Skocz do zawartości

�łoty pociąg" to część wielkiego biznesu


Rekomendowane odpowiedzi

Szacuje się, że profesjonalnymi poszukiwaniami archeologicznymi zajmuje się w naszym kraju ponad sto tysięcy ludzi. To mniej więcej tyle, ile liczy polska armia.

- To, co się dzieje pod Wałbrzychem, to jakaś szopka, my wolimy pracować w ciszy i raczej z dala od telewizyjnych kamer i obiektywów dziennikarzy - mówi dr Wojciech Borkowski, wicedyrektor Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, mający na swoim koncie pracę na wielu stanowiskach archeologicznych w kraju i za granicą. - Sam wybrałem ten zawód po obejrzeniu Poszukiwaczy zaginionej arki", ale tak naprawdę naszym zadaniem jako archeologów nie jest szukanie skarbów, ale raczej udzielenie odpowiedzi na pytanie, jak działa się historia, jak wyglądały nasze dzieje i jak ludzie radzili sobie w swoim środowisku.

Jego zdaniem złoty pociąg" - jeżeli w ogóle istnieje - jest tylko dowodem na przebieg pewnych wydarzeń. - Oczywiście jak się okaże, że ten pociąg tam jest i zawiera choć niewielką część tego, o czym się mówi, to będzie to doniosłe wydarzenie, ale nie możemy mówić o jakimś wiekopomnym znalezisku. Wartość materialna ma dla nas znaczenie drugorzędne, najważniejsza jest wartość historyczna - podkreśla.

Archeolog przyznaje, że nasze ziemie są szczególnie bogate w różnego rodzaju wciąż ukryte przedmioty. Przez wieki przez nasze ziemie, a szczególnie Dolny Śląsk, przetaczały się armie, zmieniali się mieszkańcy, którzy nierzadko wypierali wrogo nastawionych poprzedników, co sprzyjało ukrywaniu różnego rodzaju wartościowych rzeczy dla ówczesnych ludzi. - Wraz ze śmiercią właścicieli pamięć o nich ginęła, a teraz są odkrywane - mówi Borkowski.

Dla niego o wiele ciekawsze są pozostałości po Celtach, którzy dotarli na ziemie Dolnego Śląska, kamienne pozostałości po epoce neolitu niż pancerny skład ukryty koło Książa.

Już bezpieka szukała złotego pociągu"

- łoty pociąg" to po raz któryś już przemielony i odgrzewany kotlet. Tym razem to temat na światową skalę - śmieje się Piotr Maszkowski, redaktor naczelny wrocławskiego miesięcznika Odkrywca". Przypomina, że do sprawy wracano już wielokrotnie, i to w tym samym miejscu, a jedynym świadkiem ukrycia skarbu w tym miejscu był były weterynarz i oficer niemieckiej policji Herbert Klose. - Ten człowiek przez dziesięciolecia znajdował się pod nadzorem bezpieki, był przez nią wielokrotnie przesłuchiwany. Potem wiele osób i ekip szukało pociągu, ostatnio na początku tego wieku za pomocą specjalistycznych urządzeń. Bez rezultatu - mówi Maszkowski.

Jego zdaniem legendę o złotym pociągu" z Wrocławia podsycają wcześniejsze doniesienia o azi gold", na przykład o węgierskim złotym pociągu, który udało się jednak odnaleźć. Był to skład z kosztownościami zrabowanymi na Węgrzech. Wyjechał pod koniec kwietnia 1945 r. z Budapesztu. Amerykańscy żołnierze odkryli go w Tunelu Tauryjskim w pobliżu Bockstein w Austrii. 24 wagony były wyładowane kosztownościami zrabowanymi Węgrom pochodzenia żydowskiego. W skrzyniach znaleziono złoto, srebrne świeczniki, diamenty, biżuterię, a także ponad tysiąc cennych obrazów.

Zdaniem Maszkowskiego zaskakujące jest to, że wszyscy przyjmują na wiarę słowa Andreasa Richtera i Piotra Kopra o pancernym pociągu, a nikogo nie interesuje, w jaki sposób dokonali rzekomego odkrycia.

Jak się szacuje, gdyby władze chciały wykupić czas antenowy, jaki światowe stacje telewizyjne poświęcają Wałbrzychowi i złotemu pociągowi", musiałyby zapłacić co najmniej 60 mln zł.

łoty pociąg" pomysłem na reklamę georadarów?

My jako znalazcy pancernego pociągu z czasów II wojny światowej, Andreas Richter, Piotr Koper, oświadczamy, iż dokonaliśmy prawnego zgłoszenia znaleziska do instytucji państwa polskiego oraz precyzyjnego wskazania miejsca jego odkrycia przy udziale władz miasta Wałbrzycha oraz policji, z czego zostały sporządzone notatki służbowe" - czytamy w oświadczeniu, jakie na swojej firmowej stronie zamieścił polsko-niemiecki duet. Jak twierdzą Richter i Koper, mają niezbite dowody na istnienie pociągu, a ich zdaniem wrzawa medialna została rozpętana nie przez nich, lecz z powodu wycieku poufnych dokumentów, które były złożone w urzędach państwa.

Na stronie internetowej rzekomych odkrywców, którzy zgłosili odnalezienie złotego pociągu", pojawiło się też zdjęcie zatytułowane: Badanie przeprowadzone georadarem KS-700 - znaleziony szyb". Fotografia opatrzona jest opisem: łoty pociąg".

Zdjęcie z urządzenia miał wcześniej widzieć generalny konserwator zabytków i na jego podstawie ocenić, że pociąg na 99 proc. istnieje. Nie wiadomo, czy był to ten sam dowód, który mężczyźni zamieścili na swojej stronie internetowej, ale powiadomili prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa w tej sprawie i oświadczyli, że czekają na znaleźne.

- Georadar, tak eksponowany w ich wypowiedziach i komunikatach, wydaje mi się kluczowy - komentuje Piotr Maszkowski. Bardzo wymowne jego zdaniem jest to, że wszelkie informacje i komentarze znalazcy dawkują, zamieszczając je na stronie swojej firmy XYZ. Niemal w tym samym miejscu czytamy, że spółka zajmuje się badaniami gruntowymi pod względem poszukiwania tuneli, piwnic, metali oraz innych obiektów znajdujących się pod ziemią".

Niestety, właściciele firmy nie odnieśli się do tych sugestii, a warto wspomnieć, że takie badanie georadarem kosztuje nawet kilka tysięcy złotych.

Złoty pociąg spod Wałbrzycha. Co w nim jest? [HISTORIA]
Czytaj więcej

Na skarbach da się zarobić?

Polskie prawo nie jest zbyt łaskawe dla poszukiwaczy skarbów. W przypadku znalezienia kosztowności mogą liczyć na dyplom lub upominek. Tylko w nielicznych przypadkach dostają do 10 proc. wartości. Dlatego wiele skarbów trafia na czarny rynek.

- Mimo że bez pozwolenia ze strony konserwatora zabytków praktycznie jakiekolwiek poszukiwania w naszym kraju są nielegalne, to wiele osób to robi. W wielu przypadkach trudno bowiem określić, co jest zabytkiem, a co nie jest, a taki pasjonat nakryty na gorącym uczynku z detektorem metali w ręku może się tłumaczyć, że szuka złomu lub meteorytów - mówi Łukasz Orlicki, dziennikarz miesięcznika Odkrywca" i członek Grupy Eksploracyjnej z Wrocławia.

Jak szacuje, takich ludzi może być kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy, jednak jak zaznacza, rzadko wchodzą w paradę archeologom. Zdecydowana większość zbiera eksponaty z okresu II lub I wojny światowej, na przykład bagnety, hełmy, ordery czy guziki.

- Wyższą szkołą jazdy są grupy poszukujące większych przedmiotów lub ukrytych budowli z tych czasów. Ci ludzie szukają samolotów, czołgów, dział czy bunkrów - opowiada Orlicki. Tutaj nie da się obejść prawa. Za każdym razem trzeba się starać o pozwolenie konserwatora zabytków, a takie formalności trwają od kilku tygodni do nawet miesięcy.

Orlicki uczestniczył między innymi w odnalezieniu krypty wielkich mistrzów Zakonu Krzyżackiego w Kwidzynie w 2007 r., a przed dwoma laty w poszukiwaniach archiwum KG AK i odkryciu depozytu broni w Zbyczynie, niedaleko Sycowa. W tym przypadku też posłużono się georadarem i odnaleziono 11 karabinów niemieckich Mauser i włoskich Manlicher Carcano wraz z amunicją. Wszystko trafiło do regionalnego muzeum.



Zarobek? - Mamy wielką satysfakcję i nic więcej - śmieje się Orlicki. - Prawie każdy słyszał o tym, że ktoś gdzieś natrafił na ukryty przez Niemców skarb i wybudował sobie chałupę, ale to mity - wtóruje mu Piotr Maszkowski. Przyznaje, że handel znaleziskami kwitnie w sieci, ale sceptycznie odnosi się do opowieści o tajemniczych grupach czy nawet gangach zbijających fortuny na poszukiwaniu skarbów. - Nakłady na sprzęt są tak duże, a możliwość zarobienia na tym, co się znajdzie, tak mizerna, że trudno w tym biznesie mówić o jakiejkolwiek stopie zwrotu - kwituje.

Bardziej krytycznie pasjonatów z detektorami i szpadlami ocenia dr Wojciech Borkowski. - Wielu z nich pracuje z nami jako wolontariusze, ale są też czarne owce, które dla kilku pamiątek potrafią niemal całkowicie zdemolować stanowiska archeologiczne, a to są niepowetowane straty dla nauki - zauważa.

Zarabia się na historii

Od ponad dziesięciu lat w Polsce mamy do czynienia z prawdziwym boomem na prace archeologiczne. Jeszcze przed naszym wejściem do Unii Europejskiej, wraz z napłynięciem do Polski dużych funduszy przedakcesyjnych, Dolny Śląsk stał się wielkim placem budowy. Budowa kolejnych odcinków autostrad, ekspresówek, nowe inwestycje budowlane w wielu miejscowościach to główne przyczyny tej archeologicznej gorączki. Tylko w naszym regionie to dziesiątki miliardów złotych.

- Wykopaliska prowadzone są często jednocześnie w kilkunastu różnych punktach miast. Najczęściej jednak nie jest to jedna instytucja, lecz różne firmy archeologiczne, które zostały w tym celu wynajęte przez inwestorów. Oprócz wykopalisk i badań prowadzonych niezależnie od jakichkolwiek komercyjnych przedsięwzięć liczbę stanowisk archeologicznych można szacować na 400 tys. - mówi dr Borkowski.

Prawo wymaga, żeby w miejscach, co do których podejrzewa się istnienie pod ziemią zabytków, sprawdzić teren archeologicznie, a już obowiązkowo zrobić to po natknięciu się na wyraźne ślady. W teorii mamy system, w którym inwestor płaci archeologom - obojętnie czy pracującym dla instytucji państwowej, czy prywatnej, jednak w obu wypadkach dobrze wykwalifikowanym - za przeprowadzenie badań przed rozpoczęciem prac budowlanych.

- Teoria jednak dość znacznie mija się z praktyką, gdy uświadomimy sobie, że w interesie inwestora jest jak najszybsze rozpoczęcie budowy i przeznaczenie jak najmniejszych środków na obowiązkowe wykopaliska. Ponieważ firm archeologicznych jest wiele i konkurują one ze sobą o nowych klientów i lukratywne kontrakty, inwestorowi nie jest trudno znaleźć wykonawcę, który podejmie się przeprowadzenia prac za półdarmo, co siłą rzeczy oznacza w miarę szybkie tempo i stosunkowo niski koszt na metr kwadratowy badanego terenu - zaznacza Tomasz Ciasnocha, prowadzący wrocławską Pracownię Archeologiczno-Konserwatorską Archeolog".

Ma na koncie prace na zamkach w Rogowie Sudeckim i Ząbkowicach Śląskich.

Koszt badań archeologicznych uzależniony jest od ich rodzaju: czy to nadzór archeologiczny, badania sondażowe, bardziej szczegółowe połączone z odwiertami archeologicznymi oraz od spodziewanych rezultatów badań. Z kolei czas ich trwania zależy od powierzchni wyznaczonej do badań i od stopnia skomplikowania stanowiska - może to trwać od tygodnia do kilku lub kilkunastu miesięcy, a zdarza się, że lat. Badania sondażowe trwają od tygodnia do czterech, pięciu tygodni. W przypadku badań bardziej szczegółowych, połączonych z kopaniem - od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy.

- Zbadanie nawet niewielkiego stanowiska, na którym odkryto dymarki z okresu wpływów rzymskich lub cmentarzysko, będzie znacznie droższe niż zbadanie stanowiska o większej powierzchni, ale niezbyt intensywnie zasiedlonego. Koszty rosną, gdy na przykład inwestor się spieszy i trzeba zatrudnić dodatkowych ludzi i wchodzić do laboratoriów poza kolejką - wyjaśnia dr Borkowski.

Zapotrzebowanie na archeologów stworzyło rynek, a firm zajmujących się badaniami i poszukiwaniami mamy w kraju co najmniej kilkanaście tysięcy. Tylko we Wrocławiu jest ich kilkadziesiąt. Jeśli założymy, że każda z nich zatrudnia od kilku do kilkudziesięciu osób, to profesjonalnymi poszukiwaniami archeologicznymi zajmuje się w naszym kraju ponad 100 tys. ludzi. To mniej więcej tyle, ile liczy polska armia.

Oczywiście każda z firm parających się wykopaliskami i poszukiwacze zapaleńcy nie mogą się obyć bez specjalistycznego sprzętu: wykrywaczy metalu czy słynnych już georadarów. Najprostsze urządzenia kosztują około 500 zł, te najbardziej zaawansowane - nawet 200-300 tys. zł.

Ile za badania archeologiczne?

Z szacunków ekspertów wynika, że przeciętny koszt takich poszukiwań i zabezpieczania znalezisk to średnio pół procentu wartości danej inwestycji.

Jeśli weźmie się pod uwagę, że rocznie na inwestycje drogowe i budowlane w naszym kraju idzie około 40-50 mld zł, a prace prowadzone są na co czwartej, to oznacza to, że do kieszeni archeologów lub zatrudniających ich firm płynie rocznie nawet 60-70 mln zł.

Za sam nadzór archeologiczny firmy biorą od 1,5 tys. do kilku tysięcy. Zajęcie się terenem budowy a całego" to koszty sięgające kilkudziesięciu, a nawet pod 100 tys. zł. W przypadku szeroko zakrojonych prac prowadzonych na starówkach miast, takich jak generalne remonty lub wymiana nawierzchni wraz z instalacjami podziemnymi, prace archeologiczne mogą kosztować nawet miliony złotych.

Cały tekst: http://wroclaw.wyborcza.pl/wroclaw/1,35771,18865005,zloty-pociag-to-czesc-wielkiego-biznesu.html#ixzz3mvwLYK5j
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie