Skocz do zawartości

Łęgnów DAG - Fabrik Bromberg


ggranat

Rekomendowane odpowiedzi

Ups coś nie wchodzą te linki...



Krzysztof Błażejewski, Piątek, 19 Listopada 2010; aktualizowano: 19.11.2010 04:11



W nocy z 18 na 19 listopada 1952 r. mieszkańców Bydgoszczy, Fordonu, Solca Kujawskiego i okolicznych wsi obudził silny wybuch, z okien wypadały szyby, po podłodze przesuwały się meble, z półek spadały książki. O tym, co się stało, dowiedzieli się dopiero po wielu latach.


Fot. Dariusz Bloch
Na obrzeżach Bydgoszczy, w Łęgnowie, jesienią 1939 r. Niemcy rozpoczęli budowę fabryki materiałów wybuchowych. DAG - Fabrik Bromberg wznosiło ok. 40 tys. ludzi - jeńców i robotników przymusowych. Przez cały okres okupacji produkowano tam, m.in., amunicję wojskową.

Reklama

W 1945 r. pozostałości zakładu przez pół roku Rosjanie wywozili jako wojenne trofeum. Na bazie resztek nowy rząd polski postanowił zbudować wytwórnię prochu. Udało się ją uruchomić dopiero w 1948 r. jako Wytwórnię Chemiczną nr 9 Zjednoczenia „Erg”. Pierwszym wytwarzanym materiałem w obiekcie nazwanym „2000” był trotyl. Napięcie w stosunkach międzynarodowych, początki zimnej wojny, a potem wybuch działań zbrojnych na Półwyspie Koreańskim spowodowały, że gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na ten materiał. Bygoska wytwórnia pracowała zatem dzień i noc, by wyprodukować jak najwięcej materiałów wybuchowych. Oczywiście, pod nieustannym nadzorem Służby Bezpieczeństwa, węszącej wszędzie potencjalne próby sabotażu. Tym, że brakowało wykształconych pracowników, odpowiednich urządzeń, że nie zawsze przestrzegane były elementarne zasady bezpieczeństwa, władze nie przejmowały się. Liczyła się tylko produkcja mierzona w tonach.

Alarm na oddziale 2000

18.11.1952 r. w Bydgoszczy najważniejszym wydarzeniem był wiec robotniczy na Starym Rynku w rocznicę stalingradzkiej bitwy. Do miasta przyjechał Gomolak, ukraiński kompozytor, laureat nagrody stalinowskiej. W kinach „Pomorzanin” i „Polonia” odbyły się premierowe pokazy filmu produkcji ZSRR „Nauczyciel” z 1939 r. w reżyserii Siergieja Gierasimowa, opiewającego poświęcenie i ofiarność nauczyciela ludowego w jednym z kołchozów. Wieczorem mieszkańcy miasta, nasyceni hasłami przyjaźni i wdzięczności wobec wielkiego sąsiada, udali się jak zwykle na spoczynek.

W Wytwórni Chemicznej nr 9 na nocnej zmianie pozostało niewielu pracowników. Głównie w czterokondygnacyjnym, otoczonym dla bezpieczeństwa wysokim ziemnym wałem, budynku, gdzie produkowano trotyl. Tuż po północy aparatowi usłyszeli stukanie w jednym z urządzeń. Pojawił się płomień. Postanowiono schłodzić wodą zawartość nitratora. Ogień zgasł, jednak po kilku minutach płynny trotyl zapalił się ponownie. Ludzie rzucili się do ucieczki. Ktoś zdążył nacisnąć dzwonek powiadamiający straż pożarną. 3 lub 4 minuty później do wału okalającego budynek podjechał nowoczesny wóz strażacki „Bedford”.

Mieczysław Szczudło, który uczestniczył w tej akcji, w 1991 r. tak relacjonował ją reporterowi „Dziennika Wieczornego”: „Mieliśmy wówczas 3 wozy strażackie. O godz. 0.17 lub 0.18 rozległ się w remizie alarm z oddziału 2000. Na syrenie ruszyliśmy w 8 osób do akcji. Od pożaru dzieliło nas 1,5 km, na miejscu byliśmy zatem około 0.20. Zobaczyliśmy szalejący ogień, wyskoczyliśmy z wozu. W tym momencie straciłem świadomość. Ocknąłem się, czując przeraźliwy ból, byłem oblany żrącym kwasem. Przytomność odzyskałem w szpitalu. Tam dowiedziałem się, że zginęli trzej strażacy, a ja i Pacer zostaliśmy ciężko ranni. Wyskoczyliśmy na lewą stronę i to nas uratowało, bo zostaliśmy częściowo osłonięci przez samochód”.

Detonacja trotylu wywołała potężną falę uderzeniową, która zmiotła wszystko, co znalazło się na jej drodze, także drzewa. Betonowe fragmenty budynku przeleciały nawet po kilkaset metrów, a odłamki rozproszyły się w strefie kilku kilometrów. W ułamku sekundy w okolicy zrobiło się ciemno. Stanęły pozbawione prądu urządzenia w zakładzie. Niebawem na ulicach Bydgoszczy rozległy się syreny karetek pogotowia ratunkowego. Jeździły do rana. Tej nocy mało kto w mieście mógł spać.

Bogdan Knitter, kreślarz w biurze projektowym zakładu, tak po latach wyjaśniał reporterowi „Dziennika Wieczornego” przyczyny wybuchu: „Do gotowania trotylu służyły poniemieckie kotły z mechanicznymi mieszadłami. Był to czas wojny koreańskiej i kierownictwo zakładu, chcąc zwiększyć produkcję, wbrew protestom mistrza produkcji nakazało wypełniać kotły po brzegi, zamiast do oznaczonej granicy. Eksperyment na jednym kotle się udał. Feralnej nocy doszło do przeciążenia w jednym z kotłów, zatarły się mieszadła. Poszła najpierw iskra, potem płomień. Mistrz wezwał do ucieczki. Niektórzy zdążyli schronić się za skarpą. Gdy przyjechały 2 wozy strażackie, doszło do eksplozji”.

Kiedy Knitter po trzech dniach dostał się do zakładu, znalazł w swojej desce kreślarskiej wbitą ramę okienną i kawałki szkła. „Gdyby nie zdarzyło się to w nocy, ile byłoby ofiar?” - zastanawiał się.

Pełna tajemnica

Jak ustalił długoletni pracownik zakładów, późniejszego Zachemu, inż. Zbigniew Gruszka w wydanej w 2007 r. książce „Sabotaż lub awaria”, zginęło wówczas 15 osób, 84 osoby zostały ranne. Poważnemu uszkodzeniu uległy 132 budynki, a po wytwórni pozostał krater o średnicy 80 m, wypełniony wodą.

Do dziś nie wiadomo dokładnie, ile ton trotylu wybuchło, ile osób zginęło, na ile wyceniono straty. Śledztwo było ściśle tajne i nastawione na ujęcie sabotażystów. Zakazano udzielania wszelkich informacji o zdarzeniu wszystkim pracownikom, także rannym. Podano ich za to drobiazgowym przesłuchaniom. Przeprowadzono rewizje w mieszkaniach dyrektorów w poszukiwaniu np. dolarów.

Tajemnica była tak głęboka, że w ówczasnej prasie nie ukazała się o zdarzeniu żadna, nawet drobna wzmianka. Po długim namyśle pozwolono opublikować 7 nekrologów, wyłącznie w „Gazecie Pomorskiej”, drobiazgowo ocenzurowanych.

Trzy miesiące później w zakładowej świetlicy odbył się pokazowy proces prowadzony przez Wojskowy Sąd Rejonowy. Publiczność stanowili pracownicy wyznaczeni przez partię. Na ławie oskarżonych zasiedli mistrz zmianowy, kierownik personalny, naczelny inżynier i dyrektor zakładu. Dołączyli do nich naczelny inżynier i dyrektor naczelny zjednoczenia z Warszawy. Sprawa zakończyła się już po 3 dniach. Zapadły wyroki od 9 do 18 miesięcy pozbawienia wolności. Odsiadywali je jedynie mistrz i kierownik personalny. Reszta odbywała karę w areszcie domowym. W fabryce nastąpiły wielkie zmiany. Zwolniono ponad 300 osób, które mogły wiedzieć za dużo, w tym strażaków. Innych, przede wszystkim kadrę kierowniczą, wysłano do pracy w innych regionach kraju. Pozostali na miejscu musieli podpisać zobowiązanie o zachowaniu milczenia.

Właściwych wniosków jednak nie wyciągnięto. W kolejnych latach w wytwórni trotylu dochodziło do następnych wypadków, tym razem kończyło się jednak „tylko” na pożarach. Dopiero w 1958 r. po dokładnych badaniach przestawiono urządzenia na bardziej bezpieczną produkcję.

Drugi wybuch przy produkcji trotylu w „Zachemie” miał miejsce w 1968 r. Zginęła wówczas jedna osoba.

Fakty

Katastrofa w Wytwórni Chemicznej

Pierwsza wzmianka o katastrofie z 1952 r., aczkolwiek bez szczegółów, nawet bez nazwy miasta (!), ukazała się po 11 latach w opublikowanych w „Polityce” „Pamiętnikach inżyniera”, których autorem był Jerzy Olszewski, w dniu katastrofy naczelny dyrektor zakładu w Łęgnowie. Jednak dopiero w 1981 r., po powstaniu „Solidarności”, o wybuchu sprzed 29 lat wolno było mówić głośno. 30 sierpnia tego roku ustawiono krzyż, a obok tablicę, na której wyryto 14 nazwisk.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie