Hymmm, to co za chwilę napiszę to prawda... Nie opisuję tej historii by znów, po kilku miesiącach, rozpalić głowy i wzniecić na nowo dyskusję. Chcę wam przedstawić historię z życia wziętą. Ja zdobyłem się na ten wysiłek i przeczytałem wątek z góry na dół a było to około trzech, czterech miesięcy temu. Kiedy znużony, żeby nie powiedzieć zniesmaczony, zbliżałem się do końca lektury, leżąc na kanapie i co rusz potakując krzątającej się po kuchni żonie mało nie dostałem zawału serca... Były godziny wieczorne, kiedy jak coś nie rąbnie w okno! Rumor spotęgowany był chyba i ciszą i zmęczeniem, które mnie ogarnęło. Kiedy zerwałem się na równe nogi, zapytałem żonę drżącym głosem, z wybałuszonymi oczami: - Co to było?! - Gołąb - odparła ze stoickim spokojem. Tym jednym słowem w ogóle mnie nie uspokoiła. Co gorsza, na wyłupiaste oczy zaczął spływać zimny, słony pot. Ten, kto dotarł do epizodów z gołębiami w tle, opisywanymi w tym wątku zrozumie i moją reakcję i mój najzwyklejszy w świecie strach... Boże, te kilka minut będę pamiętał jeszcze długo. Nic to, pomyślałem. Przyszła kryska na Matyska. Moja chłodna kalkulacja, rozsądek, racjonalizm, legły w gruzach. Z biegiem czasu, ów zdarzenie zaliczyłem jednak do wybryków rachunku prawdopodobieństwa bo ni jak inaczej uspokoić się nie mogłem. Jakie wnioski wysunąłem z tej historii i czego mnie ona nauczyła? Odpowiadam: niczego. Żyję dalej, mam się chyba dobrze, dziecko w drodze, jednym słowem żadnych tragedii. Co prawda borykałem się ostatnimi czasy z pewnymi problemami (szukam pracy w okolicach Katowic ;)), które dziwnie spiętrzyły się w czasie trzech ostatnich miesięcy ale daleki jestem od tego by zaliczyć je do kategorii fatum, uroków, czy sił ciemnej mocy. Po prostu koledzy, czasami natura płata figle a my nie możemy dać się zwariować. Pozdrawiam i do siego... jak zwykle sceptyczny Vitt!