Skocz do zawartości

Strażnicy świetej emigracji" - Instytut Sikorskiego w Londynie


Rekomendowane odpowiedzi

Napisano
W dzisiejszej GW jest arykuł o Instytucie:

Strażnicy świętej emigracji

Instytut Sikorskiego w Londynie: - Nie oddamy Polsce naszych bezcennych zbiorów, bo tam zostaną rozparcelowane albo zniszczone. Nie chcemy też pomocy polskiego rządu, bo każda pomoc uzależnia

Piwnica przypomina magazyn paczek, które nie trafiły do adresata. Albo domową graciarnię. Pakunki owinięte w szary papier leżą na metalowych regałach. Stół zawalony pudełkami i kable elektryczne pnące się po ścianie do lamp.

Jedno okrążenie piwnicy zajmuje kilkanaście sekund. Na trasie przewodnik w równie ekspresowym tempie wyjaśnia: - Po prawej najważniejsze dokumenty dotyczące Armii Polskiej na Wschodzie i Armii Polskiej w ZSRR, tutaj dokumenty 2. Korpusu, rozkazy dzienne, spuścizny i kolekcje. Tam akta różnych ministerstw z okresu emigracji. W tych paczkach archiwum fotograficzne.

Dr Andrzej Suchcitz ciągnie za kabel zwisający z lampy w suficie i gasi światło w najważniejszym w Europie archiwum polskich dokumentów z okresu II wojny światowej.

Nie mam prawa marudzić, że w takim tempie oglądałam piwnicę. Powinnam się cieszyć, bo mogą do niej schodzić tylko pracownicy Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie. To prezes Krzysztof Barbarski, kierownik Archiwum dr Andrzej Suchcitz, jego zastępca oraz kilku wolontariuszy. Wszyscy są potomkami żołnierzy, którzy po II wojnie światowej zdecydowali się nie wracać do kraju opanowanego przez komunistów.

Strzegą półtora kilometra akt rozmieszczonych w owej piwnicy, na poddaszu budynku oraz w podziemiach.

Sikorski raz płakał

Polscy emigranci założyli Instytut Sikorskiego 2 maja 1945 r. jako prywatną instytucję. Cel - gromadzenie akt Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i rządu na uchodźstwie. - Wiedzieliśmy, że alianci uznają reżim komunistyczny w Polsce, dlatego nie chcieliśmy powoływać Instytutu dekretem rządu. Bo kiedy komuniści chcieliby położyć łapę na naszych zbiorach, rząd brytyjski niewątpliwie oczekiwałby, że im je do Polski oddamy. A tak żaden rząd nie ma nic do własności prywatnej - podkreśla dr Suchcitz, syn żołnierza emigranta.

Nie było go jeszcze na świecie, kiedy jako pierwsza zbiory swego męża przekazała Instytutowi Helena Sikorska, wdowa po generale. Do Instytutu trafiły kolekcje ponad 670 organizacji i osób. Są tu m.in. depesze z Powstania Warszawskiego, dokumenty z działalności rządu emigracyjnego oraz XIX-wieczna korespondencja, m.in. Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Dr Suchcitz pokazuje mi dwie szare teczki. W jednej pisana na maszynie wrześniowa odezwa prezydenta Mościckiego do narodu z jego odręcznym podpisem. W drugiej oryginał umowy o współpracy polsko-sowieckiej podpisanej 4 grudnia 1941 r. przez gen. Sikorskiego i Stalina. Suchcitz mówi, że jej drugi egzemplarz zachował się na Kremlu. I że Sikorski płakał, podpisując go. Jedyny raz w życiu.

Takich szarych teczek są w Instytucie dziesiątki tysięcy.

- Są bezcenne dla badań polskiej historii II wojny światowej, historii najnowszej i historii polskiej emigracji. Nic ich nie może zastąpić - przyznaje historyk prof. Andrzej Paczkowski.

Własność narodu czy emigracji?

Edward Głowacki, żołnierz armii Andersa, a po wojnie przedsiębiorca, ma pewność, że wśród londyńskiej emigracji jest uważany za czarną owcę. Ma 85 lat i jedno pragnienie - by zbiory i archiwa Instytutu Sikorskiego wróciły do kraju. Jego zdaniem są własnością narodu, a nie emigracji. I dla narodu były zbierane. Od 1989 r. mówi o tym głośno na spotkaniach w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym czy w Instytucie. Obydwie te instytucje wspierał finansowo.

Zwykle słyszał, że w Polsce zbiory przepadną. Albo że czasy są niepewne i lepiej, by zostały w bezpiecznym miejscu. Ale wieczorem po spotkaniach odbierał w domu telefony od kolegów, którzy zapewniali go, że myślą tak samo jak on. Tylko nie mają siły się szarpać.

Pan Edward wciąż się szarpie. W lipcu towarzyszył mi na spotkaniu z konsulem generalnym RP w Londynie Robertem Rusieckim. Konsul nie widział powodów, by Instytut przenosić. - To dorobek tylko i wyłącznie tutejszej Polonii. Jeśli go zlikwidujemy, zawęzimy obecność Polski w Europie - argumentował konsul. Choć przyznał, że niewiele osób się w Londynie zbiorami interesuje, a najnowsza polska emigracja zarobkowa to już wcale.

Pan Edward nie zgodził się jednak z konsulem: - Ten Instytut nie jest dla grupy entuzjastów, tylko dla narodu!

Gdyby zamiast z konsulem rozmawiał z prof. Paczkowskim, też by się spierał. Bo profesor jest przeciwny przenosinom polskich instytucji działających na świecie do kraju.

- Instytut Sikorskiego to punkt zaczepienia polskości w Londynie. Ale inna rzecz, że nie jest wykorzystywany przez Polskę. Aby był miejscem żywym i obecnym, państwo i jego instytucje muszą zapewnić mu pomoc kadrową, finansową i taką reklamę, która sprawi, że będą do niego przyjeżdżać ci, którym do Warszawy jest za daleko - uważa Paczkowski.

W imię honoru nie!

Piotr Śliwowski, szef sekcji historycznej Muzeum Powstania Warszawskiego, nie śpi po nocach od listopada, kiedy w londyńskim Imperial War Museum znalazł teczkę z tysiącem karteczek. Na każdej ręcznym pismem opis filmów należących do Instytutu Sikorskiego. To bezcenne zbiory: dokumenty o generale Maczku, przemówienie Paderewskiego, powrót Bora-Komorowskiego z niewoli czy bitwa o Warszawę w 1920 roku. Kilkaset tytułów.

- Spodziewamy się, że w bunkrach War Museum, gdzie leżą filmy Instytutu, znajdują się też wywiezione przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego kopie materiałów o powstańczej Warszawie. I sfilmowane liberatory nad stolicą. Ale w Instytucie nie wiedzą, co mają, bo kiedy pytamy o te filmy, to słyszymy, że ich nie ma! A muszą być, bo tam zostały przekazane przez Jeziorańskiego - denerwuje się Joanna Nowak-Radziejowska z Muzeum Powstania.

Tłumaczy: - Chcieliśmy im to wszystko skatalogować i wspólnie z Filmoteką Narodową skopiować na współczesne nośniki. Zostawić w Polsce kopie, a im wysłać i kopie, i oryginały. Za darmo! Otrzymaliśmy odpowiedź: w imię honoru nie ma takiej możliwości.

Tadeusz Herchenreder, kierownik Archiwum Materiałów Audio-Filmowych w Instytucie, odpisał: "Członkowie Rady Instytutu, w większości uczestnicy walk w latach 1939-45 i w pewnym sensie współtwórcy historii tych czasów, czują się odpowiedzialni za archiwa i uważają za swój obowiązek doprowadzenie we własnym zakresie archiwów do stanu użytkowości dla przyszłych pokoleń.

- To strzegące wielkiej tajemnicy bractwo świętego Graala! Nie dość, że nie wiadomo, co tam jest, to w dodatku nie możemy nawet skopiować tego, o czym wiemy - piekli się Śliwowski.

Nie przenosić, tylko pomóc

Czy archiwa londyńskie powinny zostać przeniesione do Polski? Komandor Sławomir Kudela, dyrektor Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni: - Aż żal bierze patrzeć, że zbiory Instytutu są w Londynie, a nie w Polsce. Powinien się o nie upomnieć się rząd i prezydent.

Innego zdania jest prof. Daria Nałęcz, była dyrektor Archiwów Państwowych. - Nie uchodzi przekreślać dorobku tworzących zbiory ludzi. Im trzeba pomóc - mówi.

Prof. Nałęcz jest członkiem Rady Dziedzictwa Archiwalnego, która działa przy ministrze kultury i dziedzictwa narodowego. Rada uważa, że zabezpieczenie polskich archiwaliów za granicą przed zniszczeniem lub zaginięciem jest ważniejsze od ich przeniesienia do Polski . I deklaruje m.in. fachową poradę, kształcenie wykwalifikowanych opiekunów zbiorów, wspieranie organizowania mikrofilmowania archiwaliów.

Sławomir Radoń, obecny dyrektor Archiwów Państwowych, członek Rady, przyznaje, że w przypadku Instytutu Sikorskiego przesłanie Rady trafia w próżnię. - Nie ma woli współpracy - kwituje.

W zeszłym roku zaoferował dr Suchcitzowi pomoc polskich archiwistów w opracowywaniu i konserwowaniu zbiorów oraz w przeszkoleniu pracowników Instytutu. Chciał też kupić nowe regały: - Wysłaliśmy pisma z pytaniem, czego by od nas oczekiwali, bo gotowi byliśmy pomóc, wykorzystując pieniądze z Ministerstwa Kultury. Od razu zastrzegłem, że nie chcemy im niczego zabierać do Polski. I nic, żadnego odzewu - przyznaje Radoń.

Tylko Fundacji Nauki Polskiej udało się nawiązać współpracę z Instytutem. W 2000 r. zapłaciła za instalację przeciwpożarową. - Ale zabezpieczanie zbiorów nie może polegać tylko na zamontowaniu instalacji przeciwpożarowej! - mówi dr X, który często bywa w Londynie. Nazwiska nie poda, bo nie chce, żeby się na niego w Instytucie obrazili.

I opowiada, że z londyńskiego archiwum znikają tysiące cennych materiałów. - Widziałem szanowanego profesora z Polski, który w czytelni Instytutu wkładał przy mnie do swojej teczki unikalne dokumenty. I głupio się uśmiechał, a ja, wówczas młokos, udawałem, że nie widzę. Jestem przekonany, że to nie był incydent. Polacy tam kradną - twierdzi.

Dlatego konieczne jest kopiowanie akt. Ale pracownicy Instytutu nieufnie podchodzą do współczesnych sposobów opracowywania zbiorów. Dopiero kilka lat temu kupili faks.

- Digitalizacja to konieczność. Pozwoli i zabezpieczyć zbiory, i przekazać je do Polski, choć zdaję sobie sprawę, że kopiowanie zmniejszy ich atrakcyjność - dodaje dr Mirosław Supruniuk, dyrektor Archiwum Emigracji działającego przy Bibliotece Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Ta placówka jest najważniejszą w Polsce instytucją dokumentującą dorobek emigracji po 1939 r.

Supruniuk twierdzi, że Polska musi pomóc Instytutowi. I mnoży pomysły: powinien powstać projekt badawczy finansowany z pieniędzy Polski, ewentualnie Unii Europejskiej. Polskie uczelnie mogą starać się o granty dla młodych pracowników naukowych, którzy uporządkują archiwa Instytutu.

To żadne nowatorstwo. Uniwersytet Yale ogłosił właśnie konkurs na uporządkowanie archiwów Miłosza. Proponuje 1,5 tys. dol. pensji plus zakwaterowanie i wyżywienie.

- Jeśli Instytut Sikorskiego chciałby dostać od nas pieniądze, z pewnością nie miałby z tym problemu - zapewnia Iwona Radziszewska, rzeczniczka prasowa ministra kultury. Dotacja byłaby możliwa w ramach ministerialnego programu "Dziedzictwo kulturowe .

Szanujcie emigrantów

Jak inne archiwa na świecie współpracują z polskimi?

Dyrektor Radoń: - Z Białorusią i Litwą wymieniamy się kopiami archiwaliów, natomiast Ukraina przekazuje nam je na nasze zamówienie. Płaci za to Ministerstwo Kultury.

Największe archiwum na świecie, Instytut Hoovera przy Uniwersytecie Stanforda, przekazał Polsce większość mikrofilmowych kopii swoich polskich zbiorów, m.in. dokumentację "Solidarności z lat 80. i archiwa Radia Wolna Europa . Wykonał je za własne pieniądze. Ale Instytut Hoovera to gigant finansowy. Jego budżet za lata 2006-07 wyniósł prawie 37 mln dol., na który złożyły się w lwiej części darowizny i procenty z funduszy.

Radoń rozkłada ręce: - Z Instytutu Sikorskiego w Londynie nie mamy żadnych kopii, choć moglibyśmy za nie płacić.

On również jest przeciwny przenoszeniu Instytutu do kraju: - Państwo polskie nie jest biedne i powinno wspomagać Instytut - zapewnia.

Podobnie uważa Zbigniew Stańczyk z Instytutu Hoovera: - Nie możemy odbierać polskim instytucjom na Zachodzie ich racji bytu. Polskie władze winny je sponsorować - uważa. - A mówienie, że naród powinien je odzyskać, to trochę nacjonalistyczne podejście. Polacy tacy jak ja mają prawo istnieć poza Polską i chciałbym, aby nasza obecność była szanowana. Poza tym utraciliśmy wielkie przykłady osiągnięć polskiej emigracji. Chociażby najważniejszy - Hotel Lambert w Paryżu. Powinniśmy unikać podobnych klęsk - dodaje Stańczyk.

W budynku Hotelu Lambert, który w 1843 r. kupił książę Adam Czartoryski, przez ponad sto lat, począwszy od powstania listopadowego, skupiało się polskie życie emigracyjne. W 1975 r. Czartoryscy sprzedali go Rothschildom (oferując wcześniej po niższej cenie rządowi PRL). Rok temu jego nowym właścicielem został sułtan Kataru.

Pomoc? Nie potrzebujemy

Budynek archiwum i muzeum przy 20 Princes Gate na Kensingtonie należy do Instytutu Sikorskiego od 1946 r. Wtedy kupiono go za pieniądze 1. i 2. Korpusu. Wart był 13 tysięcy funtów, dziś to kilkanaście milionów.

Leży bowiem w tzw. ambassy row, przy której usytuowane są ambasady kilkunastu państw. Sąsiaduje z tunezyjską, irańską i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Arabscy multimilionerzy proponowali kupienie go "za każdą cenę. Ale sprzedaż nie wchodzi w rachubę.

- Budynek jest częścią naszej historii niepodległościowej. Tu w latach 60. mieściło się biuro generała Andersa. Tu znajdują się najważniejsze pamiątki składane przez polskich emigrantów - opowiada dr Suchcitz.

Zwiedzających oprowadza 82 wolontariuszy, głównie żołnierzy Sił Zbrojnych na Zachodzie, którzy w 1945 r. osiedlili się w Londynie. Znają historię każdego muzealnego eksponatu. To pamiątki po gen. Sikorskim, w tym wyłowiony z Gibraltaru jego mundur, flaga zawieszona na ruinach klasztoru Monte Cassino, pamiątki po pułkach i ich sztandary, mapy, odznaczenia, zdjęcia i portrety oraz zabytki o tematyce legionowej.

Eksponaty cisną się w gablotkach z lat 50. i w szufladach.

Zwiedzanie muzeum jest za "co łaska. Bo widmo bankructwa nie wisi nad placówką. Utrzymuje się z zapisów testamentowych i składek członkowskich - z tych ostatnich ma przynajmniej 40 tys. funtów rocznie.

- Na kontach leżą zapisy testamentowe - od tysiąca do nawet 50 tysięcy funtów. Na dobre kilka lat mamy spokój i nie musimy się martwić o pieniądze - mówi prezes Barbarski.

Przyznaje jednak, że jak starsze pokolenie wymrze, to nie można liczyć na kolejne. Mimo to zdaniem Barbarskiego pomoc polskiego rządu nie jest Instytutowi potrzebna. - Bo każda oficjalna pomoc rodzi potem rodzaj uzależnienia. A my nie chcemy być zależni, tylko samorządni - zaznacza.

O przenosinach nawet słyszeć nie chce. I nie tylko dlatego, że w Polsce zbiory zostaną z pewnością rozparcelowane. Bo może stać się coś jeszcze gorszego. - Może się powtórzyć historia z Rapperswilem - tłumaczy Barbarski.

Ta rozpoczyna się w 1870 r. Wtedy hrabia Władysław Plater utworzył w Szwajcarii muzeum pamiątek historycznych i dzieł sztuki. Ekspozycja rozrastała się dzięki darom i legatom emigrantów. W 1927 r. przyjechała do Polski pociągiem eskortowanym przez szwajcarskich oficerów. W 13 wagonach pomieszczono ok. 3 tysięcy dzieł sztuki, 2 tysiące pamiątek historycznych, 20 tysięcy sztychów, 9 tysięcy medali i monet, 92 tysiące książek i 27 tysięcy manuskryptów.

Część zbiorów, głównie archiwalia i biblioteka, spłonęła w 1939 r. w Warszawie.

Tajemniczy dokument

Przeniesienie rapperswilskich zbiorów były zgodne z wolą założyciela kolekcji Władysława Platera. O tym, jaka była wola założycieli Instytutu Sikorskiego, i w Polsce, i w Londynie krążą legendy.

Muzealnicy z Muzeum Powstania Warszawskiego niejednokrotnie rozmawiali z londyńskimi emigrantami, którzy widzieli akt powołujący Instytut. I są pewni, że stoi w nim czarno na białym, że zbiory trzeba przekazać do kraju, gdy Polska zostanie wyzwolona spod jarzma komunistycznego.

Dlatego od trzech lat usiłują się dowiedzieć, jak jest naprawdę. Prosili o pomoc polski MSZ i ambasadę polską w Londynie. Usłyszeli od polskich dyplomatów, że zadają nietaktowne pytania.

Prezes Barbarski historycznego zapisu pokazać nie chce. Odsyła do dr. Suchcitza. I twierdzi, że nie wie, czy Instytut jest właścicielem, czy tylko depozytariuszem zbiorów. Dr Suchcitz też go nie pokaże. - Tam nie ma słowa o archiwum. Ale Instytut jest instytucją prywatną i jego zbiory są jej własnością - kwituje.

Nie widzi potrzeby zabiegania o większą reklamę, tak by trafiła do Instytutu najnowsza polska emigracja, która na razie nie ma pojęcia o jego istnieniu. - Kto chce, ten znajdzie. Łazienek w Warszawie też nie trzeba reklamować - odpiera.

Konsul Rusiecki jest przekonany, że Instytutowi nie grozi zapomnienie. Bo jest ważną placówką dla rodzin polskich wojskowych emigrantów, którzy mogą w niej znaleźć pamiątki po walczących na wojnie bliskich.

- Nie liczyłbym na to, że kolejne pokolenie Polaków będzie się nie tylko opiekować, ale w ogóle interesować tymi zbiorami. Oni nie czują więzi z Polską, nawet wnuk generała Andersa nie mówi po polsku - zauważa prof. Stanisław S. Nicieja, historyk, badacz losów polskiej londyńskiej emigracji.

- Obowiązkiem narodu i państwa jest utrzymać ten Instytut. Lech Wałęsa, przyjmując w 1990 r. na Zamku Królewskim insygnia władzy prezydenckiej od Ryszarda Kaczorowskiego, wskazał na ciągłość historyczną i polityczną współczesnej Polski i emigracji. Taki polityczny fajerwerk był bez wątpienia wygodny, ale teraz, kiedy źle się dzieje i trzeba pomóc Instytutowi Sikorskiego, to jest cisza - komentuje."
Napisano
To pierwsze zdanie mnie uspokoiło.Też jestem zdania żeby nic nie przekazywać do tego kraju z zagranicy.Ani żadnych dokumentów ani eksponatów tak od osób fizycznych jak i instytucji.W marcowym numerze miesięcznika KOMANDOS z 2006 roku przeczytałem artykół pt. Broń z całego świata,który mnie osobiście trochę zasmucił.Jeden Pan,były żołnierz AK Dr Stanisław Wcisło przekazał do muzeum AK w Krakowie około 500 sztuk różnego rodzaju broni z całego świata,które zbierał prawie pół wieku.Dużo rzadkich egzemplarzy.Niestety nie doczytałem się gdzie ten Pan mieszkał,ale załadam,że nie w Polsce(niewiem może się mylę),ale gdzieś w Canadzie bądż USA.Przekazując broń do Polski skazał ją na zagładę techniczną,i to mnie najbardziej smuci.No chyba,że już posiadał broń zdezaktywowaną to wtedy mój smutek byłby mniejszy.

Pozdrawiam

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie