcz brutalnie. Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, który na polecenie marszałka stworzył i którym kierował, wszelkimi, godziwymi i niegodziwymi, metodami dążył do zdominowania sceny politycznej.

Katastrofę osobistą i polityczną przyniosła mu śmierć marszałka. Do dziś się z niej nie otrząsnął. Gdy zabrakło Piłsudskiego, obóz sanacyjny podzielił się, a do walki o władzę ruszyli prezydent Mościcki i generalny inspektor sił zbrojnych gen. Edward Rydz-Śmigły. Płk Sławek uważał, że zgodnie z ostatnią wolą Piłsudskiego Mościcki powinien ustąpić i przekazać urząd właśnie jemu. Prezydent jednak odmówił. Później zawarł poufny sojusz z gen. Rydzem-Śmigłym i wypchnął Sławka z polityki. BBWR został rozwiązany. Płk Sławek kolejno tracił wszystkie stanowiska mające realne znaczenie polityczne.

Teraz jest sfrustrowanym emerytem snującym mało realne, wręcz naiwne marzenia o radykalnej, opartej na etycznych zasadach przebudowie społeczeństwa. W depresję wpędza go świadomość, że nie potrafił zrealizować testamentu marszałka Piłsudskiego. Nasilają się u niego obawy, że rządząca klika zechce go ostatecznie zniszczyć, na przykład montując pokazowy proces polityczny.

Płk Sławek przyjechał do Warszawy ze swego dworku w Racławicach, który nazywa żartobliwie "zagrodą, przed dwoma dniami. I tylko na dwa dni. Zarządzającej racławickim dworkiem pani Łąckiej powiedział, że do stolicy wyjeżdża w gruncie rzeczy tylko po to, by w swoim mieszkaniu odebrać bardzo ważny telegram.

Czeka więc.

Goniec przynosi ten telegram przed 12. Pułkownik czyta go. Potem wyjmuje z szafy ciemny wizytowy garnitur z przymocowanymi wstążkami orderowymi, białą koszulę, krawat. Ubiera się starannie i zasiada przy biurku. Wyciąga wszystkie stare listy, dokumenty, notatki. Starannie przegląda je, niektóre czyta. Część papierów odkłada na bok.

Przed 13 płk. Sławka odwiedza jego przyjaciel, zasłużony działacz niepodległościowy, były wicemarszałek Sejmu płk Tadeusz Schaetzel. Po jego wizycie zjawia się Bohdan Podoski, bliski współpracownik polityczny Walerego Sławka, także były wicemarszałek Sejmu. Gospodarz nie daje po sobie poznać, że ma jakiekolwiek strapienia. Rzeczowo wypytuje o przebieg akcji na rzecz pożyczki lotniczej. Podoski informuje go o sukcesie pożyczki - wedle wstępnych szacunków zgromadzono już, w znacznej części z darów społeczeństwa, pokaźną sumę 120 mln zł.

Gdy Podoski wychodzi, płk Sławek wraca do przeglądania swoich papierów. O 17 wzywa gosposię i poleca napalić w piecu. Odłożone na bok papiery wrzuca do paleniska.

Po zmroku zasiada do pisania listów. Pisze szybko, trochę niestarannie: "Odbieram sobie życie. Nikogo proszę nie winić. 2/IV. 1939. W. Sławek.

Pod spodem dopisuje: "Spaliłem papiery o charakterze prywatnym, a także wręczone mi w zaufaniu. Jeśli nie wszystkie, to proszę pokrzywdzonych o wybaczenie. Bóg Wszystkowidzący może mi wybaczy moje grzechy i ten ostatni.

Potem pisze list do prezydenta Ignacego Mościckiego.

List do Mościckiego zakleja w kopercie i pozostawia na biurku. Kartkę z oświadczeniem kładzie na blacie bez koperty.

Walery Sławek wyjmuje z szuflady biurka stary pistolet Browning, którego używał jeszcze w czasach niepodległościowej konspiracji przed 30 laty. Nabija broń, odbezpiecza. Pułkownik wstaje zza biurka, kładzie się na otomanie, nad którą wisi sztych przedstawiający śmierć ks. Józefa Poniatowskiego w nurcie Elstery. Z trudem ujmuje kolbę pistoletu obiema dłońmi - po eksplozji bomby pod Milanówkiem w prawej ręce brakuje mu trzech środkowych palców, a kciuk i mały palec są znacznie skrócone. Dłoń lewa pozbawiona jest dwóch palców środkowych. Leżąc na wznak, wkłada lufę do ust i pociąga za spust.

Jest godzina 20.45. Dokładnie o tej porze 12 maja 1935 roku zmarł marszałek Piłsudski.

Gosposia jest na końcu mieszkania, nie słyszy huku wystrzału. Kwadrans później jednak, gdy przechodzi obok drzwi gabinetu, do jej uszu dochodzi kilka ciężkich westchnień. Nie śmie jednak ani wejść, ani zapukać.

Krótko przed 22 znów słyszy jęki i rzężenie. Tym razem puka i w końcu odważa się uchylić drzwi. Zakrwawiony Walery Sławek leży na otomanie. Na podłodze gospodyni dostrzega pistolet.

Natychmiast podnosi słuchawkę i wykręca numer alarmowy pogotowia: 875-75. Karetka zjawia się błyskawicznie. Lekarz Jan Majewski jest zaskoczony. Strzał z pistoletu kalibru 9 mm w usta właściwie nieuchronnie powoduje śmierć - ale Walery Sławek żyje! Jest nieprzytomny, ma silny krwotok z ust, dr Majewski wyczuwa jednak słabiutkie tętno. Czym prędzej robi nieprzytomnemu zastrzyk podtrzymujący akcję serca.

Karetka przewozi rannego do szpitala wojskowego im. Józefa Piłsudskiego. W Instytucie Chirurgii Urazowej chirurg płk Sokołowski bada ranę. Aż trudno uwierzyć: pocisk przebił podniebienie i utkwił w czaszce od wewnętrznej strony. Najwyraźniej pamiątkowy browning był stary i bardzo zużyty, a sam strzał, ze względu na kalectwo pułkownika, oddany był nieco z ukosa i pocisk nie zdołał przebić kości czaszki.

Policja zabiera z mieszkania list do prezydenta Mościckiego. Kartkę z oświadczeniem władze przed północą przekazują Polskiej Agencji Telegraficznej. O liście nie wspominają - dziennikarze dowiadują się o nim na własną rękę.

Lekarze próbują ustabilizować tętno i oddech rannego. Około północy, po dużej transfuzji krwi, płk Sokołowski ocenia stan płk Sławka jako wystarczająco dobry, by móc rozpocząć operację. Jest ona trudna i niebezpieczna, trwa dwie godziny. Płk Sokołowski wydobywa spłaszczony pocisk, który wbił się w czaszkę od wewnętrznej strony. Zaraz po zakończeniu operacji lekarze rozpoczynają drugą transfuzję krwi. O czwartej nad ranem wydaje się, że stan operowanego wyraźnie się poprawia. Dwie godziny później jednak zaczyna się agonia. Ksiądz udziela choremu ostatniego namaszczenia. Do sali operacyjnej wchodzi kilkudziesięciu przyjaciół i towarzyszy broni Walerego Sławka. Do tej pory stali na korytarzu. Są wśród nich płk Wacław Lipiński, płk Schaetzel, byli premierzy Aleksander Prystor, Kazimierz Świtalski, Leon Kozłowski. Walery Sławek nie odzyskawszy przytomności umiera o 6.45."
Napisano
6.XI.1923. Na krakowskim bruku

W nocy agenci policji pilnie obserwują willę Józefa Piłsudskiego w Sulejówku. Marszałek wycofał się z życia publicznego, jest osobą prywatną, ale policja dyskretnie go inwigiluje. Wrogi Piłsudskiemu rząd endecji i PSL-Piast kierowany przez Wincentego Witosa obawia się, że przy pierwszej okazji Marszałek wróci siłą do władzy.

I właśnie okazja taka może się lada moment nadarzyć.

Hiperinflacja i nieudolność rządu Witosa zdezorganizowały kraj. Od kilku tygodni co rusz wybuchają strajki. Rząd postanowił je złamać siłą. Parę dni temu zmilitaryzował koleje i zaczął powoływać do wojska strajkujących kolejarzy. W sparaliżowanym akcją strajkową Krakowie tamtejszy dowódca wojskowy gen. Józef Czikiel wprowadził sądy doraźne dla opornych kolejarzy. W odpowiedzi poprzedniego dnia, 5 listopada, PPS proklamowała strajk generalny.

W willi w Sulejówku większa grupa gości naradza się z Marszałkiem niemal do świtu. Później agenci policji stwierdzają, że zwolennicy Piłsudskiego, posłowie Miedziński, Polakiewicz i Wędziagolski, wyruszają rankiem do Krakowa.

Dochodzi ósma rano, gdy do Komitetu Okręgowego PPS w Warszawie, w Alejach Jerozolimskich 6, wbiega ośmioletni chłopczyk. To synek woźnego komitetu Mariana Tymińskiego. Chłopiec już z daleka woła do taty, że na schodach leży dziwna, dymiąca paczka. Tknięty przeczuciem Tymiński zatrzymuje syna, a sam wybiega na klatkę. Komitet mieści się na pierwszym piętrze solidnej, mieszczańskiej kamienicy. Na schodach, tuż poniżej drzwi do siedziby PPS, dostrzega dymiący i syczący pakunek sporych rozmiarów. Parę stopni niżej stoi 37-letni stróż domu Jan Trzpiel. Tymiński w lot pojmuje, że paczka to bomba, i krzycząc: "Uciekać!, rzuca się ku drzwiom. Potworny huk, kłęby gęstego dymu wypełniają klatkę schodową. Na parterze przysypane gruzem wyrwanym ze ścian i resztkami balustrady leżą zmasakrowane, pozbawione nóg zwłoki stróża Trzpiela. Ogłuszony, poraniony woźny Tymiński leży niemal nagi na progu lokalu PPS. Wybuch zerwał z niego ubranie. Klatka schodowa jest kompletnie zdemolowana aż do trzeciego piętra, wszędzie poniewierają się odłamki marmurowych płyt, którymi była wyłożona.

Zwolennicy PPS w Warszawie są oburzeni, chcą zwoływać wiece, marsze, ale socjalistyczni działacze szybko pacyfikują bojowe nastroje. Boją się, że zamach miał na celu sprowokowanie socjalistów do wyjścia na ulice. Konfrontacja z policją i wojskiem zaś musiałaby skończyć się masakrą.

W Krakowie władze przedłużają zakaz gromadzenia się pod gołym niebem z poprzedniego dnia. Policja skoro świt obsadza kluczowe punkty miasta. Wzmocnione patrole z karabinami maszynowymi instalują się w gmachu Syndykatu Rolniczego, na wieżach kościoła Reformackiego i kościoła na Piaskach, w domu nad kawiarnią Bizanca, w hotelu Krakowskim i na ulicy Szewskiej. Późnym rankiem tłum robotników gromadzi się przed Domem Robotniczym przy ul. Dunajewskiego. Drzwi są zamknięte, przed nimi kordon policjantów z karabinami i nałożonymi na nie bagnetami. Zapowiedziany przez PPS wiec w Domu Robotniczym także został zakazany przez władze. Robotnicy podchodzą bliżej kordonu. Wtedy jeden z policjantów ulokowanych w hotelu Krakowskim strzela do tłumu. Rozwścieczeni demonstranci rzucają się na policjantów przed Domem Robotniczym. Część rozbrajają, reszta funkcjonariuszy ucieka w stronę kawiarni Bizanca. Wówczas na Plantach pojawia się maszerujący na odsiecz policji oddział piechoty. Robotnicy wznoszą okrzyk: "Niech żyje Piłsudski!. Słysząc to, uwielbiający byłego wodza naczelnego żołnierze opuszczają broń. Po chwili demonstranci rozbrajają ich.

Mija parę minut i rozlega się łomot końskich kopyt na bruku. Na odsiecz policji ruszają ułani 8. pułku. Uzbrojeni robotnicy, w znakomitej większości świetnie wyszkoleni kombatanci wojny polsko-bolszewickiej, rozsypują się na Plantach w luźną tyralierę. Część z nich wbiega do okolicznych domów i zajmuje pozycje strzeleckie w oknach. Inni wytaczają z sieni beczki z wodą, polewają bruk. Dowódca szwadronu ułanów, rotmistrz Lucjan Bochenek, oficer wielokrotnie honorowany najwyższymi odznaczeniami bojowymi, wydaje rozkaz do szarży na tłum. Na mokrym bruku konie ślizgają się jednak, zwalniają. Wtedy robotnicy otwierają ogień. Rotmistrz Bochenek pada martwy. Dowództwo obejmuje ppor. Mieczysław Zagórski, ale rychło dostaje dwa postrzały w pierś. Ginie dobity ciosem bagnetu. Resztę zaskoczonych ułanów robotnicy rozbrajają.

Po chwili nadjeżdżają dwa szwadrony ułanów pod dowództwem ppłk. Bzowskiego. Robotnicy znów strzelają. Celnie. Ppłk Bzowski ciężko ranny w obie nogi spada z konia. Po paru minutach strzelaniny ginie jeszcze kilku ułanów. Nagle broniący się demonstranci wznoszą gromki okrzyk: "Niech żyje Józef Piłsudski! Precz z rządem Witosa!. Ułani przerywają ogień. Robotnicy mieszają się z kawalerzystami i odbierają im broń.

Na polecenie gen. Czikiela akcją policji i wojska kieruje płk Becker. Nie ma pojęcia, co dzieje się w obrębie Plant, rozkazy wydaje przez telefon. Na wieść o niepowodzeniu szarży ułanów płk Becker rzuca do akcji oddziały piechoty z Katowic i Galicji Wschodniej, które nocą ściągnięto do Krakowa. Piechotę wspierają trzy samochody pancerne. Akcja w wąskich uliczkach wokół rynku musi skończyć się porażką. Żołnierze zjednani okrzykami tłumu na cześć Piłsudskiego opuszczają karabiny. Po chwili karabiny te są już w rękach robotników. Demonstranci blokują koło samochodu pancernego "Dziadek i z bliska strzelają do szczelin obserwacyjnych pancerki. Kierowca ginie, dwóch żołnierzy załogi jest ciężko rannych. Pozostałe dwa samochody wycofują się na rynek, gdzie zaciekle broni się duża grupa policjantów. Gdy na rynek wdzierają się nacierający robotnicy, prócz policjantów strzelają do nich z okien mieszkańcy kilku kamienic.

O wpół do pierwszej śródmieście Krakowa jest w rękach oddziałów robotniczych. Wojsko utrzymuje silne pozycje jedynie wokół dworca kolejowego i budynku władz województwa. W mieście rozchodzą się wieści, że władze pośpiesznie ściągają do Krakowa wielkie ilości piechoty i artylerię. Działacze PPS są przerażeni - zanosi się na masakrę robotniczych insurgentów.

W Warszawie rząd także jest w najwyższym stopniu zaniepokojony rozwojem sytuacji na południu kraju. Strzały do robotników padły tego dnia nie tylko w Krakowie. Są zabici w Borysławiu, walki z policją toczono także w Tarnowie. Politycy endeccy i piastowcy obawiają się zwłaszcza bratania się żołnierzy z robotnikami w Krakowie. To pachnie rychłym wybuchem prawdziwej rewolucji. Ale nie mniej lękają się marszałka Piłsudskiego i jego zwolenników. Jeśli walki ze strajkującymi rozleją się po kraju, Piłsudski może wystąpić jako mąż opatrznościowy ratujący ojczyznę - spacyfikuje rozruchy, ale przy okazji zmiecie prawicowy rząd i weźmie władzę.

Premierowi Witosowi nie uśmiecha się żaden z tych scenariuszy. Wczesnym popołudniem chętnie korzysta z pośrednictwa marszałka Sejmu Macieja Rataja i spotyka się z pięcioma posłami PPS. Oferują oni Witosowi zaniechanie strajku generalnego oraz odwołanie strajku kolejarzy i pocztowców w zamian za uchylenie rozporządzenia o sądach doraźnych, zwolnienie powołanych do wojska kolejarzy, nierepresjonowanie strajkujących i walczących oraz rozpatrzenie postulatów ekonomicznych robotników. Witos zgadza się na ten kompromis. PPS ogłasza, że następnego dnia w całym kraju robotnicy idą rano do pracy.

W Krakowie socjalistyczny poseł Marek ustala z wojewodą Gałeckim szczegóły rozejmu. Policja wycofuje się z ulic, które do rana mają prawo patrolować wyłącznie uzbrojeni robotnicy. W szpitalach lekarze pracują bez odpoczynku. Bilans walk tego dnia: zginęło 3 oficerów i 11 szeregowców, rannych jest 101 żołnierzy i 31 policjantów. Zabito także
18 robotników i postronnych cywilów, 10 odniosło ciężkie rany. Ale rewolucji i wojny domowej nie będzie."
Napisano
25 IX 1921. Kula w rękawie

Naczelnik Państwa Józef Piłsudski przyjeżdża z oficjalną wizytą do Lwowa rano, o godzinie 11. Przed gmachem dworca odbiera wojskową defiladę.

Piłsudski ma dziś otworzyć Targi Wschodnie, imprezę handlową, z którą władze państwowe wiążą wielkie nadzieje. Zorganizowane z wielkim rozmachem mają pokazać, że sytuacja w Małopolsce Wschodniej, gdzie część środowisk ukraińskich nie chce pogodzić się z włączeniem tych obszarów do państwa polskiego, ostatecznie się ustabilizowała. Stąd też tak uroczyste powitanie Piłsudskiego na dworcu, stąd gęsty, długi szpaler uczniów lwowskich szkół od dworca aż do bramy targów. Za szpalerem uczniów stoją tłumy lwowiaków, którzy przyszli powitać niezwykle tu popularnego marszałka Piłsudskiego.

Z dworca naczelnik w towarzystwie prezydenta Lwowa Józefa Neumanna jedzie odkrytym samochodem do katedry. Po nabożeństwie Piłsudski składa kurtuazyjną wizytę biskupowi Józefowi Bilczewskiemu. I wreszcie - otwarcie targów. Po serii przemówień Piłsudski jako pierwszy przekracza próg targów i ogłasza je za otwarte. Chór towarzystwa śpiewaczego Bard śpiewa "Pobudkę.

Marszałek Piłsudski pośpiesznie zwiedza ekspozycję. Już o 14 czeka go kolejny punkt programu - uroczyste śniadanie dla gości targów wydane przez Związek Banków Małopolskich. Na śniadanie zaproszono także uczestników zjazdu dziennikarskiego. Potem Piłsudski jedzie do ratusza na uroczystość odsłonięcia ufundowanego przez władze miejskie wielkiego godła państwowego. Pół godziny później w wielkiej sali magistratu rozpoczyna się obiad wydany na cześć marszałka.

O 20 nieco znużony Piłsudski wychodzi z ratusza w towarzystwie wojewody Kazimierza Grabowskiego. Marszałek nie cierpi eskorty policji, a zwłaszcza tajniaków - to fobia z czasów konspiracji, gdy tropiony był przez carską policję i żandarmerię - i jak zwykle nie towarzyszy mu ochrona. Naczelnik i wojewoda podchodzą do samochodu. Przez tłum przeciska się ku nim młody, szczupły mężczyzna. W kieszeni ściska dziesięciostrzałowy pistolet produkcji hiszpańskiej.

To Stefan Fedak, 21-letni Ukrainiec, syn znanego lwowskiego adwokata i działacza ukraińskiego dr. Stefana Fedaka. Młody Fedak w 1915 roku ukończył piątą klasę gimnazjum im. Mickiewicza we Lwowie, potem przerwał naukę i wstąpił do oddziałów strzelców ukraińskich. Po dwóch latach wyjechał do Wiednia i zapisał się do cesarskiej szkoły kadetów. W 1918 roku przez Węgry przedostał się do Galicji i szybko awansował na adiutanta atamana Semena Petlury. Jako oficer jego armii brał udział w zeszłym roku w ofensywie Piłsudskiego na Kijów, potem osłaniał odwrót polskich oddziałów. Od zeszłego roku działa w KUM, tajnym Komitecie Ukraińskiej Młodzieży, oraz w Woli, konspiracyjnej organizacji bojowej ukraińskich studentów i byłych oficerów galicyjskiej armii ukraińskiej. Wola chce walczyć o niepodległe państwo. Sterowana jest przez działającą na emigracji w Czechosłowacji i w Niemczech ukraińską organizację wojskową płk. Jewhena Konowalca. Jej celem jest organizowanie najpierw dywersji i sabotażu w polskiej Małopolsce Wschodniej, a w końcu doprowadzenie do masowej walki zbrojnej Ukraińców z Polską i ZSRR i powołanie niepodległego państwa na terenach Małopolski Wschodniej oraz Ukrainy Naddnieprzańskiej.

Przed trzema tygodniami na zebraniu lwowskich działaczy Woli zapadła decyzja o zamachu na Piłsudskiego podczas Targów Wschodnich. Spiskowcy dokładnie znali plan jego pobytu we Lwowie. Wola podzielona jest na piątki konspiratorów. Zamach zlecono jednej z nich. Pięciu spiskowców losowało, kto ma strzelać. Wypadło na Fedaka. Jego towarzysze zdobyli dlań fałszywy paszport z wizą niemiecką. Zaraz po zamachu ma wyjechać do Berlina. W akcji pomagać mają mu trzej towarzysze z piątki. Student prawa Palijew ma w czapce akademickiej stać tuż obok Fedaka. Zaraz po strzałach powinien obezwładnić go i krzyczeć: "Policja! Policja!. Z pomocą pospieszyć ma inny spiskowiec przebrany w mundur majora wojska polskiego. Obaj powinni wyprowadzić Fedaka z tłumu, wsiąść z nim do czekającego z boku wynajętego samochodu osobowego i rzekomo odwieźć do więzienia - a w rzeczywistości wywieźć za miasto.

Marszałek Piłsudski i wojewoda Grabowski wsiadają do odkrytej limuzyny. Marszałek siedzi z lewej strony. Szofer rusza. Samochód jedzie bardzo wolno, gdy rozlega się głośny huk. Wojewoda siedzi wyprostowany. Jest pewien, że huknął źle wyregulowany silnik samochodu. Doświadczony konspirator i żołnierz Piłsudski od razu poznaje, że to strzał pistoletowy. Odruchowo pochyla głowę. Pocisk mija go o włos i uderza w szybę. Niemal natychmiast rozlega się drugi i trzeci strzał. Jeden pocisk trafia wojewodę w prawe ramię, drugi - w lewą rękę. Amunicja, jaką dostarczono Fedakowi, jest kiepskiej jakości. Twardy, metalowy płaszcz trzeciego pocisku rozpada się tuż po strzale. W rękę wojewody uderza jedynie miękki, ołowiany rdzeń, który druzgocze dwie kości i zatrzymuje się pod podszewką rękawa.

Wojewoda osuwa się z siedzenia. Piłsudski podtrzymuje go.

Tymczasem starszy posterunkowy policji Jakub Skweres rzuca się na zamachowca i chwyta go za gardło. Padający Fedak strzela czwarty raz i sam się rani w pierś. Rozjuszony tłum odtrąca posterunkowego, masakruje zamachowca. Od niechybnej śmierci ratują go policjanci i żołnierze z warty przed ratuszem, którzy kolbami karabinów roztrącają linczujących.

Policjanci z pomocą marszałka Piłsudskiego wyprowadzają wojewodę z samochodu. Gdy lekarz stwierdza, że rany nie zagrażają życiu, wojewoda poleca odwieźć się do domu. Tam lekarze opatrują go. Piłsudski z zimną krwią poleca natychmiast zawieźć się do teatru, gdzie wedle planu ma być o 20.15.

Gdy naczelnik pojawia się w loży, widzowie wstają z miejsc. Przez dziesięć minut biją brawo i skandują "Niech żyje!. Potem orkiestra gra Mazurka Dąbrowskiego i znów zaczynają się wiwaty.

Ranny, ciężko pobity Fedak pod eskortą policji trafia do szpitala. Policjanci znajdują nóż, który zamachowiec przywiązał sobie do łydki. Nie bacząc na jego ciężki stan natychmiast przesłuchują go. Fedak chytrze zeznaje, że chciał zastrzelić jedynie wojewodę, który jest wrogiem ludności ukraińskiej, a potem zamierzał demonstracyjnie wręczyć pistolet naczelnikowi Piłsudskiemu.

Wojewoda Grabowski - mimo ran - nie odwołuje wieczornego bankietu w gmachu władz województwa. Z oboma przestrzelonymi rękami miałby kłopoty przy stole, więc pozostaje w fotelu w sąsiedniej sali. Witany owacyjnie Piłsudski najpierw zachodzi do wojewody na krótką pogawędkę, a potem przechodzi do sali bankietowej."
Napisano
11 września 1932. Fatalny lot

Czeski wieśniak sprzątający siano z łąki pod miejscowością Górne Cierlicko, 14 km od czeskiego Cieszyna, słyszy warkot lotniczego silnika. Jest 8.15 rano. Chłop podnosi głowę. Nisko nad ziemią, na wysokości niewiele większej od 100 metrów, leci niewielki, jednosilnikowy samolot. Aeroplan to ciągle jeszcze wielka rzadkość, więc szofer przejeżdżającej obok ciężarówki zatrzymuje się i patrzy w niebo zaciągnięte ciężkimi, burzowymi chmurami, którymi targają silne porywy wiatru. Samolot zbliża się. Nagle zaczyna się dziwnie kołysać i po chwili jak kamień leci w dół na zbocze góry Kościelec. Silnik milknie w locie. Dwaj świadkowie oniemiali patrzą, jak samolot z wielką prędkością uderza w rozłożyste drzewo.

Pierwszy do miejsca katastrofy dobiega wieśniak. Drzewo jest całkiem strzaskane, maszyna rozbita. Sto metrów dalej chłop dostrzega leżące w odległości 15 metrów od siebie zwłoki dwóch pilotów.

Po chwili dobiega kierowca ciężarówki. Rzuca okiem i pędem wraca do samochodu. Po niespełna kwadransie jest już na posterunku żandarmerii w Cierlicku Dolnym. Czechosłowaccy żandarmi natychmiast ruszają z szoferem w stronę miejsca katastrofy. Pierwszą rzeczą, jaką zauważają, są biało-czerwone szachownice na rozbitym samolocie. Zawiadamiają o tym dowódcę czechosłowackiego garnizonu w Cieszynie. Kwadrans później jest już jasne, że pod Cierlickiem zginęli dwaj najsłynniejsi piloci w Europie: porucznik Franciszek Żwirko i inżynier Stanisław Wigura.

38-letni por. Żwirko przygodę z lotnictwem zaczął jeszcze w carskiej armii. W 1917 roku został pilotem wojskowym, ale po utworzeniu w Rosji Korpusu Polskiego natychmiast wstąpił w jego szeregi. Na początku lat 20. ukończył polskie szkoły pilotów i przez kilka lat był oficerem łącznikowym w warszawskim aeroklubie akademickim. Latający studenci uwielbiali go. Opanowany, powściągliwy, delikatny w obejściu, nie miał w sobie krzty wyniosłości typowej dla zawodowych oficerów.

Popularność w Polsce zdobył przed czterema laty, dokonując wraz z inż. Wigurą efektownego przelotu dookoła Europy na maszynie RWD-2. Odtąd Żwirko i Wigura latali zawsze razem. Inż. Wigura był kimś więcej niż tylko znakomitym mechanikiem pokładowym. Wraz z inż. Rogalskim i Drzewieckim skonstruował samolot RWD--2, nazwany tak od pierwszych liter ich nazwisk, a później także kolejne jego wersje, na których latał z Wigurą.

W ostatnich latach na maszynach RWD zwyciężyli w kilku najważniejszych imprezach lotniczych w kraju. Ale wielką sławę przyniosły im zawody Challenge International de Tourisme, międzynarodowe zawody samolotów sportowych urządzane co dwa lata pod patronatem FAI, Międzynarodowej Federacji Lotniczej. Od pierwszego Challenge'u w roku 1928 cała Europa z zapartym tchem śledziła wielodniowe zmagania najnowszych konstrukcji lotniczych i najlepszych pilotów.

W 1930 roku challenge'owego rajdu Żwirko i Wigura nie ukończyli. Na skutek defektu silnika musieli przymusowo lądować w Hiszpanii. Ale w zeszłym roku, na III Challenge'u kończącym się w Berlinie, polscy mistrzowie pilotażu na maszynie RWD-6 do ostatnich minut toczyli pasjonującą walkę z załogą niemiecką. Na oczach kilkudziesięciu tysięcy widzów o włos wyprzedzili faworyzowanych lotników gospodarzy. Na berlińskich błoniach rozbrzmiał Mazurek Dąbrowskiego, a do Polski pojechał puchar FAI. Polska oszalała z radości i dumy. Żwirkę i Wigurę podczas triumfalnego objazdu kraju wszędzie witały tłumy, ich nazwiska długo nie schodziły z pierwszych stron gazet. Zwycięstwo było tym świetniejsze, że lotnictwo niemieckie i włoskie były nieporównanie silniejsze od polskiego.

Żwirko i Wigura stali się medialnymi gwiazdami i nieoficjalnymi ambasadorami polskiego lotnictwa. Ciągle na spotkaniach, ciągle w rozjazdach, ciągle zmęczeni. Mimo znużenia nie odrzucili zaproszenia Aeroklubu Czechosłowacji do wzięcia udziału w międzynarodowym mityngu lotniczym w Pradze.

W Warszawie żona por. Żwirki idzie na poranne nabożeństwo do kościoła Zbawiciela. Pod koniec kazania ks. prałat Nowakowski dostaje od kleryka karteczkę. Przerywa kazanie i ogłasza z ambony, że por. Żwirko i inż. Wigura przed kilkoma kwadransami zginęli śmiercią lotnika.

Późnym rankiem na miejsce katastrofy przyjeżdża dowódca garnizonu czechosłowackiego w Cieszynie i polski konsul z Morawskiej Ostrawy. Chłopi z Cierlicka Górnego przewożą ciała pilotów do pobliskiego kościoła. Okoliczna ludność znosi wiązanki polnych kwiatów i wystawia honorowy posterunek przy marach sławnych Polaków. Żwirko i Wigura byli w Czechosłowacji bardzo popularni. Po południu przed kościółkiem stoi już ponad 2 tysiące Czechów chcących oddać im ostatni hołd.

Na lotnisku w Brnie od rana czeka na Żwirkę i Wigurę kpt Halecki lecący na mityng lotniczy w Pradze maszyną RWD-4. Żwirko umówił się tu z Haleckim dziś o godzinie 10 rano. W południe do Brna dochodzi wiadomość o katastrofie. Halecki dostaje samochód od szefa lotniska i jedzie do Cierlicka.

W Warszawie sportowym wydarzeniem dnia jest mecz piłkarski Legii z krakowską Wisłą. Flaga państwowa na stadionie przy Myśliwieckiej opuszczona jest do połowy. Flagi klubowe także. Gracze obu drużyn wybiegają na murawę w koszulach przepasanych czarnymi szarfami. Publiczność i sportowcy minutą ciszy oddają hołd poległym lotnikom.

W Pradze na wieść o katastrofie władze natychmiast powołują komisję wojskowych ekspertów lotnictwa i lekarzy. Do Cierlicka dociera ona tuż po południu. Czescy lekarze stwierdzają, że zwłoki inż. Wigury są zupełnie zmasakrowane. Por. Żwirko miał złamaną lewą nogę, lewą rękę i rozległe obrażenia wewnętrzne, które spowodowały śmierć. Eksperci dochodzą do wniosku, że samolot musiał wpaść w burzową trąbę powietrzną i stracił zdolność lotu. Gdy stało się jasne, że maszyna uderzy o ziemię, w ostatniej chwili por. Żwirko wyłączył silnik. Zapewne po to, by zapobiec wybuchowi paliwa. Czeskich lekarzy zastanawiają obrażenia porucznika, zasadniczo odmienne od obrażeń inż. Wigury. Wysuwają hipotezę, że por. Wigura, widząc zbliżającą się ziemię, w ostatnich sekundach wyskoczył z samolotu i spadł obok maszyny. Ale tego nie jest w stanie nikt potwierdzić. Szofer i chłop zbierający siano niczego takiego nie zauważyli.

Czescy wojskowi znajdują w szczątkach samolotu portfel inż. Wigury. Są w nim dokumenty osobiste, 500 zł i 10 francuskich franków. W zmiażdżonej walizce por. Żwirki jest jego mundur galowy, dokumenty, fotografia żony z dzieckiem i trzy obrazki Matki Boskiej Ostrobramskiej.

O 22.30 z Warszawy bliscy poległych lotników wyjeżdżają pociągiem do Katowic. O 8 rano pojadą dalej, do Cierlicka, samochodami oddanymi do dyspozycji przez ministra komunikacji.

Na miejscu katastrofy co rusz wybuchają scysje i szarpaniny. Czescy żandarmi na polecenie władz konfiskują aparaty fotoreporterom usiłującym robić zdjęcia rozbitej maszyny. W nocy w Cierlicku honorową wartę przy zwłokach zaciągają żołnierze czeskiego 8. pułku piechoty."
Napisano
28 sierpnia 1939. Za cztery dni wrzesień

Dochodzi północ, gdy żołnierze patrolu straży granicznej przyczajeni pod wsią Małe Pólko na Pomorzu dostrzegają zbliżające się od strony Niemiec postacie. Noc jest pogodna, dość jasna. Z daleka widać, że intruzi mają charakterystyczne, kanciaste hełmy Wehrmachtu.

Gdy niemiecki patrol jest już dobre sto metrów po polskiej stronie, żołnierze straży granicznej otwierają ogień. Niemcy kryją się w załomkach terenu, za skąpymi krzakami. Jeden z nich strzela z karabinu. Polacy rzucają granat. Za zasłoną dymu i kurzu napastnicy bez strat wycofują się do Niemiec.

O pierwszej w nocy w rejonie folwarku Borowicze patrol polskiej straży granicznej zostaje ostrzelany przez nieznanych sprawców. Strzały padają ze strony niemieckiej. Polacy odpowiadają ogniem.

W Wilczej Dolnej kilkunastu mężczyzn w cywilnych ubraniach, z karabinami i kanistrami w rękach, przekrada się przez granicę do Polski. Polscy strażnicy są na patrolu, niemal kilometr dalej. Dywersanci wybijają szyby w budynku urzędu celnego, wlewają benzynę i podpalają.

Dziesięć minut po pierwszej w nocy mieszkańców przygranicznego Brzezia budzi strzelanina. Dwa karabiny maszynowe z terenu Niemiec ostrzeliwują dworzec kolejowy i placówkę straży granicznej.

Nad ranem niedaleko od wsi Skoroszów w powiecie Kępno dwa patrole niemieckie przekraczają granicę. Niemcy posuwają się pół kilometra w głąb Polski. Gdy zauważają zbliżający się patrol polski, wycofują się pośpiesznie.

Rano radio słowackie nadaje wezwanie prezydenta ks. Tiso: "Dla ochrony niepodległości i nietykalności naszego młodego państwa słowackiego przeciwko zagrożeniu ze strony Polski został zawarty między Republiką Słowacką i Rzeszą Niemiecką układ ochronny. Na zasadzie dodatkowych porozumień obu rządów wojska niemieckie zostaną wprowadzone na słowackie terytorium państwowe, aby w razie potrzeby ramię w ramię z naszą dzielną armią słowacką odeprzeć nieprzyjaciela od granic naszego państwa. Rozgłośnia w Bratysławie wzywa ludność do serdecznego powitania oddziałów niemieckich i sposobienia się do walki ze wspólnym wrogiem - Polską.

Niemieckie oddziały już od świtu wkraczają do kolejnych słowackich miejscowości. Zaproszenie Wehrmachtu przez faszystowskiego prezydenta Słowacji oznacza dla Polski otwarcie kolejnego frontu z Niemcami, frontu całkowicie nieprzygotowanego do obrony.

Od północy w Rzeszy obowiązują kartki na żywność i artykuły pierwszej potrzeby: 70 dag mięsa tygodniowo, 42 dag tłuszczów, 11 dag kaszy. Herbaty władze przyznały 20 g miesięcznie na osobę, a mydła - 125 g. Racjonowanie wprowadzono z zaskoczenia.

W Berlinie w gmachu Kancelarii Rzeszy Hitler budzi się późno. Ordynans podaje mu ostentacyjnie skromne śniadanie - obowiązują już normy kartkowe. Ale Hitler jest w znakomitym nastroju. Jeszcze w nocy zawiadomiono go, że szwedzki przemysłowiec Birger Dahlerus, który pośredniczy w kontaktach Berlina z władzami brytyjskimi, wrócił właśnie z Londynu z posłaniem od lorda Halifaxa potwierdzającym wolę brytyjskiego rządu szukania pokojowego rozwiązania kryzysu na linii Berlin - Warszawa.

A brytyjski ambasador Neville Henderson jeszcze dziś wieczór ma doręczyć Hitlerowi odpowiedź Londynu na oficjalną notę Berlina sprzed trzech dni.

Przy śniadaniu Führer zaciera ręce i opowiada współpracownikom, że najwyraźniej udało mu się odizolować Wielką Brytanię od Polski.

O 11.45 dworcem kolejowym w Tarnowie wstrząsa potężny wybuch. Trzecia część budynku dworcowego wali się w gruzy. Kolejarze i policjanci mozolnie wydobywają z rumowiska zabitych i rannych. Po godzinie wiadomo już, że jest 18 ofiar śmiertelnych i 32 rannych. Policjanci szybko ustalają, że wybuch miał miejsce w przechowalni bagażu. W eksplozji zginęła pracownica przechowalni Stanisława Gołowska, ale ocaleli świadkowie zeznają, że krótko przed katastrofą dwóch podróżnych mówiących po niemiecku zostawiło tam sporą walizkę. Policja działa błyskawicznie. Wczesnym popołudniem wywiadowcy tarnowskiej komendy aresztują dwóch Niemców. Jeden jest obywatelem polskim, drugi legitymuje się paszportem III Rzeszy.

O godzinie 14 potężna eksplozja wstrząsnęła kamienicą przy ul. Sukienniczej 2 w Białej. Wybuch nastąpił w mieszkaniu wynajmowanym przez niejakiego Koeniga, obywatela polskiego narodowości niemieckiej, który na parterze kamienicy prowadził warsztat introligatorski. Śląscy policjanci nie cackają się z Koenigiem - introligator niemal natychmiast przyznaje się, że przedwczoraj w jego mieszkaniu złożył dwie walizki Niemiec z Bielska Herbert Frendel. Wyjawia też adres, pod którym Frendel zatrzymał się w Katowicach. Zaalarmowani telegraficznie policjanci z Katowic aresztują go. W Katowicach też potrafią przesłuchiwać skutecznie - Frendel, student filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim, przyznaje, że bomby przywiózł z Wrocławia. Miał wysadzić nimi budynki publiczne w Bielsku i w Białej.

W Kancelarii Rzeszy w Berlinie melduje się u Hitlera naczelny dowódca Wehrmachtu feldmarszałek Walther von Brauchitsch. Führer wyjaśnia mu swoje najbliższe posunięcia polityczne: zażąda wywarcia przez Brytyjczyków presji na Polskę, by zgodziła się między innymi na przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy, na prawo tranzytu przez Polskę z niemieckiego Pomorza do Prus Wschodnich, a wkrótce potem na przeprowadzenie plebiscytu w tzw. polskim korytarzu łączącym Gdynię z resztą kraju. Wedle niego żądania te zostaną przyjęte przez Wielką Brytanię, odrzucone zaś przez Polskę. Tym samym Polska będzie izolowana i wydana na łup Niemiec. Hitler przechodzi z von Brauchitschem do oranżerii i tam odczytuje ujęte w 16 punktów żądania pod adresem Polski.

O 15.22 von Brauchitsch telefonuje z Kancelarii Rzeszy do Sztabu Generalnego i zawiadamia, że atak na Polskę wyznaczono na 1 września.

O 16.45 polscy kolejarze odkrywają bombę podłożoną pod torami na odcinku Kraków - Kłaj.

Po południu minister spraw zagranicznych Józef Beck spotyka się z podsekretarzem stanu Janem Szembekiem. Minister omawia wydany dziś komunikat rządu o oszczerstwach Berlina na temat prześladowania w Polsce mniejszości niemieckiej. Położenie ogólne Polski minister ocenia jako nie najgorsze. Uważa, że wielkie przygotowania wojskowe sprawiły, iż Polska jest dziś w dobrej pozycji wojskowej wobec Niemiec. Francja zaś ma zgromadzoną na Linii Maginota dwumilionową armię. Sowiety po podpisaniu paktu o nieagresji z Niemcami wydają się być jakieś speszone, Włosi zaś zajmują stanowisko więcej niż miękkie, kończy Beck.

Potem Jan Szembek spotyka się z naczelnikiem w MSZ hr. Potulickim. Zgodnie dochodzą do wniosku, że położenie polityczne i wojskowe Polski kształtuje się pomyślnie.

O 22.30 ambasador Henderson przybywa do gabinetu Hitlera. Führer nie jest zadowolony z brytyjskiej odpowiedzi na jego oficjalne propozycje sprzed kilku dni. Londyn deklaruje tylko, że dostał od Warszawy zapewnienie, iż Polacy są skłonni do negocjacji. Hitler nic nie wspomina o spisanych już w 16 punktach żądaniach wobec Polski. Obłudnie zapewnia Hendersona, że wciąż jest gotów negocjować z Polską, i to - jak mówi - na bardzo rozsądnych warunkach. Na koniec audiencji zapewnia ambasadora, że brytyjska nota zostanie oficjalnie rozpatrzona jutro wczesnym rankiem.

"Jej sformułowanie zajęło nam dwa dni. Nie spieszy mi się - zauważa zdziwiony Henderson.

"Ale mnie się spieszy - odpowiada Hitler."
Napisano
2 V 1921. III powstanie śląskie

Choć polityczna decyzja o rozpoczęciu powstania zapadła na przedwczorajszym zebraniu kierownictw konspiracji cywilnej i wojskowej, choć zaprzysiężeni powstańcy od ponad 20 godzin wydobywają ze skrytek broń i potajemnie przenoszą ją w rejony koncentracji oddziałów uderzeniowych, to jednak formalny rozkaz o rozpoczęciu walki zbrojnej podpisać musi Wojciech Korfanty
O świcie strajk paraliżuje Górny Śląsk. Stoją wszystkie zakłady przemysłowe. Uchwałę o strajku i o rozpoczęciu w nocy trzeciego już powstania śląskiego podjęto przedwczoraj na tajnym zebraniu przedstawicieli polskich ugrupowań politycznych, związków zawodowych i dowództwa konspiracji wojskowej. Wojciech Korfanty, polski komisarz plebiscytowy i niekwestionowany przywódca śląskich Polaków, potajemnie dowiedział się tego dnia, że Komisja Międzysojusznicza nadzorująca plebiscyt postanowiła przydzielić większość spornych terenów Niemcom.

Wyją fabryczne syreny, biją dzwony kościelne. Polscy Ślązacy wyrywają sobie z rąk wczorajszy numer "Gońca Śląskiego, organu prasowego Polskiego Komisariatu Plebiscytowego. Z wściekłością komentują informację gazety o uchwale przemysłowców niemieckich, którzy jakoby postanowili, że w wypadku przyznania Polsce Górnego Śląska zniszczą tam wszystkie fabryki i kopalnie.

Choć polityczna decyzja o rozpoczęciu powstania zapadła na przedwczorajszym zebraniu kierownictw konspiracji cywilnej i wojskowej, choć zaprzysiężeni powstańcy od ponad 20 godzin wydobywają ze skrytek broń i potajemnie przenoszą ją w rejony koncentracji oddziałów uderzeniowych, to jednak formalny rozkaz o rozpoczęciu walki zbrojnej podpisać musi Wojciech Korfanty. Późnym rankiem podpułkownik Maciej hr. Mielżyński, naczelny dowódca konspiracji wojskowej na Śląsku, wychodzi ze swego gabinetu w ponurym gmachu bytomskiego hotelu Lomnitz. W hotelu mieści się kwatera główna polskiego Dowództwa Obrony Plebiscytu, rezydują tu polscy politycy. Ppłk Mielżyński niesie teczkę z najważniejszym w jego wieloletniej karierze wojskowej dokumentem - rozkazem rozpoczęcia powstania. Za pułkownikiem idą szef powstańczego sztabu major Stanisław Rostworowski i pierwszy oficer operacyjny por. Remigiusz hr. Grocholski.

Ppłk Mielżyński w asyście oficerów wchodzi do obszernego gabinetu Wojciecha Korfantego. Prócz gospodarza zastaje tam jednego z przyjaciół i najbliższych współpracowników Korfantego, adwokata Konstantego Wolnego. Przez dłuższą chwilę panowie rozważają, jak po wybuchu walk zmieni się sytuacja polityczna. Wreszcie ppłk Mielżyński otwiera teczkę i podaje tekst rozkazu do podpisu. Ale ciężar odpowiedzialności nieoczekiwanie paraliżuje Korfantego. Z piórem w ręku zastyga nad kartką papieru. Zaskoczony ppłk Mielżyński, który świetnie wie, że nie ma już odwrotu, poleca mjr. Rostworowskiemu i por. Grocholskiemu złożyć szczegółowy raport o przygotowaniach do walki. Korfanty nadal wpatruje się jak sparaliżowany w kartkę z rozkazem. Nieznośną ciszę przerywa Konstanty Wolny: "Wojtek, skoro powiedziałeś a, powiedz też i b!.

Korfanty składa podpis. Godzinę później depeszuje do premiera Wincentego Witosa: "Wobec stanu rzeczy i olbrzymiego rozgoryczenia ludu nie jestem zdolny spełniać więcej naczelnego mego zadania, a mianowicie utrzymania ładu i porządku na terenie plebiscytowym. Z tej przyczyny niniejszym składam urząd komisarza plebiscytowego, podkreślając, że wszelkie usiłowania w kierunku cofnięcia mego postanowienia pozostaną bez skutku. Składając dymisję z urzędu autoryzowanego przez Warszawę, Korfanty politycznie asekuruje władze Rzeczpospolitej.

Ale polski rząd za wszelką cenę chce uniknąć zbrojnej konfrontacji. Politycy i wojskowi uważają, że powstanie jest słabo przygotowane, a rozpoczęcie walk grozi interwencją armii niemieckiej.

Telefon z Warszawy do hotelu Lomnitz. Premier Wincenty Witos przekazuje Korfantemu oficjalne stanowisko zajęte przez rząd na dzisiejszym tajnym posiedzeniu: "Rząd kategorycznie sprzeciwił się rozpoczęciu powstania. Korfanty, który chwilę wahań nad kartką z rozkazem ma już za sobą, twardo odpowiada premierowi, że powstania odwołać już nie można. Nie wzrusza go nawet argument Witosa, że przeciwny walce jest także naczelnik państwa Józef Piłsudski.

Tuż przed godziną 19 Korfanty jeszcze raz depeszuje do Witosa. Przekazuje pomyślną informację, że głównodowodzący wojsk międzysojuszniczych na Śląsku Francuz gen. Gratier najwyraźniej nie ma nic przeciw zbrojnej akcji Polaków. Prócz tego Korfanty prosi o potwierdzenie dymisji ze stanowiska komisarza plebiscytowego.

Telegram Korfantego ląduje na stole, przy którym radzą ministrowie. Co rusz wybuchają spory i kłótnie. Reprezentujący Narodową Partię Robotniczą Jan Jankowski domaga się poparcia przez rząd akcji zbrojnej na Śląsku, ale ministrowie ostatecznie podejmują uchwałę wzywającą Korfantego do zapobieżenia powstaniu. Premier Witos wychodzi do swego gabinetu i dzwoni do Korfantego. "Jestem niewolnikiem wypadków - słyszy od niego. Witos wraca na salę obrad rządu. W tej sytuacji ministrowie przegłosowują podjęcie akcji dyplomatycznej wspierającej powstanie.

A powstańcy już się zbierają. Przychodzą z nimi niezaprzysiężeni Ślązacy, domagają się broni. Za trzy, cztery godziny ruszą do walki, ale w wielu tajnych punktach koncentracji atmosfera przypomina niedzielne pikniki. Ochotnicy palą ogniska, śpiewają piosenki. Oficerowie z trudem zaprowadzają wojskowy porządek.

W tym czasie kilkusosobowe grupy dywersyjne Dowództwa Oddziałów Destrukcyjnych polskiej konspiracji rozpoczynają akcję "Mosty. Od jej powodzenia zależy przyszłość powstania. Chodzi o zniszczenie mostów na Odrze i odcięcie w ten sposób sił niemieckich na prawym brzegu od dostaw i wsparcia z głębi Niemiec. Kluczowe znaczenie ma liczący 200 metrów długości most w Szczepanowicach pod Opolem. Dowództwo akcji w Szczepanowicach obejmuje osobiście szef Oddziałów Destrukcyjnych kpt. Tadeusz Puszczyński "Wawelberg. Po zmroku spod klepiska w stodołach Damboniów i Biasów dywersanci wydobywają lonty, spłonki i 320 kg silnego materiału wybuchowego - melinitu. Dosyć, by wysadzić dwa granitowe, grube na trzy metry filary mostu.

Ale saper Wiktor Wiechaczek nieoczekiwanie odkrywa, że kilkumetrowej długości wolnopalny lont Bickforda prawie cały zamókł. Co robić? Na dwa ładunki lontu nie wystarczy. "Wawelberg decyduje, że trzeba wysadzić choć jeden filar, za to porządnie, za pomocą całych 320 kg melinitu. Ale jak? Eksplozja tak wielkiej ilości melinitu zainicjowana pojedynczym detonatorem może rozrzucić minę, zanim zostanie zdetonowana całość materiału wybuchowego. A wtedy skończy się nie na powaleniu przęsła, lecz na efektownym, ale nieszkodliwym fajerwerku. Wiechaczek, były saper armii niemieckiej, od ręki konstruuje w stodole specjalny detonator. Do blaszanej puszki wkłada cały zapas kilkuset spłonek z piorunianem rtęci i dopycha jeszcze 10 kg melinitu. Powinno zadziałać. Jest tylko jeden kłopot - nawet najlżejszy wstrząs spowoduje wybuch spłonek i detonatora.

Oddział "Wawelberga w ciemnościach skrada się w stronę mostu. Każdy modli się, by niosący detonator Wiechaczek nie potknął się albo nie kichnął. Kwadrans przed północą dywersanci minują środkowy filar mostu. Mocują na nim 50-kilogramowe skrzynki z melinitem, a pośrodku Wiechaczkową puszkę z piorunianem rtęci.

Gdy Wiechaczek w ciemnościach kończy mocować suchy odcinek lontu, na biurku dowódcy wojsk powstańczych płk. Mielżyńskiego dzwoni telefon. Z Warszawy. Płk Bogusław Miedziński na polecenie szefa sztabu generalnego gen. Władysława Sikorskiego próbuje wymusić odwołanie powstania.

"Powstania zbrojnego nie jestem w stanie powstrzymać - odpowiada ppłk Mielżyński.

Pod mostem w Szczepanowicach Wiechaczek podpala lont. W tym momencie patrol strzegący mostu podnosi alarm. Polacy odskakują w chaszcze. Chwila oczekiwania i - nic. Cisza. "Wawelberg wraz z Wiechaczkiem i 18-letnim górnikiem Hermanem Jurzycą, uczestnikiem obu poprzednich powstań, wracają pod filar. Pół metra od detonatora zgasł lont. "Wawelberg i Wiechaczek wycofują się, Jurzyca podpala niedopałek lontu jeszcze raz i zmyka co sił. Potężny wybuch. Wielkie przęsło majestatycznie wali się na ziemię."
Napisano
26 I 1919. Rozkaz - opuścić Cieszyn!

To już czwarty dzień czeskiego najazdu. Spór o Śląsk Cieszyński rozpoczął się pod koniec I wojny światowej

Na głównej linii obronnej przewaga najeźdźcy jest miażdżąca. Naprzeciw lewego skrzydła polskiej obrony, w rejonie Suchej Górnej, zajął pozycje czeski batalion. Polskich obrońców jest raptem 30 - żołnierzy i milicjantów, tutejszych ochotników. Dowodzący tu podporucznik Pawlas ściąga obrońców z sąsiednich wiosek. W ciemnościach przekradają się przez las do wsi Olbrachcice. Na czele idzie kilkunastu żołnierzy, za nimi milicjanci: w paltach, wytartych kożuszkach, okręceni szmatami. Uzbrojeni w dubeltówki i kłusownicze samopały. W Olbrachcicach czeka na nich nieco broni i amunicji zebranej dziś w Cieszynie. Ppor. Pawlas dozbraja swój oddział i postanawia bronić dworca kolejowego, póki starczy sił. Tutejszego nauczyciela, Siwka, wysyła na czele patrolu milicjantów do nieodległego Żywocina. Patrol Siwka po drodze atakuje pozycje Czechów w Suchej Górnej. Nocny szturm zupełnie zaskakuje czeski batalion. Ginie dwóch Czechów, kilku jest ciężko rannych. Polscy milicjanci wycofują się bez strat. Ppor. Pawlas wysyła teraz do akcji kolejne dwa patrole. Krążą po nocy wzdłuż czeskich linii, atakują to tu, to tam. Czesi nie mogą zmrużyć oka. Czuwają na tężejącym mrozie.

Nad ranem do Olbrachcic dociera spieszony półszwadron szwoleżerów pod komendą podchorążego Królikowskiego. Polska linia obrony, utkana z rozrzuconych z rzadka placówek żołnierzy i milicjantów, wreszcie nieco się zagęszcza. Co ważniejsze, szwoleżerowie przynoszą skarb: zapas amunicji i dwieście granatów ręcznych.

W Stonawie za całą obronę musi dzisiejszej nocy starczyć raptem sześciu polskich żandarmów. Czesi nie mają jednak pojęcia, jak słabi są obrońcy. Nie atakują.

Przez całą noc dowódca Frontu Śląskiego broniącego Śląska Cieszyńskiego brygadier Franciszek Latinik ściąga koleją wszystkie posiłki, jakie może znaleźć w promieniu stu kilometrów. W środku nocy prosto z wagonów wyładowuje się batalion pułku piechoty Ziemi Tarnowskiej ppłk. Huperta i kompania piechoty z Wadowic por. Kowalskiego. W rejonie Zebrzydowic zajęła pozycje osamotniona grupa piechurów z Oświęcimia pod dowództwem kpt. Cezarego Hallera, brata generała Józefa Hallera.

To już czwarty dzień czeskiego najazdu. Spór o Śląsk Cieszyński rozpoczął się pod koniec I wojny światowej. Czesi domagali się przyłączenia go do swego państwa, podnosząc argumenty historyczne. Dla strony polskiej najważniejszy był fakt, że Śląsk Cieszyński zamieszkiwali w zdecydowanej większości Polacy. Z obawy przed konfliktem zbrojnym polska Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego i czeski Krajowy Komitet Narodowy dla Śląska podpisały 5 listopada 1918 roku porozumienie o podziale regionu na podstawie zasady etnicznej. Stronie polskiej przypadły powiaty bielski, cieszyński i część powiatu fryszteckiego.

Przed dwoma miesiącami naczelnik państwa Józef Piłsudski wydał dekret o przeprowadzeniu w dniu dzisiejszym wyborów do Sejmu Ustawodawczego. Okręg nr 35 obejmował tę część Śląska Cieszyńskiego, która na mocy listopadowej umowy przypadła stronie polskiej. Praga zaczęła skrycie przygotowywać atak na polską część Śląska Cieszyńskiego, by uprzedzić wybory. Premier Karel Kramarz i prezydent Tomasz Masaryk zaakceptowali te plany.

Tymczasem polskie władze, pochłonięte walkami na froncie wschodnim, nie chciały dostrzec czeskiego zagrożenia. Warszawa ignorowała alarmy Rady Narodowej o koncentracji jednostek czeskich wzdłuż linii granicznej. Przed trzema tygodniami Ministerstwo Spraw Wojskowych wysłało z Cieszyna doborowy III Batalion Pułku Piechoty Ziemi Cieszyńskiej na front lwowski. Przed kilkoma dniami zaś brygadier Latinik polecił rozwiązać oddziały milicji powołane przez patriotycznie nastawionych Polaków z tych ziem. Rozkazu nie zdążono wykonać. Części milicjantów odebrano jednak broń.

Przed czterema dniami, w pierwszym dniu agresji, oddziały czeskie zdobyły Bogumin i kopalnie Zagłębia Karwińskiego bronione przez górników i młodzież szkolną. Przedwczoraj Czesi zajęli Karwinę, Orłowę, Suchą i Jabłonków.

Wstaje świt. W całej Polsce otwierane są lokale wyborcze. Na Śląsku Cieszyńskim szesnastotysięczne siły czeskie, świetnie wyposażone w artylerię i broń maszynową, szykują się do ataku na linię trzymaną przez niespełna trzy tysiące polskich obrońców. Najpierw uderzają dwa czeskie bataliony na prawym skrzydle polskiego Frontu Śląskiego, między Zebrzydowicami i Małymi Kończycami. Tego odcinka frontu broni zabłąkana grupa piechoty kpt. Hallera licząca 60 żołnierzy. Kpt. Haller nie ma kontaktu z resztą polskiej obrony. Jego oddział samotnie, bez wsparcia, broni się przed przeważającymi siłami przeciwnika. Czesi rozbijają polską obronę. Kpt. Haller ginie koło gospody u wylotu Kończyc.

O 8 rano Czesi ruszają na kompanię piechoty z Wadowic. Ale wadowiczanie trzymają się mocno. W ciężkim boju rozbijają atakujących. W południe przeważające siły czeskie ruszają do ataku na obrońców Stonawy. Na kilkudziesięciu żołnierzy z kompanii wadowickiej nacierają jedna za drugą trzy gęste tyraliery czeskiej piechoty. Polakom kończy się amunicja. Kompania zostawia w polu kilkunastu zabitych i cofa się do wsi Smolkowice. Tam spotyka kompanię rezerwową, zabiera jej naboje i wraca, by utraconą Stonawę odebrać kontratakiem. Ale Czechów jest zbyt wielu. Polacy w krzyżowym ogniu tracą 3/4 żołnierzy. Rozwścieczeni długotrwałym oporem czescy żołnierze zabijają kilkunastu poddających się piechurów z kompanii wadowickiej.

Teraz do akcji wkracza podchorąży Królikowski, który nocą przymaszerował ze spieszonymi szwoleżerami. Kilkudziesięciu jego kawalerzystów w charakterze piechoty kontratakiem wyrównuje linię polskiej obrony.

Suną kolejne szturmy Czechów. Szwoleżerowie podchorążego Królikowskiego odpierają je.

O 14 dowództwo czeskie zaprzestaje bezowocnych ataków frontalnych. Od Suchej Górnej rusza zaskakujące uderzenie flankujące w sile dwóch kompanii. Czesi nie zauważają jednak ukrytych w lesie bohaterów potyczek dzisiejszej nocy - milicjantów ppor. Pawlasa. Gwałtownym ogniem zatrzymują oni nieprzyjaciela. Bronią placówki przez godzinę. Wystarczająco długo, by zaskoczeni szwoleżerowie zdążyli zmienić front. Milicjanci płacą wysoką cenę. Co drugi, zabity lub ranny, zostaje w śniegach. Czescy żołnierze dobijają kilku rannych milicjantów. Wziętych do niewoli polskich ochotników uwa-żają za bandytów, a nie za kom-batantów. Podporucznika Pawlasa z dwiema ranami postrzałowymi ukrywają w obejściu chłopi.

W Warszawie premier Ignacy Paderewski pisze odręczny list do naczelnika państwa Józefa Piłsudskiego: "Naczelniku! Stosownie do słusznego żądania Waszego zawiadamiam natychmiast panów ministrów skarbu i zaopatrzenia o mającej się odbyć naradzie wojennej jutro o 4tej w Belwederze. Żałuję niezmiernie, że ciągłe telegramy ze Śląska oraz konieczność pisania dokumentów, nad którymi muszę, niestety, rozciągać osobisty nadzór, nie pozwoliły mi dotąd na zdanie sprawy z ostatnich wypadków. Położenie nie jest, zdaniem mojem, rozpaczliwe. (...) Sługa oddany I.J. Paderewski.

Późnym popołudniem uporczywe czeskie ataki odnoszą skutek. Lewe skrzydło polskiej obrony cofa się. Front Śląski przypomina teraz podkowę. W jej centrum jest Cieszyn. Brygadier Latinik nie może liczyć na żadne wsparcie. Wszystkie polskie rezerwy dawno już rzucono na front wschodni. Atak silnego zgrupowana przeciwnika z zajętego przez Czechów Jabłonkowa mógłby doprowadzić do okrążenia polskich oddziałów. Wtedy droga na Bielsko--Białą i dalej na Śląsk stałaby przed siłami czeskimi otworem. O 17 bryg. Latinik wydaje rozkaz głębokiego wycofania się na linię Wisły. Kluczowym punktem nowej linii obronnej jest Skoczów.

O 22.30, pod osłoną ciemności, obrońcy Śląska Cieszyńskiego w porządku wycofują się na północny wschód. Razem z żołnierzami ewakuuje się Rada Narodowa. Czesi, osłabieni dzisiejszymi ciężkimi walkami, nie podejmują pościgu."
Napisano
5 I 1919. Zamach stanu

Dowódca 7. Pułku Ułanów wpada po rozkazy. Naczelnik państwa Józef Piłsudski odpowiada flegmatycznie: "Odbywa się zamach stanu, ale to szopka, nie zamach

Belweder. Dochodzi druga w nocy, naczelnik państwa Józef Piłsudski wstaje z fotela. To znak, że nocna narada skończona. Goście, prezes ministrów Jędrzej Moraczewski i minister Leon Wasilewski, żegnają się. Z antyszambru telefonują do garażu Belwederu po służbowy samochód. Wsiadają do niego na placyku przed głównym wejściem. Za bramą oficer siedzący obok kierowcy odwraca się i oświadcza, że obaj są aresztowani. Samochód jedzie na Żurawią. Moraczewski i Wasilewski zostają uwięzieni w prywatnym mieszkaniu.

Zaczął się zamach stanu, o którym od kilku tygodni plotkowała cała Warszawa, ale w który, prawdę mówiąc, mało kto wierzył. Rząd Tymczasowy Jędrzeja Moraczewskiego ma zakończyć swą misję po pierwszych wyborach do Sejmu zapowiedzianych na 26 stycznia 1919 roku, ale wielu radykalnych zwolenników endecji nie chce czekać. Endecki poseł Tadeusz Dymowski, dyrektor towarzystwa Rozwój, przed kilkoma tygodniami zaplanował nietypowy zamach stanu: porwanie najważniejszych ministrów i wyszantażowanie dymisji rządu Moraczewskiego w zamian za uwolnienie zakładników. Swoim podwładnym z Rozwoju polecił inwigilację premiera Moraczewskiego oraz ministrów Wasilewskiego i Thugutta.

I - niespodzianka! Ludzie Dymowskiego natknęli się na nieznanych prawicowych spiskowców śledzących tych samych polityków. To inna konspiracja prawicowa, kierowana przez Ludomira Czerniewskiego, szykowała się do zamachu stanu niezależnie od ekipy posła Dymowskiego. Czerniewski planował obalenie rządu w porozumieniu z monarchistą księciem Eustachym Sapiehą, byłym prezesem wojennej Rady Głównej Opiekuńczej, wpływowym działaczem endeckim Marianem Zdziechowskim i zaledwie 30-letnim pułkownikiem Marianem Januszajtisem, przed wojną organizatorem i komendantem Drużyn Strzeleckich. Obie grupy spiskowców połączyły się i dalszymi przygotowaniami kierował odtąd płk Januszajtis. Zamachowców dręczył zasadniczy problem - nie mieli kandydata na premiera. Planowali, że rząd obejmą Roman Dmowski i Józef Haller, ci jednak byli w Paryżu.

Ale przed czterema dniami do Warszawy triumfalnie zjechał Ignacy Paderewski. Spiskowców czekał jednak zawód. Paderewski rozmawiał z naczelnikiem Piłsudskim o powołaniu rządu koalicyjnego z własną osobą na czele, ale zamachu stanu firmować nie zamierzał. Z negocjacji z Piłsudskim nic nie wyszło i wczoraj, o 22.30, na trzy i pół godziny przed ruszeniem konspiratorów do akcji, Paderewski wsiadł do pociągu i pojechał do Krakowa.

Zamach jest więc raczej prywatną imprezą płk. Mariana Januszajtisa i ks. Eustachego Sapiehy. W pewnym sensie jest nawet imprezą rodzinną klanu Januszajtisów.

O trzeciej w nocy przez plac Saski dziarsko maszeruje kompania piechoty garnizonu warszawskiego. Żołnierze poszli do nielegalnej akcji za swoim dowódcą, por. Wiesławem Januszajtisem. Jednym z plutonów tej kompanii dowodzi sierżant Andrzej Januszajtis. Oddział zajmuje komendę miasta. Po chwili wkracza tam płk Marian Januszajtis ze swym adiutantem i szwagrem w jednej osobie, podchorążym Dąbrowskim. Za nimi - książę Sapieha, Dymowski, Zdziechowski. Płk Januszajtis oznajmia oficerom komendy, że rząd Moraczewskiego został obalony, powstał nowy rząd Romana Dmowskiego, a władzę nad wojskiem objął gen. Józef Haller. Zamachowcy słuchają jego górnolotnego przemówienia i nie zauważają, że komendant miasta płk Zawadzki powoli, niepostrzeżenie przesuwa się do bocznych drzwi i znika w ciemnościach. Pułkownik pędzi pieszo przez miasto i alarmuje oddziały wierne rządowi.

Tuż po trzeciej do akcji wkraczają bojówki prawicowej Straży Narodowej. Pojmują premiera Moraczewskiego, ministra Wasilewskiego, wiceministra spraw zagranicznych Witolda Jodko-Narkiewicza. Komendanta Milicji Ludowej kpt. Ignacego Boernera biorą fortelem. Bojówkarz przebrany za oficera budzi go w mieszkaniu i zawiadamia, że musi natychmiast jechać do Komendy Miasta. Tam zamachowcy rozbrajają Boernera i odwożą do garażu- -więzienia w Alejach Jerozolimskich 79.

Do drzwi komendanta Milicji Miejskiej płk. Jana Jur-Gorzechowskiego, wsławionego zorganizowaniem przed wojną słynnej ucieczki dziesięciu więźniów z carskiego więzienia na Pawiaku, puka kilku mężczyzn. Gorzechowski uchyla drzwi. Jeden z przybyłych wdziera się do przedpokoju i wyciąga spod palta rewolwer. Gorzechowski podbija wycelowaną w siebie broń i potężnym ciosem obala napastnika. Ale reszta uzbrojonych w karabiny zamachowców bije go kolbami i nieprzytomnego zwleka do samochodu. I jego dowożą do garażu w Alejach Jerozolimskich 79.

Do Stanisława Thugutta zamachowcy przychodzą dobrze po trzeciej w nocy. Udają listonoszy z telegramem. Thugutt uchyla drzwi. Przybysze strzelają dwa razy z rewolweru i uciekają. Na szczęście chybiają. Zdenerwowany Thugutt dzwoni do Komendy Miasta i wzywa pomocy. Nie wie, że komenda jest w rękach spiskowców. Jeden z nich uprzejmie obiecuje pomoc i prosi, by Thugutt nigdzie nie wychodził. Po półgodzinie zjawia się zamachowiec por. Mieczysław Skrudlik z tuzinem żandarmów i odwozi kompletnie zszokowanego Thugutta do garażu w Alejach Jerozolimskich.

Po czwartej szczęście zamachowców kończy się. Na dziedziniec Belwederu wkracza kilkunastu uzbrojonych zamachowców w mundurach i po cywilnemu. Niedoświadczony wartownik wpuszcza ich, bo na czele kroczy rotmistrz w mundurze galowym. Podejrzaną ekipę dostrzega jednak z okna na piętrze adiutant Piłsudskiego por. Stamirowski. Zbiega i pyta, o co chodzi. Gdy dowiaduje się, że przybyli aresztować naczelnika Piłsudskiego, wpada we wściekłość, ruga ich najgorszymi słowami i - osłupiałych - aresztuje. Po chwili zabierają intruzów nadbiegający wartownicy.

Mija kwadrans. Dowódca 7. Pułku Ułanów, który ochrania Belweder, wpada do gabinetu Naczelnika po rozkazy. Piłsudski odpowiada flegmatycznie: "Odbywa się zamach stanu, ale to szopka, nie zamach.

Kilku spiskowców po cywilnemu przychodzi w tym czasie do hotelu Bristol, w którym mieszka szef Sztabu Generalnego gen. Stanisław Szeptycki. Ten wybitny dowódca nie cierpi lewicy, ale jeszcze bardziej nie cierpi bezprawia hańbiącego mundur oficerski. Obudzony w swoim apartamencie ubiera się pod lufami rewolwerów i wychodzi z zamachowcami na Krakowskie Przedmieście. Tam natykają się na patrol garnizonu zaalarmowany przez zbiegłego z gmachu komendy jej szefa, płk. Zawadzkiego. Role odwracają się. Szeptycki aresztuje teraz tych, którzy go aresztowali, i zapowiada im: "Ja wam ten cały zamach zlikwiduję bez strzału. Jak zapowiada, tak czyni. Pieszo idzie z patrolem do komendy i tam wzywa przed swe oblicze płk. Januszajtisa. Zamachowcom oświadcza, że są aresztowani. Potulnie oddają broń.

O 7 rano do Komendy Miasta przyjeżdża Piłsudski. Bez ceremonii beszta spiskowców, ale po chwili zwalnia ich z aresztu. Żąda tylko słowa honoru, że zgłoszą się na wezwanie. O 10 wzywa płk. Januszajtisa, siada z nim i płk. Leonem Berbeckim do samochodu. Jadą do garażu w Alejach Jerozolimskich uwolnić porwanych ministrów. Ale garaż jest pusty. Piłsudski odsyła Januszajtisa do domu, a Berbeckiemu poleca szukać dalej. W południe jego podwładni zauważają wartę narodowców przed lokalem Rozwoju w Śródmieściu. Berbecki odwozi siedmiu ponurych, na wpół ubranych ministrów do Belwederu."

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie