Skocz do zawartości

Tadeusz Steć


Rekomendowane odpowiedzi

Witam!
W całej tej dyskusji nad postacią Tadeusza Stecia i wydarzeniami związanymi z jego osobą spróbujmy oddać głos samemu naszemu bohaterowi!
Oto co dawno temu powiedział swojemu przyjacielowi a on to utrwalił:
Tadeusz Steć:
- To prawda. Ja jednak mam na myśli jeden transport. I nie z Piechowic, a ze Zgorzelca, a w zasadzie z Radomierzyc, z Czochy i Książa. Najpierw wożono wszystko samochodami i następnie ładowano na wagony kolejowe. Nim jednak , być może najważniejszy transport przygotowano, Piotr Jaroszeiwcz zainteresował się pewnymi dokumentami złożonymi w Radomierzycach. Mogę tylko się jedynie domyślac, co póżniejszego premiera szczególnie wówczas zaintrygowało. Moja ówczesna wiedza o służbach specjalnych równała się prawie zeru. Szpargały przeglądane przez Jaroszewicza dotyczyły właśnie służb specjalnych. Akta, wykazy, listy, teczki, skoroszyty, zdjęcia, plany, szkice, biografie. Jaroszewicz z Fonkiewiczem chyba nie znali niemieckiego, lub znali ten jezyk zbyt pobieżnie, bo często przysyłali umyślnego, zazwyczaj jakiegoś szeregowca, abym im przetłumaczył jakieś kwity. Nie interesowało mnie to. Wolałem ksiązki. Pamiętam że Fonkiewicz został gdzieś wezwany, musiał nagle wyjechać, a ja z Jaroszewiczem zostałem w Radomierzycach jeszcze dwa lub trzy dni. Cały czas tłumaczyłem. Jaroszewicz przebierał. Wybrał stosik dokumentów. Zrobił z nich dwie lub trzy niewielkie paczki.
- Ty też odłożyłeś coś dla siebie?

- Owszem. Inkubały.
- Traktują o skarbach?
- Tak. O Walonach.
- E tam.

- Na twoim miejscu nie lekceważyłbym tych spraw. Walońscy poszukiwacze wydobywali skarby naturalne Sudetów Zachodnich. Po ich działalności pozostawały sztolnie, które były wykorzystywane w czasie drugiej wojny światowej do róznych najtajniejszych celów. Są to bardzo interesujące i pouczające historie. Zajmij się tym, skoro chcesz dorównać wiedzy premierowi(Jaroszewicz). On zaczął znacznie wcześniej. Ma przewagę 45 lat.


Pozdrawiam!!
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 62
  • Created
  • Ostatniej odpowiedzi
Co tak naprawdę robił w Karkonoszach niejaki Nikołaj Leonidowicz Pilska , agent KGB i GRU,po co spotykał się ze Steciem? Czego szukał w Świdnicy? Czy składnicy depozytów?
Jaką relację zdał ze spotkania ze Steciem Pawłowowi??
pozdro!!
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ehh w całej tej dyskusji brakuje jeszcze Vrili, Riese i Siorka. Będzie komplet. Ciekawsza legenda.
Nie Pliska, tylko Plisko.
Nie Strzelina, tylko Szczelina.
...
... bo Lesiak badał sprawę Piechowic z urzędu. Dowiedział się jak to odbiorca (rozmawiał z nim) sprzętu produkowanego przez Podsibirskiego naopowiadał mu faktów" o złotym pociągu, i dał sobie spokój z badaniem dalej tej sprawy.

czasami jak czytam te posty to zadaję sobie pytanie czy ktoś aby nie zbiera materiałów do 153 części książki o Panu Samochodziku.

pozdr
robert_kudelski
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kudi : świadomie użyłem określenia strzelina" w polemice z asia bo to zostało ono użyte przez tego uzytkownika, kilka lat temu Bojko coś opowiadał o jakimś depozycie w mieście Strzelin...
Co do Pilska... ciekawe mogą być jego kontakty ze Steciem i tyle...
pozdrawiam!!
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 year later...
  • 4 months later...
Chciałbym zauważyć że Steć zginął po Jaroszewiczu i jeżeli Steć też miałby coś wspólnego z Jaroszewiczem i jego śmiercią to od Jaroszewicza nic się oprawcy nie dowiedzieli, więc przyszli do Stecia!!!!
Co do finki to nie brałbym jej pod uwagę jako poszlaki, bo pewnie była użyta do zmylenia tropu!!!wszelkie ślady zostały umyślnie zatarte na miejscu zbrodni i dzięki tej fince oskarżono zwykłych przestępców, jeżeli miałaby mieć coś wspólnego z nierozwiązaną zagadką to na pewno nie wypłynełoby to na światło dzienne!
myślcie panowie i panie!!!!
A od lat 90-tych zaczęto dobierać się do tyłka Jaruzelskiego i tu bym upatrywał tropu!!!
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No coż. W tym samym dniu w którym zginął jaroszewicz w Czechach zginął Dubczek. Obaj mieli być świadkami na procesie KPZR w Moskwie. Zbieg okolicznosci?
Mało kto wie że jaroszewiczowi kolega z dzieciństwa - epileptyk - przepowiedział nagłą śmierć w kałuży krwi. jaroszewicz tak się bał tej przepowiedni ze zawsze unikał nawet wyimaginowanych niebezpieczeństw. Ten kolega powiedział mu też że widzi też liczbę 9 i niebezpieczeństwo. Był kiedyś na polowaniu. Przyleciał po niego helikopter. Coś go tknęło i przeliczył naboje w sztucerze. Było ich 9 a obok leżał zakrwawiony dzik. Kazał pilotowi polecieć do bazy i wrócić za poł godziny. Wsiadł do helikoptera i zaraz po starcie coś rąbnęło a maszyna spadła z wysokosci 20m. To był pierwszy zamach na jaroszewicza - odpalenie miało nastąpić o wiele później w okolicach Wawy.
inna ciekawa sprawa z jaroszewiczem to jego dom. Okazuje się że willa w Aninie była od końca wojny siedzibą Informacji Wojskowej - to tam Światło przesłuchiwał podejrzanych oficerów a w piwnicach był areszt. Dziwie się ze jaroszewicz chciał zamieszkać w domu naszpikowanym podsłuchami. CHciał albo musiał.
Wiedział dużo. Ponoć przerażajaco wiele, ale nie bał się tej wiedzy do momentu kiedy zaczął pisac pamietniki. Wtedy był już ponoć nieźle wystraszony a do myslenia dało mu też zabójstwo Palmego z którym się przyjaźnił.
Jak widać to dosć tajemnicza osoba a jak doda się jeszcze te wszystkie zabójstwa Stecia, Fonkowicza, Dubceka i innych to wyjdzie niezły galimatias który prowadzi do tajnych służb.
istnieje też teoria wedle której jaroszewicz zapłacił głową za to że zrobił w balona towarzyszy radzieckich. On miał tam dosć duży szacunek i otwarte drwii do samego Breżniewa, Kosygina... okazało się jednak ze tow. Piotr ubijał interesy z olofem Palme i za bardzo interesował się inwigilacją polskich władz przez radziecką agenturę. Czyli był nielojalny co mogło się zemścić na wyżej wspomnianym procesie.
Wielokrotnie chodził tez po ogrodzie i opowiadał o sosnach któr słyszą i mówią o nim. mam takie wrażenie ze chciał dac do zrozumienia ze w tych drzewach ukrył może cos ciekawego.
A co do tej przepowiedni... jaroszewicz mieszkał przy ulicy Zorzy 19. Kolega dobrze przewidzial cała sprawę
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 year later...
  • 2 weeks later...
wg mnie niczego już nie znajdą. mnie ciekawi w tej sprawie sam początek. Skąd jaroszewicz wiedział ze w tym pałacu jest archiwum i dlaczego ponoć nie wiedzieli o tym radzieccy towarzysze lub reszta polskoarmijnych? Z tego co piszą to jaroszewicz urządzil tam sobie tak po prawdzie prywatę a radzieccy towarzysze byli mocno że tak powiem wzburzeni gdy dotarli na miejsce i zobaczyli buszujacych wśród papierów polaków i jaroszewicz musiał osobiscie uspokoić krasnoarmiejców którzy nastroszyli już pepeszki na Stecia. Musiał byc więc jakiś kontakt Jaroszewicza z jakimś wywiadem i to wywiadem działajacym niezależnie od wywiadu sowieckiego. Stawia to Jaroszewicza w dosć dwuznacznym swietle.
jeśłi by było tak ze jaroszewicz działał tylko i wyłącznie na własną rękę oznaczałoby to ze miał kontakty z obcym wywiadem lub polskim wywiadem działającym pod okupacją ergo byłby w trymiga postawiony przed sowieckim trybunałem a jednak tak się nie stało. Dziwne trochę
A sama sprawa trzech morderstw dokonanych w sumie podobnie aż się prosi o bliższe zbadanie w tym kontekscie a biorąc pod uwagę okolicznosci i historię całej trójki ... hmmm
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 year later...
ostatnio trafiłem na dwa teksty z Newsweeka, które mówią o Steciu i o lawinie, załączam linki i tekst, jest dostepny więc można czytać

http://www.newsweek.pl/newsweek_polska/sensacyjny-bohater,51456,1,1.html
Sensacyjny bohater / Newsweek 17 stycznia 2010
Życiorys Tadeusza Stecia, słynnego przewodnika przewodników, pełen jest tajemnic i sensacji. Ale największą z nich jest to, że został zmyślony.

Rankiem 12 stycznia 1993 roku w Jeleniej Górze przy Orlej 3 zatrzymał się granatowy polonez. Kierowca wszedł do budynku i zapukał do drzwi z numerem 4. Nikt nie odpowiedział. Zdziwił się, bo był umówiony. Miał zabrać swojego znajomego do lekarza, bo starszy pan od kilku miesięcy skarżył się na kłopoty z sercem. Zapukał jeszcze raz. A gdy to nic nie dało, wybiegł na ulicę i z pobliskiej budki wezwał policję. Po kilkunastu minutach ślusarz wyważył drzwi. Wszędzie panował ogromny bałagan: porozrzucane ubrania, stosy kaset wideo i książek. W pokoju na podłodze leżał martwy człowiek. Miał na sobie brudny podkoszulek, kalesony, wełniane skarpety i damski szlafrok.
Tadeusz Steć, którego zwłoki znaleziono na podłodze, już za życia zyskał miano przewodnika przewodników. Napisał ponad 60 książek i setki artykułów. Organizował początki ratownictwa górskiego w Karkonoszach. Często można go było spotkać na szlakach, zawsze w czerwonym swetrze i berecie z antenką. Z czasem sam stał się elementem krajobrazu, a nawet symbolem Karkonoszy. Był chodzącą encyklopedią, a do tego gawędziarzem jakich mało. Turystom opowiadał niesamowite historie, w których rzekomo brał udział. Większość z nich wymyślał na poczekaniu. Po jego śmierci stały się legendami. Są powtarzane i publikowane jako fakty. Nam udało się ustalić, co w biografii słynnego przewodnika jest prawdą.
Jerzy Rostkowski, pisarz i poszukiwacz skarbów, nie ma wątpliwości, dlaczego zamordowano przewodnika. W 2006 roku opublikował książkę „Radomierzyce. Archiwa pachnące śmiercią”. Opisał w niej tajną ekspedycję z 1945 roku. W pałacu w Radomierzycach na Dolnym Śląsku żołnierze odnaleźli archiwum wywiadu pozostawione przez Niemców. Steć znał niemiecki i rzekomo był tłumaczem kierującego akcją oficera – Piotra Jaroszewicza, późniejszego premiera PRL. Według Rostkowskiego Jaroszewicza (został zamordowany w Warszawie 1 września 1992 roku) i jego kolegę zabili ci sami ludzie. W obu przypadkach wykluczono motyw rabunkowy. Sprawcy mieli zabijać, by odzyskać tajemnicze dokumenty.
Prawdziwym źródłem informacji o dokumentach znalezionych rzekomo w Radomierzycach był Henryk Piecuch, emerytowany pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, z długim stażem w Wojskach Ochrony Pogranicza (WOP), autor książek o tematyce szpiegowskiej i przyjaciel przewodnika. – Całą historię radomierzycką wymyśliłem – przyznaje nam dziś Piecuch. – Ale Tadkowi to odpowiadało, bo dzięki temu rosła jego legenda.
Dokumenty, do których dotarliśmy, potwierdzają słowa Piecucha. W kronice nowicjatu opactwa Benedyktynów w Tyńcu zapisano, że w maju 1945 roku Steć odwiedził klasztor. Miesiąc później, 3 czerwca, przybrał imię zakonne Dawid i pozostał w klasztorze. Nie mógł więc być w tym czasie w Radomierzycach. Jednak już po roku życie zakonne przestało mu odpowiadać. Wyjechał do Trzcińska koło Jeleniej Góry. Jego matka dostała tam małe gospodarstwo rolne. Jeszcze przez jakiś czas chodził w habicie. Miejscowi zapamiętali, że kilka razy odprawił nawet nabożeństwo majowe. Włóczył się po okolicy, szukając zajęcia. To wtedy ruszył na pierwsze górskie wędrówki. W 1948 roku rozpoczął studia historyczne we Wrocławiu. Rzucił je już po pierwszym semestrze. Wreszcie zaczepił się w Dolnośląskiej Spółdzielni Turystycznej. Malował znaki na górskich szlakach turystycznych. A gdy nadarzyła się okazja, został kierownikiem schroniska Szwajcarka w Górach Sokolich, a później Domu Śląskiego na Równi pod Śnieżką.
W 1949 roku ruszył Fundusz Wczasów Pracowniczych. Pojawili się pierwsi turyści, których nie miał kto oprowadzać. Brakowało map i książek. Właściwie były, ale po niemiecku. Steć dobrze znał ten język i potrafił zabłysnąć wiedzą niedostępną dla innych. Zaczął prowadzić wycieczki i pisał artykuły do gazet.
W 1952 roku ukazały się dwa przewodniki jego autorstwa: „Wycieczki i wczasy jednodniowe z Jeleniej Góry” oraz „Zamek Chojnik”. Od razu stały się bardzo popularne. Jego sensacyjne artykuły o historii Sudetów ukazywały się w „Słowie Polskim”, „Nowinach Jeleniogórskich”, „Wierchach” i „Turyście”.
– Był geniuszem – mówi Zbigniew Dygdałowicz, filmowiec dokumentalista. – Wspólnie z Henrykiem Szoką robił film o opactwie Cystersów w Krzeszowie. Powiedział, co mamy sfilmować. Któregoś dnia przyszedł do studia, aby przejrzeć zmontowane zdjęcia. Rzucił krótko: „No to nagrywamy dźwięk”. Jak, teraz? A gdzie notatki, jakiś tekst? Odpowiedział, że nie potrzebuje. Włączyłem zapis, a on przez 40 minut gadał do mikrofonu. Potem poprosił o kawę i nagraliśmy wersję niemiecką – dodaje Dygdałowicz.
– Władze bardzo go ceniły, choć był złośliwie krytyczny wobec partii – opowiada Zbigniew Kulik, dyrektor Muzeum Sportu i Turystyki w Karpaczu. – Gdy w 1975 roku I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Jeleniej Górze został Stanisław Ciosek, podwładni zabrali go na wycieczkę w góry. Steć jak zwykle poprowadził grupę gości z komitetu. Nie miał pojęcia, kto jest wśród nich. Opowiedział anegdotę o nowym sekretarzu Ciosku, któremu powiedziano, że trafi do góry. On miał nadzieję, że chodzi o Komitet Centralny, a chodziło o góry, Karkonosze.
– Nie pamiętam, czy tak było, ale dowcip znam, bo sam miałem w zwyczaju go opowiadać – wyjaśnia Stanisław Ciosek. Ale zaprzecza, że protestował, by Steć poprowadził w góry Edwarda Gierka. – Gierka nigdy nie zabraliśmy w góry. Ale gdyby miał iść na Śnieżkę, to właśnie ze Steciem, bo to był najlepszy znawca Karkonoszy.
Ciosek nie wierzy też w znajomość Stecia i Jaroszewicza. – Gdyby to była prawda, na pewno byśmy o tym wiedzieli – mówi. – Zwracano się do niego per „panie magistrze” – opowiada Ivo Łaborewicz, szef jeleniogórskiego archiwum. – Nie zabiegał o to, ale nie prostował, że nie skończył studiów.
Bardzo lubił też opowiadać o swojej pracy w Komisji Ustalania Nazw Miejscowości przy ministrze administracji publicznej. Jej celem było utworzenie polskich nazw na Ziemiach Odzyskanych. Ale nie ma żadnych dokumentów, które potwierdzałyby jego udział w pracach tej komisji.
Publikacje Stecia także budzą wątpliwości. Jeszcze w latach 80. przewodnik Marek Wikorejczyk zarzucił mu, że kopiował przedwojenne niemieckie teksty. Steć odpowiedział bez namysłu: „Pokaż mi jedno zdanie, które przepisałem dosłownie”. – Rzeczywiście niczego nie przepisał dosłownie – wyjaśnia dr Marek Staffa, znawca Sudetów i autor wielu książek poświęconych Karkonoszom. – Ale jak ktoś zna niemiecką literaturę, od razu zauważy podobieństwa.
Mimo ogromnej popularności Steć był raczej odludkiem. – Był homoseksualistą, wszyscy o tym wiedzieli, ale Tadeusz starał się z tym nie afiszować, choć często zmieniał partnerów – wyjaśnia Andrzej Jawor, przewodnik, goprowiec i dobry znajomy Stecia. Sporo mówiło się też o jego kontaktach z nieletnimi, a matki krzywo patrzyły na spotkania przewodnika z ich synami. Jawor jednak kategorycznie zaprzecza: – Jako były milicjant z sekcji do spraw nieletnich musiałbym o tym wiedzieć – mówi. Przyznaje co prawda, że bywali u niego chłopcy z osiedla, ale jak twierdzi, Tadeusz opowiadał im tylko o górach. Nie potrafi jednak wyjaśnić, dlaczego jeden z nastolatków podczas takiej wizyty próbował udusić przewodnika. – Steć nie chciał tego zgłosić na milicji. Nie chciał kłopotów, bo w młodości miał już jakąś sprawę o molestowanie nieletniego – mówi.
– I pewnie dlatego Tadeusz był taki ostrożny i nikomu nie ufał – dodaje Jawor. – Nie miał telefonu, a do domu wpuszczał tylko osoby, z którymi był umówiony. Niezapowiedziani goście całowali klamkę. Bał się też, że go okradną. Wszyscy bowiem wiedzieli, że Steć miał w mieszkaniu muzealny magazyn. Były tam rzadkie znaczki, złote monety, stare książki i ryciny. – Lubił błysnąć przed młodymi przewodnikami – wspomina Kulik. – Pamiętam, jak na kurs przewodnicki przyniósł starodruk z XV wieku.
W pierwszej chwili Kulik twierdzi, że mogła to być Biblia Gutenberga, ale szybko dodaje, że nie jest pewny. – Tuż po wojnie łatwo można było zdobyć starodruki. W okolicznych pałacach były wielkie biblioteki. Miejscowi palili w piecach takimi książkami. A on zbierał, kupował od nich za grosze – dodaje Kulik. Zamiłowanie Stecia do starych książek wspominała też Eugenia Triller, nieżyjąca już pierwsza powojenna archiwistka w Jeleniej Górze. – Powiedziała o nim: „Taki miły człowiek, sporo książek pożyczył i nigdy nie oddał” – opowiada Ivo Łaborewicz.
Morderstwo przewodnika stało się prawdziwą sensacją. Do jego wyjaśnienia powołano specjalną grupę operacyjną, która przesłuchała kilkaset osób. – Motyw rabunkowy został wykluczony – opowiada Janusz Woźniak, jeden z członków zespołu śledczego. – Z mieszkania zniknęły pieniądze, ale tylko te, które były na wierzchu. Spora suma w markach ukryta w słoiku pod szafą pozostała nietknięta. Sprawca zostawił też zabytkowe księgi. Byliśmy zaskoczeni wielkością skarbu znalezionych w jego mieszkaniu. Na miejsce wezwaliśmy historyka sztuki, który widząc w przedpokoju starą księgę leżącą w szafce na buty, powiedział: „Boże, na to nie ma ceny, jak to można trzymać w domu?” – dodaje Woźniak. Był to inkunabuł z 1473 roku, prawdopodobnie pierwsza książka wydana drukiem w Polsce. Jej zdjęcia zachowały się w protokole z oględzin miejsca zbrodni. Były też starodruki z pieczęciami bibliotek i archiwów. Niektóre ze zbiorów biblioteki Szaff-gotschów (książąt niemieckich, niegdyś właścicieli ziem na Dolnym Śląsku).
Śledczy uznali więc, że kluczem do rozwiązania sprawy było życie seksualne przewodnika. Głównym podejrzanym stał się chłopak, seksualny partner Stecia. Szybko go odnaleziono. Podczas przesłuchania policjanci usłyszeli wstrząsającą historię. Stecia regularnie zapraszano do jeleniogórskich szkół, bo młodzież chętnie słuchała jego opowieści. Właśnie po takiej prelekcji zaciekawiony piętnastolatek przyjął zaproszenie starszego pana, który powiedział, że ma w domu ciekawe filmy wideo. I rzeczywiście miał, ale były to homoseksualne filmy pornograficzne. Po spotkaniu Steć wręczył mu 500 złotych i obiecał więcej za dyskrecję i kolejne odwiedziny. Ale ten młody człowiek nie był mordercą, miał mocne alibi.
Po kilku miesiącach dochodzenie utknęło w martwym punkcie. Sprawę pokazano w telewizyjnym programie „997” Michała Fajbusiewicza. Wtedy gdańscy policjanci zauważyli, że sposób działania sprawcy pasuje do młodego mężczyzny, którego właśnie zatrzymali. Był oskarżony o kilka podobnych napadów i zabójstw. Odwiedzał też Jelenią Górę. Przyznał się nawet do winy, a śledczym nie przeszkodziło to, że nie bardzo potrafił opisać miejsce zdarzenia. Sąd nie dał jednak wiary w materiał dowodowy oparty na wymuszonym przyznaniu się oskarżonego.
Kilka miesięcy po śmierci przewodnika zmarła jego matka. Nie mając innych spadkobierców, cały majątek syna zapisała swojej opiekunce, siostrze PCK. Jednak prokuratura podważyła testament i po dwóch latach odzyskała klucze do mieszkania przy ulicy Orlej. To, co w nim jeszcze zostało, trafiło do Muzeum Karkonoskiego. Niestety, brakowało cennego starodruku. Resztę, czyli kilogram złotych pierścionków, zegarków i obrączek, 36 tysięcy marek niemieckich i blisko 500 mln starych złotych, przejął skarb państwa. Ale na nagrobek dla Stecia i jego matki musieli się złożyć przewodnicy i goprowcy.
Zakurzone akta sprawy morderstwa przewodnika od 1994 roku leżą na półce w sądowym archiwum. Mimo to na forach internetowych możemy przeczytać, że policyjny wydział „Archiwum X” już kilkakrotnie wznawiał śledztwo. Podobno ujawniono nawet nowe dowody łączące zabójstwa Stecia i Jaroszewicza. – To nieprawda – wyjaśnia prokurator Marcin Zarówny z pionu śledczego jeleniogórskiej prokuratury. – Dopiero zainteresowanie „Newsweeka” skłoniło mnie do zapoznania się z dokumentami. Jest w nich kilka szczegółów, które umknęły uwadze policjantów. Mamy też świadka, który zgłosił się niedawno. Ale na razie jest zbyt wcześnie, aby o tym mówić.
Choć zabójca przewodnika jest wciąż nieznany, wygląda na to, że największe marzenie Stecia spełniło się po jego śmierci – został bohaterem prawdziwej sensacyjnej historii.
Przemysław Semczuk

http://polska.newsweek.pl/wielki-snieg,5824,1,1.html
Wielki śnieg/ Newsweek 9 sierpnia 2011
Równo 40 lat mija od dnia, w którym rozegrała się największa tragedia polskich gór. W lawinie w Karkonoszach zginęło 19 osób. Wśród nich trzynastu Rosjan.

Dwudziestego marca 1968 roku w Karkonoszach mocno wiało. Mimo to słońce zachęcało do wycieczek w góry. - Tego ranka nie włączyłem wyciągu - wspomina Zbigniew Pawłowski, który był wtedy kierownikiem kolejki krzesełkowej na Kopę w Karpaczu i ratownikiem Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. - Przepisy nie pozwalały jeździć przy tak silnym wietrze.
Około dziewiątej na dolną stację wyciągu dotarł strażnik narciarski Jerzy Janiszewski. Zjechał ze Strzechy Akademickiej, dokładnie sprawdził całą trasę i sytuację w Białym Jarze. Dokładnie, bo trzy dni wcześniej mała lawina porwała grupę kilku turystów. Na szczęście wszyscy wydostali się o własnych siłach. Kilka osób trafiło do szpitala. Sytuacja była jednak poważna. Temperatura około zera, powtarzające się opady świeżego śniegu, wiatr nawiewający ogromne nawisy na szczycie jaru. Dlatego na dolnej stacji wyciągu wywieszono informację ostrzegającą o niebezpieczeństwie. Janiszewski wraz z innymi pracownikami wyciągu rozmawiał z turystami i odradzał im wychodzenie w góry. Poprzedniego dnia o zagrożeniu lawinowym GOPR poinformował okoliczne biura turystyczne. Zawiadomiono Fundusz Wczasów Pracowniczych, który posiadał kilkadziesiąt budynków w okolicy. Niestety, kierownictwo FWP odmówiło przekazania informacji wczasowiczom.
Po godzinie dziewiątej przy wyciągu zjawił się Stefan Wawreniuk. Był pilotem grupy radzieckich komsomolców z Instytutu Górniczego w Kujbyszewie. Rosjanie przyjechali na wycieczkę do Polski. Byli w Warszawie i Krakowie. Mieli spędzić jeszcze kilka dni w Karkonoszach. Przybyła też spora grupa turystów z NRD. Do wyciągu docierali również polscy wczasowicze. Większość, zniechęcona stojącymi krzesełkami, rezygnowała z wycieczki. Rosjanie nie dali jednak za wygraną. Tego dnia zaplanowali wejście na Śnieżkę. Byli słabo przygotowani do górskiej wędrówki. Kobiety miały buty na obcasach, pończochy, futra i chustki na głowach. Mężczyźni byli w paltach i półbutach. Tylko grupa enerdowska dobrze się ubrała. Wszystkim dopisywał humor. Niezauważeni przez nikogo ruszyli czarnym szlakiem. Prawdopodobnie chcieli dojść do pierwszego schroniska i tam spędzić więcej czasu.
- Była chyba 11.30. Byliśmy przy wyciągu - wspomina Pawłowski - kiedy przybiegł jakiś Niemiec. Był bardzo wystraszony i krzyczał Hilfe, hilfe! Grosse Lawine!". Dla wszystkich było jasne, że coś stało się w Białym Jarze.
Natychmiast uruchomiono wyciąg. Jako pierwsi na górę wyruszyli Ryszard Jaśko, Józef Kobec i Ryszard Chojnacki. Mimo wiatru postanowili wjechać na Kopę. Idąc z góry, mogli szybciej dotrzeć do lawiniska. Po drodze powiadomili pracowników Strzechy Akademickiej i Samotni. Dzięki temu wśród nich znalazł się jeden z najbardziej doświadczonych ratowników, Waldemar Siemaszko. To on od początku kierował akcją. Ratownicy mieli tylko łopaty. Po zmroku kopali, oświetlając okolicę pochodniami.
To, co zobaczyliśmy na miejscu, było potworne - opowiada dzisiaj Andrzej Szubert, weteran GOPR. - Ogromna masa śniegu zeszła w dół, niszcząc wszystko na swojej drodze. Grube drzewa połamane jak zapałki. Białego Jaru właściwie nie było. Całkiem wypełnił się twardym zbitym śniegiem.
Lawinisko miało prawie kilometr długości. Wysokość w czole wynosiła ponad osiemnaście metrów. Z dzisiejszych wyliczeń wynika, że w ciągu kilkunastu sekund runęło ponad pięćdziesiąt tysięcy ton śniegu, nie dając szansy zaskoczonym turystom.
Andrzej Junior" Brzeziński był wtedy kandydatem na ratownika. Przez kilka dni dowoził na miejsce akcji jedzenie, pochodnie i materiały opatrunkowe. Dzisiaj jest doświadczonym ratownikiem i specjalistą z zakresu lawin. - Taka masa śniegu ma potworną siłę - mówi. - Gdy się przemieszcza, w wyniku tarcia wzrasta temperatura i cały śnieg robi się płynny. Po zatrzymaniu się w krótkim czasie zamarza.
- Kopaliśmy tunele. Dzięki nim powoli docieraliśmy do zwłok. Były odarte z ubrań, zmiażdżone i wplątane w drzewa. Trzeba było powoli wycinać gałązki, aby je uwolnić. Jodła ma miły delikatny zapach, ale po kilku godzinach w ciasnej jamie może przyprawić o mdłości. Ten zapach będzie mnie prześladował do końca życia - dodaje Andrzej Jawor.
Przez wiele godzin ratownicy nie wiedzieli, kogo szukają i ile może być ofiar. Gdy tylko okazało się, że wśród zasypanych byli Rosjanie, na miejsce przyjechał konsul generalny Związku Radzieckiego. Od razu oskarżył Polaków o celowe wywołanie lawiny.
W ciągu kilku godzin sygnał o lawinie dotarł do wszystkich, którzy mogli udzielić pomocy. Na miejsce ściągnięto Bogusława Mielczarka, kierownika Powiatowego Wydziału Gospodarki Wodnej. Miał doświadczenie. Kilka miesięcy wcześniej kierował akcją ratowniczą w Iwinach, gdzie ratowano ludzi zalanych falą błota z przerwanej tamy flotacyjnej w kopalni. To on zdecydował, że na miejsce akcji trzeba natychmiast ściągnąć wojsko ze szkoły podchorążych w Jeleniej Górze. Zorganizował pospolite ruszenie w pobliskich zakładach pracy. Następnego dnia na lawinisku pracowało już 1100 osób. Przez siedemdziesiąt dwie godziny wykopali siedemset korytarzy poszukiwawczych. Ogromną rolę odegrał kapitan Roman Piątkowski, komendant strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza Pod Śnieżką". Nie bacząc na konsekwencje, zezwolił na przekroczenie granicy przez ratowników z czechosłowackiej służby górskiej. Pierwsi z nich przybyli po kilku godzinach. Na miejsce dotarli na nartach biegowych. Potem ściągnęli specjalistyczny sprzęt. Mieli skutery śnieżne i ratrak. Nasi goprowcy o takim sprzęcie mogli tylko pomarzyć. Przybycie Czechów było dość ryzykowne, bo sytuacja na granicy była bardzo napięta. Za kilka miesięcy z jeleniogórskiej podchorążówki w kierunku Czechosłowacji miały wyjechać czołgi. Teraz jednak nikt nie myślał o polityce.
Podczas akcji okazało się, że ratownikom zagraża drugi nawis śnieżny. W każdej chwili na pracujących ludzi mogła zejść kolejna lawina. W sztabie akcji podjęto decyzję, że nawis musi być odstrzelony" przez artylerzystów. - Pamiętam, jak się pojawili
- wspomina Szubert. - W tych ciężkich wojskowych płaszczach. Taszczyli jakąś armatę i kilka moździerzy.
Ze strzelania nic nie wyszło. Pierwsze pociski przeleciały nad Karkonoszami i o mało nie trafiły w czeskie schronisko. Kolejne spadły w śnieg i nie wybuchły. Potem wojsko do późnej wiosny pilnowało całej okolicy. Żołnierze musieli odzyskać swoje niewybuchy.
Przez lata wypadek w Białym Jarze obrósł w mity. Obecność wojska i sam fakt, że Rosjanie byli pracownikami Instytutu Górniczego, przyczyniły się do narodzin wielu legend. Ich zwolennicy opisują w internecie, że pod zwałami śniegu zginęli agenci KGB i Stasi. Rzekomo wybrali się do Białego Jaru w poszukiwaniu sztolni, w których ukryto hitlerowskie skarby. - To całkowita bzdura - śmieje się Zbigniew Kulik, dyrektor Muzeum Sportu w Karpaczu. - Tam było ponad metr śniegu. Czego można szukać w takich warunkach?
Jednak to Kulik przyczynił się do powstania takich plotek. Sam przyznaje, że w latach 70. pisał artykuły do Kuriera Polskiego". Był to w owym czasie jedyny brukowiec w PRL. Zgodnie z zamówieniem redakcji wymyślał różne historie na temat zaginionego złota nazistów. Od kilku lat autorzy wielu publikacji powołują się na nie, przywołując je jako fakty. - Przestałem pisać dla Kuriera", kiedy niespodziewanie odwiedził mnie oficer wywiadu - wspomina Kulik. - Zaczął zadawać mi pytania, skąd wiem, ile złota schowano. Chciał, bym mu podał nazwiska moich informatorów. Wtedy naprawdę się przeraziłem. O lawinie w Białym Jarze możemy powiedzieć tylko tyle, że był to nieszczęśliwy wypadek.
Ostatnie ciała znaleziono dopiero po kilkunastu dniach. Bilans kataklizmu to dziewiętnaście ofiar śmiertelnych. Wśród nich trzynastu Rosjan, w tym aż dziewięć kobiet, czterech obywateli NRD i dwóch Polaków. Uratowano pięć osób. Pod koniec marca w schronisku Strzecha Akademicka ma odbyć się sympozjum poświęcone lawinie w Białym Jarze. Maciej Abramowicz, naczelnik Karkonoskiej Grupy GOPR, ma nadzieję, że na spotkanie uda mu się zaprosić kogoś z uratowanych, by opowiedział, jak było naprawdę.
Przemysław Semczuk
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie